Siły zbrojne
Chińska flota kontra US Navy. Taktyka MacArthura w wykonaniu Pekinu [RAPORT]
Chińska marynarka wojenna nie miałaby większych szans w bezpośrednim starciu z amerykańskimi siłami morskimi. Jest ona jednak budowana obecnie w zupełnie innym celu i co gorsza dla sąsiadów Chin, ten cel jest coraz bliższy zrealizowania.
Porównując siły chińskiej i amerykańskiej marynarki wojennej można popełnić duży błąd i wyciągnąć mylące wnioski, gdy zastosuje się nieodpowiednie kryteria. Uwzględniając np. tylko liczbę okrętów można by uznać, że Chiny są potęgą morską i przewyższają w tym względzie Stany Zjednoczone. Chińska marynarka wojenna składa się już bowiem z ponad 350 jednostek pływających, podczas gdy U.S. Navy na początku 2020 roku liczyła 293 okręty. Co więcej, analizując tempo rozwoju produkcji stoczniowej w Chinach nietrudno dojść do wniosku, że ta przewaga liczebna z roku na rok będzie się zwiększyć. Nawet według amerykańskich raportów, Chińczycy produkują bowiem okręty bojowej szybciej niż kiedykolwiek, dodatkowo cały czas zwiększając ich tonaż.
Kryterium liczebności jest jednak o tyle złudne, że większość chińskich jednostek pływających stanowią mniejsze okręty klasy niszczyciel, fregata, korweta, kuter i okręt patrolowy. Według szacunków amerykańskiego centrum międzynarodowego bezpieczeństwa morskiego marynarka wojenna Chin dopiero zbliża się do 2 milionów ton wyporności, podczas gdy tonaż marynarki wojennej Stanów Zjednoczonych przekracza 4,6 miliona ton.
Podobny błąd można popełnić porównując jedynie liczbę okrętów podwodnych i lotniskowców. W pierwszym przypadku Chińczycy mogą przeciwstawić 52 okręty podwodne przeciwko 68 amerykańskim. Przy czym przewaga Amerykanów jest zarówno ilościowa, wypornościowa, jak i technologiczna. Chińczycy mają bowiem do dyspozycji jedynie siedem atomowych okrętów podwodnych z rakietami balistycznymi oraz dwanaście uderzeniowych, atomowych okrętów podwodnych. Pozostałe to jednostki o napędzie diesel-elektrycznym i dodatkowo - bez napędu niezależnego od powietrza. Z kolei w U.S. Navy wszystkie okręty podwodne są atomowe, a dodatkowo przewyższają chińskie odpowiedniki technologicznie i to co najmniej o dwie generacje.
Amerykanie mają też teoretycznie ogromną przewagę pod względem wielkości i jakości wykorzystywanych lotniskowców. Chińska marynarka wojenna ma bowiem do dyspozycji w pełnej gotowości tylko jeden krążownik lotniczy „Liaoning” o wyporności 67500 ton, który dodatkowo został przerobiony ze źle zaprojektowanego w Związku Radzieckim okrętu „Riga”/„Wariag” projektu 11435 typu Kuzniecow.
Czytaj też: „Taśmowa” produkcja chińskich okrętów
W czasie ewentualnej konfrontacji na pełnym morzu musiałby się on zmierzyć z dopracowywanymi od prawie stu lat jedenastoma lotniskowcami o napędzie atomowym typu Nimitz (10 jednostek) i Ford (1 okręt) o wyporności ponad 100000 ton, które dodatkowo mogą być wzmocnione przez okręty śmigłowcowe – doki typu Wasp (8 sztuk) o wyporności 41000 ton i America (1 sztuka) o wyporności 45000 ton, wyposażone w samoloty skróconego startu i pionowego lądowania.
Stosując tylko „kryterium lotniskowców” Amerykanie mogliby więc mieć poczucie całkowitego bezpieczeństwa. Flota nawodna Chin nie ma bowiem żadnych możliwości, by w warunkach oceanicznych zagrozić amerykańskim okrętom lub chronionym przez nie jednostkom pływającym i morskim liniom komunikacyjnym.
Problem w tym wszystkim polega na tym, że przy porównaniu sił morskich powinno się oceniać zdolność do realizowania celów, planowanych przez nie do osiągnięcia. W tym przypadku, o ile Amerykanie starają się zachować jedynie status quo, o tyle Chińczycy dochodzą konsekwentnie do coraz to nowszych zdolności, systematycznie zwiększając swoje możliwości bojowe, jak również przygotowując się na następne. Co gorsza jak na razie nikt nie znalazł sposobu by, te często agresywnie realizowane plany, w jakiś sposób zastopować.
Morskie narzędzia do realizacji politycznych celów
Jakie są prawdziwe i dalekosiężne plany polityczne władz w Pekinie tak naprawdę można się jedynie domyślać. Może w tym jednak pomóc analiza sposobów rozbudowy chińskich sił okrętowych, jak również całej infrastruktury lądowej, jaka jest dla nich potrzebna. Wtedy łatwo zauważyć, że Chińczycy postawili sobie konkretne cele i dochodzą do nich krok po kroku, zdobywając odpowiednie doświadczenia i zdolności.
W całym tym procesie widać wyraźnie cierpliwość oraz konsekwencję przy praktycznie nieograniczonym budżecie. Chińczycy zdają sobie przy tym sprawę, że technologiczna przewaga Amerykanów jest ogromna, i próbują ją zniwelować trzema sposobami: kupując potrzebne technologie, opracowując je samodzielnie lub je kradnąc (w sposób dosłowny lub poprzez bezprawne kopiowanie).
W pierwszym przypadku sprawa jest jednak o tyle utrudniona, że dostęp do odpowiedniej wiedzy staje się dla Chińczyków coraz trudniejszy i to z dwóch powodów. Po pierwsze utracone zostało stałe źródło technologii morskich, jakim był Związek Radziecki, a później Rosja. Chińczycy zdali sobie bowiem sprawę, że Rosjanie nie mają im nic nowego do zaproponowania, jeżeli chodzi o duże okręty.
Ostatnim egzaminem dla rosyjskich technologii było najprawdopodobniej pozyskanie czterech niszczycieli rakietowych projektu 955 typu „Sarycz” (wg. NATO typu Sowriemienny) przekazanych Chinom w latach 1999 – 2006. To właśnie wtedy Chińczycy mieli możliwość sprawdzenia najnowszych, dużych okrętów sił morskich Rosji i zdali sobie sprawę, że ten kierunek współpracy nie da im na pewno przewagi nad Amerykanami. Po drugie Chińczycy zorientowali się też, że nawet te rozwiązania w odniesieniu do okrętów nawodnych, które sami dopracowali – są lepsze od rosyjskich.
Czytaj też: Chiny zyskały przewagę nad Rosją na morzu?
Przewagę nad Amerykanami najprawdopodobniej postanowiono uzyskać kopiując i przerabiając na swój sposób zachodnie rozwiązania. Częściowo odbywało się to na pewno z pogwałceniem praw intelektualnych, ale częściowo, po cichu, po prostu je kupowano od innych, rozwiniętych krajów – oczywiście w czasach, kiedy to było jeszcze możliwe. Na chińskich okrętach pojawiły się w ten sposób systemy do złudzenia przypominające uzbrojenie wykorzystywane na zachodnich jednostkach pływających. Był one następnie testowane i odrzucane jako nieperspektywiczne, lub samodzielnie rozwijane na bazie zdobytych w różnych miejscach, użytecznych technologii.
Przykładem zarzuconego po fazie ocen projektu mogą być okrętowe wyrzutnie rakiet przeciwlotniczych krótkiego zasięgu HQ-7, wzorowane na francuskich zestawach typu Sea Crotale. Chińczycy doszli bowiem do wniosku (podobnie zresztą jak Francuzi), że o wiele bardziej skutecznym rozwiązaniem są wyrzutnie pionowego startu dla różnego rodzaju pocisków i takie zaczęli powszechnie stosować na swoich okrętach.
Sukcesem zakończył się natomiast proces kopiowania francuskich rakiet przeciwokrętowych Exocet MM38. Opracowana na ich podstawie rakieta YJ-8 (eksportowa nazwa C-801), była później seryjnie produkowana i rozwijana przez Chińczyków, którzy już samodzielnie tworzyli jej kolejne wersje, ewentualnie najwyżej pozostawiając w nich zagraniczne elementy. W kilku przypadkach nie udało się bowiem na czas zakończyć prac rozwojowych i przykładowo dlatego, w kolejnej w serii, chińskiej rakiecie przeciwokrętowej YJ-83 (eksportowa wersja C-802), zastosowano w dalszym ciągu hybrydę francuskich silników turboodrzutowych Microturbo TRI 60.
Istnieje dodatkowo podejrzenie, że pocisk ten oparto na rozwiązaniach z francuskiej rakiety „woda-woda” Exocet MM40 (chociażby poprzez zmianę kształtu charakterystycznych wyrzutni stosowanych w rakietach MM38 i YJ-8). Sukces Chińczyków jest tym większy, że tworząc mniej doskonałą ale również skuteczną kopię zachodnich rakiet, udało im się na tyle zbić cenę, że sprzedają ją również za granicą, np. do Tajlandii, Jemenu, Bangladeszu, Algierii, Pakistanu, Wenezueli i Iranu. I Francuzi nic z tego nie mają.
Kopiowanie nie tylko systemów ale i okrętów
Podobnie jak rozwijane w Chinach są systemy okrętowe, tak samo tworzone są kolejne jednostki pływające. I w tym przypadku zdecydowano się nie polegać tylko na własnych naukowcach zdobywających dopiero doświadczenie, ale od razu skorzystać z wiedzy zdobywanej latami przez inne państwa. Dopiero później chińscy inżynierowie mieli pracować nad przystosowaniem kopiowanego rozwiązania pod własne potrzeby, możliwości i planowaną skalę produkcji.
Widać to wyraźnie porównując chińskie okręty z czasów „Zimnej Wojny” i te, które są budowane w ciągu ostatnich dwudziestu lat. Od razu można zauważyć, że zmienił się kształt bojowych jednostek pływających, które przestały przypominać „rosyjskie” okręty, a bardziej upodobniły się do „zachodnich” niszczycieli i fregat.
Praktycznie za każdym razem stosowano ten sam schemat działania. Pierwszy okręt w danej klasie był więc jedynie toporną kopią swojego zachodniego odpowiednika. Kolejny typ tego rodzaju jednostek pływających powstawał już jednak na bazie zdobytych doświadczeń i uwag załóg. Dodatkowo wprowadzano też nowinki opracowywane we własnym przemyśle. W ten sposób powstawała już wierniejsza kopia, którą dodatkowo obsadzano przez lepiej wyszkolone i coraz bardziej doświadczone załogi.
Tak zresztą powstają nie tylko chińskie korwety, fregaty, niszczyciele ale również klasy okrętów zupełnie nieznane Chińczykom, czyli lotniskowce i śmigłowcowce doki. W pierwszym przypadku proces dochodzenia do docelowej konstrukcji odbywa się szybciej, ponieważ Chińczycy nie startują od zera. Dodatkowo fregaty i niszczyciele są budowane w dużych seriach, doświadczenia są więc zdobywane w sposób ciągły, a ilość informacji jest bardzo duża.
Bardzo dobrze widać to w procesie wprowadzania do chińskiej floty okrętów obrony przeciwlotniczej. Rosyjskie technologie okazały się w tej dziedzinie zupełnie nieprzydatne. Ocena możliwości bojowych pozyskanych z Rosji niszczycieli typu „Sarycz” wypadła bowiem negatywnie, pomimo, że były one uzbrojone w system przeciwlotniczy „Sztil” - morską wersją systemu przeciwlotniczego „Buk”. Chińczycy szybko zrozumieli, że o wiele ważniejszy od rakiet dla samodzielnie działających okrętów jest bowiem odpowiednio wydajny system obserwacji technicznej.
Dlatego Chińczycy postanowili skopiować amerykańskie krążowniki i niszczyciele klasy Aegis. Zaczęto topornie, wprowadzając niszczyciele typu 052C (według NATO - Luyang II), które nie dorównywały amerykańskim niszczycielom typu Arleigh Burke, praktycznie w żadnej domenie.
Widać to było chociażby po kształcie czterech stałych anten radaru wielofunkcyjnego typu 346 rozmieszczonych na ścianach nadbudówki. Na niszczycielach typu 052C nie były one jednak płaskie, tak jak na amerykańskich krążownikach i niszczycielach klasy Aegis ale zaokrąglone. Chińczykom nie udało się bowiem najprawdopodobniej opracować na tyle skutecznych przetworników sygnału, by z płaskiej anteny móc sterować wiązką antenową w odpowiednio szerokim kącie azymutu. Kąt ten nie mógł być mniejszy niż 90 stopni, ponieważ tylko w ten sposób można było czterema nieruchomymi antenami zapewnić obserwację dookólną. Dlatego elementy nadawczo-odbiorcze anteny rozmieszczono na konstrukcji przypominającej walec.
Czytaj też: Chiny: ósmy niszczyciel Typu 055 do wodowania. Masowa produkcja, czy problemy? [ANALIZA]
Ta przewaga technologiczna Amerykanów zmniejszyła się już w przypadku kolejnych chińskich okrętów przeciwlotniczych typu 052D (według NATO - Luyang III). Na okrętach tych zastosowano płaskie anteny ścianowe, które prawdopodobnie mają już zupełnie nowe przetworniki antenowe o większych możliwościach sterowanie parametrami (w tym mocą). Nadal były to jednak okręty mniejsze wypornościowo o jedną trzecią (7000 ton w przypadku wersji „C” i 7200 ton w przypadku wersji „D”) od podobnej klasy amerykańskich okrętów Aegis typu Arleigh Burke i japońskich typu Kongo (o wyporności około 10000 ton). Mogą zabierać więc mniej uzbrojenia i mniej systemów pokładowych oraz, co gorsza dla chińskiego rządu, mają w ten sposób słabszy wydźwięk propagandowy.
To m.in. właśnie dlatego w Chinach rozpoczęto budowę prawie dwukrotnie większych niszczycieli, które nie tylko wyposażeniem, ale również wielkością przewyższałyby swoich, ewentualnych przeciwników. W ten sposób zaprojektowano okręty Typu 055 o wyporności około 13 000 ton, długości 180 m i szerokości 20 m, które pod względem ilości zabieranego uzbrojenia przy zadanej wielkości mają ustępować jedynie najnowszym, futurystycznym niszczycielom typu Zumwalt (o wyporności około 16 000 ton) wykorzystywanym przez marynarkę wojenną Stanów Zjednoczonych.
O ile chińskie niszczyciele i fregaty w użytecznej wersji były tworzone w miarę szybko, o tyle w przypadku lotniskowców działania rozłożono na wiele lat, powoli i systematycznie zdobywając kolejne zdolności. Kupienie tego rodzaju okrętów przez Chiny nie było możliwe u producentów, dlatego pierwowzór do badań zdobyto nie bezpośrednio, ale poprzez wyrafinowane oszustwo. Źródłem pierwszych doświadczeń w tej dziedzinie stał się bowiem niedokończony krążownik lotniczy „Wariag”, budowany w Związku Radzieckim od 1985 roku, który nabyto później od Ukrainy poprzez najprawdopodobniej podstawionego biznesmena z Makao, tłumacząc to m.in. chęcią zbudowania hotelu – centrum rozrywki.
Kiedy już jednak eks-ukraińska jednostka znalazła się w Chinach w 2002 roku, bardzo szybko zmieniono zakres prac i zaczęto kończyć okręt zgodnie z jego pierwotnym przeznaczeniem. Chińczykom udało się to zrobić w ciągu dziesięciu lat i lotniskowiec „Liaoning” wszedł do służby 25 września 2012 roku. I znowu rozpoczęto przerabianie całej konstrukcji, w wyniku czego powstała zchińszczona wersja „Wariaga” – drugi lotniskowiec Typu 002 „Shandong”. Zachowano w nim rozwiązania koncepcyjne z poprzednika (np. skocznię dla samolotów, a nie katapulty), jednak dokonano wymiany dużej części systemów i poprawiono funkcjonalność.
Oczywiście nie wiadomo, co rzeczywiście zastosowano na chińskich lotniskowcach. Z udostępnionych parametrów wiadomo jedynie, że z okrętu na okręt stają się one coraz większe. „Liaoning” jest to więc jednostka o długości 304,5 m i wyporności 67 500 ton, „Shandong” ma długość 315 m i wyporność 70 000 ton, a trzeci lotniskowiec Typu 003 ma mieć już wyporność przekraczającą 85000 ton.
Automatycznie przekłada się to na liczbę zabieranych statków powietrznych, która zwiększała się od 40 („Liaoning”), poprzez 44 („Shandong”) do prawdopodobnie ponad 60 w przypadku Type 003. Ten trzeci lotniskowiec ma być już zresztą zupełnie nową konstrukcją, która będzie pozbawiona skoczni (ski-jump) i zostanie wyposażona w katapulty elektromagnetyczne (prawdopodobnie skopiowane od Amerykanów). Pojawia się więc pytanie, po co w ogóle budowano drugiego „Wariaga” w Chinach?
Odpowiedź będzie prosta, gdy weźmie się pod uwagę długi czas potrzebny na zbudowanie zupełnie nowego, tak dużego i skomplikowanego okrętu oraz pamiętając, że nie chodzi jedynie o zdobycie narzędzi, ale również o przygotowanie ludzi, którzy będą je w stanie obsłużyć. Dwa już wprowadzone lotniskowce nie służą więc Chińczykom do zdobywania panowania na morzu, ale przede wszystkim do nauczenia się, jak wykorzystywać tego rodzaju okręty i co rzeczywiście jest do tego potrzebne. Chińska marynarka wojenna musi się np. zupełnie od zera uczyć organizacji pokładowej, obsługiwania samolotów w ograniczonej przestrzeni pod pokładem, a nawet tak prozaicznego problemu, jak organizacja na jednym okręcie życia dla ponad 2500 osób.
Kiedy rozpocznie się więc już produkcja docelowych lotniskowców (być może typu 003), Chińczycy będą mieli gotowe i sprawdzone procedury, system szkolenia załóg jak również odpowiednią ilość przygotowanych grup lotniczych. Wtedy wprowadzanie do służby okrętów będzie się odbywało szybciej i nie będzie przy tym żadnych wypadków.
Ostatnim przykładem przechodzenia od kopii do docelowego rozwiązania są chińskie, duże okręty desantowe – doki typu 071/ Yuzhao. Przypominają one koncepcyjnie bardzo mocno amerykańskie jednostki desantowa typu San Antonio. W tym przypadku Chińczycy stworzyli jednak od razu wystarczająco dobry okręt, by wprowadzić od 2007 roku do służby w pierwszej serii już sześć takich jednostek, kończąc dodatkowo dwie kolejne .
Podobna jest przy tym nie tylko koncepcja, ale nawet wymiary. Yuzhao ma bowiem długość 210 m, szerokość 28 m i wyporność 25000 ton. Natomiast San Antonio mają długość 208 m, szerokość 32 m i wyporność 25300 ton. Co ciekawe Chińczycy osiągnęli już taki poziom budowy systemów napędowych, że ich okręty są szybsze od amerykańskich. Nie wiadomo jednak czy są one przy tym lepsze i równie niezawodne.
Po co Chińczykom mniejsze okręty?
Jak widać Chińczycy mają możliwość budowania większych okrętów. Coraz więcej analityków uważa więc , że jedynym powodem, dla którego Chiny nie budują wielkimi seriami lotniskowców, krążowników i śmigłowcowców jest to, że na razie są im one po prostu niepotrzebne. Według tej koncepcji, władze w Pekinie mają się bowiem obecnie skupić przede wszystkim na zabezpieczeniu swoich wpływów regionalnych, w tym wymuszeniu uznania za ich suwerenne wody Morza Południowochińskiego i Morza Wschodniochińskiego. A do tego rodzaju działań w zupełności wystarczają okręty klasy niszczyciel i fregata, natomiast niekoniecznie od razu są potrzebne lotniskowce.
Ich budowa przebiega więc wolno, w miarę zdobywania odpowiednich doświadczeń i technologii, by kiedy już będzie taka potrzeba, zacząć je budować na „chińską” skalę i z „chińską” prędkością. Wtedy to będzie sygnał, że Chińczycy osiągnęli swoje bliskie cele i zamierzają pójść dalej, zdobywając np. przewagę na oceanach.
Tym co ich jednak od tego odgradza są łańcuchy wysp należących do Japonii i Filipin oraz Tajwan. Obecnie to właśnie wody znajdujące się pomiędzy nimi mają dla władz w Pekinie znaczenie strategiczne, ponieważ tylko ich opanowanie pozwala na zrobienie kroku dalej. Modernizując swoją marynarkę wojenną Chińczycy szczególny nacisk kładą więc na nieoceaniczne okręty podwodne, rakiety przeciwokrętowe (w tym hipersoniczne) oraz startujące z brzegu lotnictwo morskie. To właśnie przez te środki walki, jakiekolwiek działania na tzw. „chińskich morzach” stają się dla obcych okrętów coraz bardziej ryzykowne.
Dotyczy to również Amerykanów, którzy interweniując w razie konfliktu najprawdopodobniej nie odważą się wpłynąć swoimi lotniskowcami na zachód – poza tzw. łańcuch pierwszych wysp (japońskich i filipińskich) działając w ten sposób w dużej odległości od Chin lądowych. Nie jest to już zresztą żadna tajemnica, ponieważ nawet w oficjalnych opracowaniach w Stanach Zjednoczonych wskazuje się, na możliwość zwiększenia siły odstraszania na Morzu Południowochińskim tylko „za pomocą rozproszonych, mobilnych sił lądowych i powietrznych wzdłuż pierwszego łańcucha wysp”.
Dlatego celem strategicznym Chińczyków stało się odepchnięcie amerykańskiej floty jeszcze dalej – do czego mają im służyć bazy wojskowe budowane na spornych wyspach leżących daleko na wschód i południe od kontynentu azjatyckiego. Nawet władze w Pekinie zdają sobie bowiem sprawę, że jak na razie zdolności Chin do prowadzenia skoordynowanych operacji wojskowych zmniejszają się wraz z odległością od lądu. Nie ma więc szans, by stawić Amerykanom czoła na pełnym morzu bez wsparcia nadbrzeżnych systemów rakietowych.
I takie systemy są obecnie rozstawiane nawet tysiące kilometrów od Chin kontynentalnych.
Taktyka Mac Arthura w wykonaniu Pekinu
Trudno nie zauważyć, że w obecnych działaniach Chińczycy stosują taktykę generała Douglasa Mac Arthura, tzw. żabich skoków (Leapfrogging lub Island-Hopping), realizowaną z powodzeniem przez Amerykanów w czasie II wojny światowej na Pacyfiku przeciwko Japończykom. Polegała ona na opanowywaniu kolejnych, strategicznych wysp, które po zdobyciu były bazą dla dalszych działań i przesuwania się w kierunku Japonii.
Tak samo działają Chińczycy, którzy jako cel bliski postawili sobie przejęcie obu mórz „chińskich” poprzez zakreślenie tzw. „linii dziewięciu kresek”. Ta swoista linia demarkacyjna obejmuje nawet 90% powierzchni Morza Południowochińskiego do których władze w Pekinie mają roszczenia terytorialne.
Dla Chińczyków nie ma tu żadnego znaczenia, że w 2016 roku Stały Trybunał Arbitrażowy w Hadze stwierdził, że roszczenia Chin w tym regionie są prawnie bezpodstawne a prowadzone przez nie na tych wodach inwestycje budowlane - nielegalne. Władze chińskie nic sobie również nie robią z wyraźnych sygnałów płynących ze Stanów Zjednoczonych – jak chociażby deklaracji Mike Pompeo, że „świat nie pozwoli Pekinowi traktować Morza Południowochińskiego jako swojego imperium morskiego”. To m.in. dlatego Amerykanie coraz częściej wysyłają swoje okręty na sporny akwen namawiając do tego również inne państwa, by pokazać, że nie są to chińskie wody wewnętrzne, ale międzynarodowe
Chińczycy wiedzą jednak, że by nadzorować działania na tym akwenie nie wystarczą jedynie okręty, ponieważ na pełnych morzach, to Amerykanie dzięki lotniskowcom dyktują warunki. Dlatego postanowili działać etapami tworząc kolejny przyczółki i rozszerzając terytorium kontrolowane przez siebie militarnie z lądu. Tymi przyczółkami są sztuczne i naturalne wyspy rozbudowywane przez Chińczyków coraz dalej wokół Morza Południowochińskiego, które zresztą nie tylko mają służyć jako bazy wojskowe, ale również jako pretekst do uznania otaczających je wód za własną, wyłączną strefę ekonomiczną - z prawem do eksploatacji znajdujących się w nich cennych złóż surowców naturalnych.
Problem Chińczyków polegał na tym, że wybrzeże chińskie znajduje się jedynie w północnej części Morza Południowochińskiego, natomiast jego wschodnie granice są wyznaczane przez Filipiny, południowe przez: Malezję, Brunei Darussalam i Indonezję a wschodnie: przez Singapur i Wietnam. Pomimo tego władze w Pekinie od dawna traktują to morze jako swoisty akwen wewnętrzny.
By to w jakiś sposób uzasadnić Chińczycy zajęli siłą w 1974 roku część Wysp Paracelskich leżących około 200 km na południowy-wschód od najdalej na południe wysuniętego terytorium Chin (wyspy Hajnan). Później (w 1988 roku) przyszła kolej na wyspy Spratly, które z prawnego punktu widzenia powinny być traktowane jako terytorium niesamodzielne (stąd słowo „wyspy” zaczęto pisać z małej litery). Budując na tych niewielkich wysepkach swoje bazy Chiny przesunęły się o kolejne 800 km na południowy wschód od własnego terytorium.
Otaczanie Morza Południowochińskiego zakończono tak naprawdę w 2014 roku, gdy rozpoczęto wielkie inwestycje budowlane na niewielkiej rafie Kagitingan (Fiery Cross Reef), leżącej na południowo zachodnim krańcu wysp Spratly w odległości 1000 km od terytorium Chin i 500 km od terytorium Wietnamu. W ciągu kilku lat Chińczycy stworzyli tam sztuczną wyspę o powierzchni 274 hektarów, na której znajduj się m.in.: dwanaście schronów betonowych z rozsuwanymi dachami dla mobilnych wyrzutni rakiet, hangary lotnicze dla co najmniej dwudziestu czterech samolotów bojowych i czterech większych transportowców lotniczych (lub bombowców), radary wczesnego ostrzegania, pas startowy o długości 3125 m (mogący przyjmować nawet największe, chińskie samoloty transportowe Xi’an Y-20 Kunpeng), budynki mieszkalne i administracyjne, drogi, parkingi a nawet stadion sportowy.
W ten sposób przez środek całego Morza Południowochińskiego cięgnie się łańcuch niewielkich wysepek o długości około 1500 km, obsadzonych przez chińskie wojsko. Część z nich posiada własne porty, lądowiska, schrony przeciwrakietowe oraz systemy łączności i radiolokacji. Przykładem może być w/w rafa Kagitingan w południowej części Morza Południowochińskiego. Chińczycy stworzyli więc tam faktycznie nieruchomy lotniskowiec: zwiększając promień działania swojego lotnictwa bojowego, jak również obszar objęty ciągłą obserwacją radiolokacyjną. Zainstalowane na tej rafie systemy rakietowe są przy tym zdolne do zablokowania jakiekolwiek ruchu morskiego z północy na południe przez Morze Południowochińskie.
Ale lotniska dla chińskich statków powietrznych powstały również na innych rafach wysp Spratly: Mischief Reef (z terenem rozbudowanym do powierzchni 558 ha i pasem startowym o długości 2644 m), Subi Reef (z bazą wojskową, dużym portem i pasem startowym o powierzchni około 3000 m) oraz Carteron Reef o powierzchni użytkowej około 23 ha (z dwoma lądowiskami dla śmigłowców, stanowiskami systemów uzbrojenia i radarami);
Analitycy uważają, że teraz jest już tylko kwestią czasu, kiedy Chiny zaczną siłą egzekwować swoje prawa do gospodarczego wykorzystania Morza Południowochińskiego w odniesieniu do swoich mniejszych i słabszych sąsiadów. Jak na razie w incydentach na spornym akwenie biorą udział głównie okręty straży przybrzeżnej Chin oraz jednostki rybackie i badawcze Malezji, Wietnamu i Filipin.
Pod osłoną własnych rakiet lądowych i lotnictwa Chińczycy niewątpliwie przejdą do bardziej agresywnych działań, może nie z użyciem uzbrojenia, ale np. doprowadzając do kolizji. Do takich zdarzeń dochodziło już z jednostkami pływającymi Wietnamu o czym świadczy chociażby staranowanie i zatopienie wietnamskiego kutra rybackiego przez chiński patrolowiec w pobliżu Wysp Paracelskich w kwietniu 2020 roku.
Dla uszkodzonych w ten sposób chińskich okrętów takie wypadki nie będą większym problemem, mając pod nosem własne bazy i bardzo dobrze działające stocznie. Gorzej jest już dla Amerykanów, który do swoich baz mają o wiele dalej, jak również ich okręty o wiele droższe i bardziej wyrafinowane.
Nie tylko Morze Południowochińskie
Pekin nie pozostaje bierny odniesieniu do nakładanych na niego sankcji i sam również podejmuje kroki w jakiś sposób uciążliwe dla Amerykanów. Chińczycy nałożyli np. ograniczenia na koncern Lockheed Martin, za sprzedaż uzbrojenia dla Tajwanu i grożą sankcjami innym państwom, które chciałyby zrobić to samo. By utrudnić działanie Stanom Zjednoczonym na Bliskim Wschodzie Chiny nawiązują dodatkowo coraz głębszą współpracę gospodarczą i wojskową z Islamską Republiką Iranu.
Zgodnie z długoterminową umową o partnerstwie, Chińczycy w zamian za ropę mają zainwestować w irańskiej gospodarce miliardy dolarów. Dodatkowo Pekin obiecuje Teheranowi pomóc w wyjściu z międzynarodowej izolacji, jaka została nałożona na Irańczyków za ich kontrowersyjny program nuklearny.
Chińczycy odwracają w ten sposób uwagę od swoich działań na morzach chińskich, pokazując przy tym, że nie boją się bezpośredniej konfrontacji ze Stanami Zjednoczonymi i reakcji Amerykanów. Mają przy tym swoiste zabezpieczenie, ponieważ w podziemiach Banku Chin może znajdować się nawet ponad 3 biliony dolarów. Rząd chiński jest też największym wierzycielem Stanów Zjednoczonych, a dług szacowany jest na około 1,2 biliona dolarów. Nawet w Stanach Zjednoczonych uważa się, że „gdyby Amerykanie odcięli Chiny i Hongkong od handlu dolarami, to byłoby szkodliwe dla USA i mogłoby dodatkowo wzmocnić juana, na rynku międzynarodowym”.
Amerykanie coraz bardziej zdają sobie sprawę, że celem rządu w Pekinie jest nie tylko dorównanie Amerykanom, ale „przełamanie hegemonii Stanów Zjednoczonych jako światowego supermocarstwa i stworzenia nowego porządku światowego zgodnie z własną wizją”. A to, że ta konfrontacja odbędzie się kosztem innych, mniejszych państw, chińskich władz już nie obchodzi.
Zajmowanie bezludnych atoli i wysp przez Chińczyków będzie więc się odbywało w dalszym ciągu, jednak bez konfliktu militarnego. Ten pojawi się dopiero, gdy Chiny zdecydują się zająć Tajwan. Według najbardziej pesymistycznych prognoz może to nastąpić nawet w ciągu najbliższych czterech lat.
Potwierdzają to również coraz bardziej kategoryczne wypowiedzi chińskiego prezydenta Xi Jinpinga, który m.in. stwierdził oficjalnie, że „Tajwan musi być częścią Chin” sygnalizując, że zamierza coś z tym zrobić. Sprawa dotyczy całego regionu, ponieważ byłoby to otwarcie dla Chińczyków bramy do Morza Filipińskiego i tzw. drugiej linii wysp. Chińczycy w pełni kontrolowaliby więc transport morski Japonii jak również byliby zagrożeniem dla Filipin i innych mniejszych wysp Pacyfiku, które byłyby narażone na militarną agresję chińskiej marynarki wojennej.
I nie ma tu znaczenia, że według odtajnionej w 2018 roku w Stanach Zjednoczonych strategii Indo-Pacyfiku Pentagon otrzymał polecenie wdrożenia strategii obronnej, która uczyni amerykańskie siły zbrojne zdolnymi do obrony Tajwanu. Armia chińska już teraz ma bowiem najsilniejsze lotnictwo w regionie, podobnie jak siły rakietowe. Pokonać Chińczyków dysponujących bliskimi bazami oraz praktycznie nieograniczonymi zasobami ludzkimi, będzie więc bardzo trudno.
Jest to jednak możliwe, a co ważne pomagają w tym same władze w Pekinie. Ludność Tajwanu na pewno bowiem zauważyła jak Chińczycy powoli pacyfikują Hongkong. Są więc zdecydowani bronić swojego kraju, przygotowując się do tego zresztą już od wielu lat. Rząd w Pekinie nie ma więc co liczyć na dobrowolne podporządkowanie się Tajwanu i by go przejąć: albo musiałby go zająć zbrojnie, albo zmusić ludność wyspy do poddania (blokując ją lub atakując rakietami i lotnictwem).
W dobie powszechnych mediów takie działania mogłyby się wydawać bardzo ryzykowne. Jeżeli jednak Chinom upiekło się wywołanie światowej pandemii, w której umarło miliony ludzi, to czy tak samo nie może się stać, gdy Chińczycy zajmą kolejną, odległą wyspę, z którą i tak, coraz więcej zastraszonych przez Pekin krajów na świecie boi się współpracować?
Tymczasem Tajwan będzie dopiero początkiem. Coraz więcej analityków uważa, że Chiny będą dożyły do zmiany podziału wysp pacyficznych, który odbył się bez ich udziału. I wtedy np. odległa Francja mogła by stracić swoje terytoria zamorskie, których ze względu na odległość nie ma szans obronić. Wystarczy tylko przypomnieć, jak ryzykowną operacją było odbicie przez Brytyjczyków Wysp Falklandzkich w 1982 roku. Teraz naprzeciwko Francji stanęłaby bowiem nie biedna Argentyna, ale bogate, silnie uzbrojone i agresywne Chiny.
I na taki scenariusz trzeba się bardzo dobrze przygotować.
Jedi
Jeżeli Chiny zdecydują się na zajęcie Tajwanu bez zgody USA, to będzie to dla nich misja samobójcza, ponieważ w walce powietrzno-morskiej nad morzem południwochińskim siły CHRL zostaną starte z powierzchni ziemi, niezależnie od ograniczonego wsparcia z lądu. Oczywiście wszystkie "zajęte" przez Chiny wysepki zostałaby "wymiecione", tego chyba nie muszę tłumaczyć. Już to kiedyś pisałem, że jedynym państwem, które powinno być zainteresowane wojną "w obronie Tajwanu" jest USA. Bowiem na takiej wojnie mogą tylko skorzystać we wszelkich możliwych płaszczyznach - politycznie, militarnie, gospodarczo, pijarowo. Posunę się nawet do stwierdzenia, że USA powinna robić wszystko, by sprowokować CHRL do ataku na Tajwan. Tu jest mega deal dla Amerykanów do zrobienia, bez konieczności angażowania się w ryzykowną wojnę lądową na wrogim terytorium (patrz: wojna w Wietnamie).
Zdzisław Dyrman
Dobra dobra, Amerykanie nie przerzucą całej US NAVY do Chin.