- Analiza
- Komentarz
Rakiety nad Polską, czyli dlaczego niebo nigdy nie będzie w pełni szczelne [OPINIA]
Dziś ponad setką różnego rodzaju rakiet i kilkudziesięcioma bezzałogowcami została zaatakowana Ukraina. Wiele wskazuje na to, że jedna z rakiet, już po godzinie 9, wleciała nad teren Polski, przebywała nad nim mniej niż 3 minuty, po czym opuściła je. Takich sytuacji jednak nie da się uniknąć i warto mieć świadomość, dlaczego.

Autor. kpr. Sławomir Kozioł/DGRSZ
AKTUALIZACJA 20:02 - Szef Sztabu Generalnego generał Wiesław Kukuła i dowódca operacyjny Rodzajów Sił Zbrojnych gen. dyw. Maciej Klisz podczas wspólnej konferencji stwierdzili, że rosyjska rakieta naruszyła przestrzeń powietrzną Polski na czas krótszy niż 3 minuty, po czym opuściła teren Polski.. Dowództwo Operacyjne RSZ poinformowało z kolei, że w rejonie działań obecne były myśliwce F-16 i tankowiec powietrzny.
W związku z aktywnością lotnictwa dalekiego zasięgu Federacji Rosyjskiej dzisiejszej nocy aktywowano dwie pary dyżurne F-16 oraz sojuszniczy tankowiec powietrzny.
— Dowództwo Operacyjne (@DowOperSZ) December 29, 2023
Około godziny 4.50 wystartowała 🇵🇱 para z Krzesin, a około godz. 5.25 🇺🇸 para stacjonującą w bazie w Łasku.… pic.twitter.com/NSWPPW1viu
Dowództwo Operacyjne Rodzajów Sił Zbrojnych potwierdziło, że w godzinach porannych nad Polskę wleciał niezidentyfikowany obiekt powietrzny (prawdopodobnie rakieta manewrująca lub dron uderzeniowy), który był śledzony przez systemy radiolokacyjne aż do zerwania kontaktów. Obiekt jest poszukiwany w rejonie powiatu hrubieszowskiego, około 20 km od granicy z Ukrainą. Nie ma informacji o ofiarach.
W publicznej dyskusji od razu pojawiły się komentarze porównujące tą sytuację do tej, która miała miejsce po upadku ukraińskiej rakiety przeciwlotniczej pod Przewodowem oraz rosyjskiej rakiety manewrującej pod Bydgoszczą. Wielu komentatorów pyta o skuteczność systemu obrony powietrznej RP.
Warto jednak zaznaczyć, że w obecnej sytuacji takie wypadki jak najbardziej mogą się zdarzać, a pełne zabezpieczenie przestrzeni powietrznej jest niemożliwe. Zacznijmy od tego, że z uwagi na krzywiznę Ziemi zasięg wykrywania celów niskolecących takich jak pociski manewrujące przez naziemne radary wynosi 30-50 km i to w sprzyjających warunkach. Jeśli więc taki pocisk leci z prędkością 800-1000 km/h, na reakcję pozostaje bardzo mało czasu, bo kilka minut. W praktyce w miejscu, w które leci rakieta musi znajdować się naziemny zestaw przeciwlotniczy, a tych zawsze będzie za mało na pokrycie całego terytorium kraju.
Zobacz też
Czasu na poderwanie myśliwców dyżurujących w bazach, dolot do celu, jego zidentyfikowanie i przechwycenie jest zwyczajnie za mało. Tym bardziej, że wciąż obowiązują przepisy dotyczące wzrokowej identyfikacji celów – i ma to swoje uzasadnienie, wszak zawsze na terytorium Polski mógłby się przedostać na przykład ukraiński samolot, który utracił łączność z przyczyn technicznych. Historia konfliktów pełna jest zresztą przypadków, w których samoloty pasażerskie identyfikowane jako inne obiekty - w sytuacji kryzysu, nie zamknięcia przestrzeni powietrznej podczas pełnoskalowej wojny były zestrzeliwane. Pierwsze skojarzenia to tutaj samolot MH17 nad okupowaną Ukrainą i ukraiński samolot zestrzelony w 2020 roku nad Iranem. W latach 80. zdarzało się to nie tylko Sowietom, co zresztą w 1983 roku wywołało ostrą reakcję prezydenta Reagana, ale i – w jednym przypadku – Amerykanom na okręcie Aegis (irański samolot Airbus A300 w 1988 roku).
Najlepszym rozwiązaniem byłoby posiadanie samolotów dyżurujących w powietrzu, mogących przemieszczać się w dowolne miejsce i przechwytywać cele, ale długotrwałe patrolowanie wymaga dużej liczby maszyn… i samolotów tankowania powietrznego, bez których ciągły dyżur jest niemożliwy. Takie dyżury, z udziałem samolotów NATO, były pełnione przez pierwszych kilka miesięcy pełnoskalowej wojny, ale musiano ograniczyć ich skalę, bo inaczej trzeba by zrezygnować z normalnych szkoleń i obsług samolotów – tracąc gotowość bojową. Jak wiadomo, program Karkonosze, obejmujący zakup samolotów MRTT jest przygotowywany, a przed kilkoma laty Polska zrezygnowała z udziału w europejskim projekcie budowy zdolności tego typu.
Zobacz też
Rozwiązaniem pomagającym wykrywać cele niskolecące i ostrzegać o zagrożeniu z ich strony, znanym w NATO od lat 80., są samoloty wczesnego ostrzegania i kontroli powietrznej AWACS. Mówiąc w skrócie – „wyniesienie” radaru na wysokość ponad 10 km daje możliwość zwiększenia zasięgu wykrywania celów powietrznych do kilkuset kilometrów, i wydłużenia czasu ostrzegania do około 20 minut, co w korzystnych warunkach pewne jakieś szanse lotnictwu myśliwskiemu na reakcję. Polska jest jednak w tym zakresie w pełni zależna od sojuszników, bo choć program operacyjny Płomykówka, obejmujący to zadanie jest w Planie Modernizacji Technicznej od lat, to umowę na pierwsze dwa szwedzkie samoloty – w ramach pilnej potrzeby operacyjnej – podpisano w lipcu 2023 roku. W planach modernizacji, co najmniej od 2017 roku, jest też plan budowy aerostatów z radarami, ale zapytanie o zakup tego systemu wysłano dopiero w maju 2023 roku, a pierwszy batalion radiotechniczny je wykorzystujący ma powstać w roku 2026.
Po drugie, Polska dopiero rozpoczyna budowę zintegrowanego systemu naziemnej obrony powietrznej i dysponuje (w warstwie krótkiego zasięgu, z założenia przeznaczonej do walki z rakietami cruise) w sumie dwoma zestawami Mała Narew, każdy z pociskami CAMM o zasięgu 25 km. Dla zobrazowania dodajmy, że zamówiono w 2023 roku łącznie 22 zestawy Pilica+ z takimi rakietami, a dostarczone one mogą zostać do 2029 roku. A to i tak tylko obrona krytycznych, kluczowych elementów infrastruktury oraz zestawów Wisła, a nie całego kraju. Zakupiony w 2023 roku system Narew to 46 zestawów, ale jego dostawy mają zacząć się w 2027 roku skończyć się w roku 2035.
Zobacz też
Oprócz tego do dyspozycji są zestawy Poprad czy Osa, mogące realnie przechwytywać cele na odległościach 6-10 km oraz archaiczne zestawy Newa-SC, z których część przekazano na Ukrainę, a poza tym są trudne w eksploatacji z uwagi na zużycie rakiet, podwozi i innych elementów.
Zobacz też
Dodajmy, że nie powinno się wykorzystywać większości posiadanego potencjału w dyżurach bojowych. Jeśli – jak chcą niektórzy – „rozstawić wszystkie posiadane systemy przeciwlotnicze wzdłuż wschodniej granicy”, to jednostki Wojsk OPL mogą tracić gotowość bojową. Nie będą bowiem szkolić się z maskowania i zmian stanowisk.
Nie jest to potrzebne w sytuacji kryzysu, ale w warunkach wojny i zmasowanego ataku (takiego jak dziś Rosja przeprowadziła na Ukrainę) zaniechanie maskowania i dynamicznego użycia sił OPL – nawet kosztem strat wśród cywilów – równa się zniszczeniu sił OPL przez przeciwnika. A zniszczony system przeciwlotniczy nie obroni ani zgrupowania wojsk, ani miasta, ani lotniska, ani niczego innego.

Autor. Fot. Leszek Chemperek/CO MON.
Trzeba zresztą zakładać, że Rosja będzie wyciągać wnioski z prowadzonych działań (także przeciwko systemom takim jak Patriot) i dalej doskonalić swoje umiejętności bojowe. Zarówno liczba systemów OPL, dziś bardzo skromna, a dopiero pod koniec dekady pozwalająca zabezpieczyć najważniejsze obiekty (ale nie całą granicę!) jak i przede wszystkim liczba wyszkolonych specjalistów obrony przeciwlotniczej jest skończona. I jeśli będziemy chcieli obronić wszystko, to w czasie wojny możemy nie obronić niczego, bo nasze jednostki OPL nie będą wyszkolone do działań manewrowych, a ciągłe dyżury bojowe pozwolą przeciwnikowi rozpoznać ich ugrupowanie i szybko je zniszczyć w ten czy inny sposób.
Uwzględniając to założenie, do zapewnienia ciągłej obrony danego obszaru lub obiektu trzeba nie jednego a kilku zestawów. Bo gdy jeden jest w dyżurze bojowym, to inne zmieniają stanowiska i odtwarzają gotowość. Planowane (bo nie posiadane dziś przez Polskę) środki obrony przeciwlotniczej będą dawały możliwość obrony wybranych elementów infrastruktury krytycznej (w tym lotnisk!), zgrupowań wojsk, być może stolicy i kilku innych aglomeracji. Ale dalej do pełnego pokrycia terytorium Polski będzie daleko.

Autor. X/16 Dywizja Zmechanizowana
Można więc zapytać „po co obrona przeciwlotnicza, skoro i tak nie broni wszystkiego”? Bez OPL, skupionej na obronie infrastruktury i lotnisk, lotnictwo przeciwnika ma pełną swobodę działania nad naszym terytorium i nie musi „cyzelować” ataków setkami rakiet manewrujących, dronów, bomb kierowanych czy rakiet balistycznych, tylko wznieść się ponad pułap przenośnych zestawów przeciwlotniczych (5 km) i zwalczać wszystkie możliwe cele bombami niekierowanymi, z pełną swobodą operacyjną. To oznacza utratę możliwości manewru wojsk i szybkie zniszczenie infrastruktury krytycznej, nawet gdyby mogła zostać umocniona. Jest to więc równoznaczne z porażką w operacji obronnej, której prowadzenie ma wspierać zintegrowana obrona powietrzna.
Gdybyśmy zrezygnowali – przykładowo z systemu Patriot – do czasowego wyłączenia baz lotniczych i innych kluczowych obiektów wystarczy nie kilkadziesiąt rakiet balistycznych, a jedna, dwie lub maksymalnie cztery. A w czasie, gdy będziemy naprawiać zniszczenia na lotniskach, będą mogły spaść na nie dziesiątki, jeśli nie setki niekierowanych bomb, bo samolotów je przenoszących nic nie powstrzyma. Obrona powietrzna musi w pierwszej kolejności być gotowa do zabezpieczenia samego funkcjonowania kraju i wojska w czasie wojny, dopiero kolejnym zadaniem jest ochrona powietrzna w sytuacji kryzysu.
Zobacz też
Jeśli więc nie inwestowalibyśmy w obronę powietrzną, to oddajemy domenę powietrzną przeciwnikowi, a ten na pewno ją wykorzysta do swoich celów. Dodajmy, że Ukraina dysponowała w spadku po ZSRR zestawami pochodzenia posowieckiego ale o generację nowocześniejszymi od polskich (np. S-300 zamiast Newy, Buk-M1 zamiast Kubów), o skokowo większych możliwościach, obecnie jest wzmacniana przez państwa NATO, a i tak boryka się z trudnościami. To powinno dawać do myślenia.
Zobacz też
Długofalowo kluczowe dla obrony powietrznej jest też posiadanie zdolności przeciwuderzenia (ang. counterforce), czyli zaatakowania nieprzyjacielskich wyrzutni rakiet czy lotnisk, tak by wrogie środki napadu niszczyć zanim zostaną one wystrzelone. W polskich warunkach mogą służyć do tego na przykład wyrzutnie Chunmoo i HIMARS.
Warto też odnieść się do tego, co robi „druga strona” konfliktu rosyjsko-ukraińskiego, czyli Federacja Rosyjska. Rosja (w przeciwieństwie do Polski) inwestowała w systemy obrony powietrznej od dekad, wprowadzano kolejne generacje zestawów jak S-300PM/PM2, S-400, S-350 itd., cały czas utrzymywano też duże struktury organizacyjne i zdolność dyżurów bojowych. A mimo tego Ukraina, dysponując niewielką liczbą nowoczesnych środków napadu powietrznego (Storm Shadow na bombowcach Su-24M) cały czas jest w stanie dokonywać przynajmniej częściowo skutecznych ataków i to nawet na wschodzie Krymu. A te, które są – w części - odpierane, odpierane są ponoć przy szerokim użyciu myśliwców przechwytujących jak MiG-31, powietrznych tankowców i samolotów wczesnego ostrzegania A-50, a nie tylko naziemnych zestawów.

Autor. Ministerstwo Obrony Rosji
Innym przykładem państwa, które inwestowało w obronę powietrzną (włącznie z AWACS-ami i myśliwcami F-15 oraz powietrznymi tankowcami) jest Arabia Saudyjska. Rijad był w stanie odeprzeć znaczną część uderzeń wykonywanych przez rebeliantów Huti (tych samych, którzy obecnie atakują żeglugę na Morzu Czerwonym), ale znów – nie wszystkie. A mówimy tu o państwie, które dokonywało gigantycznych inwestycji w obronę powietrzną. Polska złożyła zamówienia na zasadnicze elementy generacyjnie nowej obrony powietrznej (wyrzutnie i pociski systemu Narew, druga faza Wisły, większość elementów systemu Pilica+) w 2023 roku, więc na efekty przyjdzie poczekać jeszcze kilka lat (a na pełną zdolność – kilkanaście lat). A i tak system obrony powietrznej trzeba będzie rozwijać, bo swoje środki napadu, także na bazie wojennych doświadczeń, będzie rozwijał przeciwnik.
Trzeba też dodać, że zdarzenia polegające na upadku pocisków rakietowych zdarzają się w strefach konfliktów. Ostatnio, w listopadzie, rakieta wystrzelona przez Huti upadła w Jordanii, w tym samym państwie upadły też w 2017 roku szczątki po zestrzeleniu syryjskiej rakiety systemu Wega przez izraelski Arrow 2. A Jordania dysponuje i myśliwcami F-16 i kilkoma bateriami Patriotów PAC-2 (notabene, dostarczonymi przez Niemcy w ramach donacji, to te same systemy, z których kiedyś zrezygnowała Polska). „Zabłąkane” rakiety upadały też w Libanie, ale i w Bułgarii podczas alianckiej operacji przeciwko Serbii (kwiecień 1999 roku, pocisk przeciwradiolokacyjny HARM).
Jakie więc płyną wnioski z obecnej sytuacji? Na pewno system obrony powietrznej trzeba wzmacniać, bo jest on warunkiem koniecznym, ale nie wystarczającym, do prowadzenia skutecznej obrony. Trzeba też wzmacniać elementy wsparcia, takie jak powietrzne tankowce czy samoloty wczesnego ostrzegania, bo one potrafią „zwielokrotnić” potencjał jaki posiadamy – szczególnie jeśli chodzi o lotnictwo bojowe, a samoloty, w odróżnieniu od naziemnych zestawów, mogą szybko przemieszczać się w zagrożony rejon, zapewniając ochronę strefową, a nie punktową.
Ale trzeba też jasno powiedzieć, że w pełni szczelnej obrony powietrznej nigdy nie będzie. Dlatego ważny jest również system ostrzegania i ochrony ludności – bo dla ludności cywilnej to on jest podstawą ochrony. I podkreślmy to – nie jest żadną alternatywą ani dla zestawów Patriot czy CAMM, ani dla AWACS-ów czy myśliwców, ale ich niezbędnym uzupełnieniem. Warto też informować obywateli o tym, jakie są realne możliwości systemu obrony powietrznej, by nie tworzyć wobec niego oczekiwań, których fizycznie nie da się spełnić.
WIDEO: Zmierzch ery czołgów? Czy zastąpią je drony? [Debata Defence24]