Atak Izraela. "Rosja rozczarowała Iran" [WYWIAD]

„O ile jeszcze w latach 2015–2021 Kreml zdołał zbudować wizerunek skutecznego i elastycznego gracza regionalnego – potrafiącego jednocześnie współpracować z Iranem, Turcją, Izraelem i państwami Zatoki – o tyle obecna bierność wobec ataków na swojego sojusznika wskazuje na wyraźne ograniczenie jego sprawczości oraz zdolności wpływania na procesy regionalne” - powiedział dr Michał Lipa, Instytut Bliskiego i Dalekiego Wschodu, Uniwersytet Jagielloński w Krakowie.
Dlaczego Izrael zdecydował się zaatakować Iran właśnie teraz? Jaką rolę odgrywały Stany Zjednoczone? Jak w stosunku do swojego irańskiego sojusznika zachowała się Rosja? Zapraszamy na rozmowę z dr. Michałem Lipą, ekspertem ds. Bliskiego Wschodu z Uniwersytetu Jagiellońskiego.
Michał Górski, Defence24: Niedługo minie miesiąc od spektakularnego ataku Izraela na Iran. W międzyczasie mieliśmy wiele zwrotów akcji, w tym fizyczną eliminację części irańskiego kierownictwa czy irański kontratak. Jak obecnie przedstawia się sytuacja na Bliskim Wschodzie (stan na 2 lipca 2025 r.)?
W odpowiedzi na zmasowane izraelsko-amerykańskie uderzenia na irańską infrastrukturę nuklearną, dowódczą oraz wojskową, prezydent Pezeshkian ogłosił zawieszenie wszelkiej współpracy z Międzynarodową Agencją Energii Atomowej (MAEA). Decyzja ta ma, w moim przekonaniu, przede wszystkim wymiar wewnątrzpolityczny. Choć Teheran oskarża Zachód o agresję i jednostronne działania, to faktyczne wyrzucenie inspektorów MAEA służy przede wszystkim wzmocnieniu pozycji władz wobec twardogłowych frakcji, zwłaszcza wśród Korpusu Strażników Rewolucji Islamskiej (IRGC).
Pezeshkian, prezentowany wcześniej jako umiarkowany, musi dziś dowieść, że potrafi bronić godności Islamskiej Republiki. Zerwanie kanałów weryfikacji może paradoksalnie ułatwić grę dyplomatyczną Stanów Zjednoczonych. Trump nie kryje bowiem, że liczy na zmianę przywództwa w Iranie – czyli odejście schorowanego Alego Chameneiego – jako warunek ewentualnego „nowego otwarcia”. Do tego czasu Waszyngton zapewne powstrzyma się od dalszych działań militarnych, czekając, aż sam Teheran zdecyduje, czy chce nadal eskalować, czy też rozegrać kryzys jako zakończony „z honorem”.
Dlaczego Izrael zdecydował się zaatakować Iran właśnie w czerwcu? Mamy do czynienia z dokończeniem tego, co zostało zapoczątkowane w ubiegłym roku?
O ile napięcia na linii Izrael–Iran narastały od dawna, a izraelskie władze wielokrotnie sygnalizowały konieczność neutralizacji irańskiego programu jądrowego, o tyle obecny moment najpewniej został uznany za dogodne „okno możliwości” – okazja, która może się nie powtórzyć. Pamiętajmy bowiem o tym, że dla Izraela – który posiada broń nuklearną – kluczowe jest zachowanie przewagi strategicznej na Bliskim Wschodzie.
Można więc przyjąć, iż zasadniczym powodem, dla którego Izrael zdecydował się na eskalację w tym właśnie momencie, była degradacja zdolności ofensywnych i defensywnych tzw. osi oporu, na którą od lat składały się m.in. Hezbollah, Huti, reżim syryjski oraz irackie milicje szyickie. Ponadto sam Iran nie jest tak silny, za jakiego się przedstawia, o czym świadczy fakt, iż Izraelowi udało się bardzo szybko zneutralizować irańską obronę powietrzną.
Jeśli zaś chodzi o irańskich „pomocników” w krajach arabskich, to Hezbollah, będący od dekad najważniejszym zbrojnym instrumentem irańskiej projekcji siły w Lewancie, jest teraz mocno osłabiony. Jemeńscy Huti – jeszcze do niedawna aktywni w zakresie destabilizacji szlaków morskich w regionie Morza Czerwonego – także zostali osłabieni wskutek uderzeń amerykańskich, po czym zawarli rozejm ze Stanami Zjednoczonymi.
Wreszcie, obalenie reżimu Al-Asada w Syrii, do jakiego doszło kilka miesięcy temu, spowodowało wyeliminowanie istotnego ogniwa w łańcuchu dostaw irańskich technologii oraz sprzętu dla Hezbollahu, a także zamknęło strategiczne korytarze lądowe IRGC prowadzące z Iraku do Libanu. Wszystkie te czynniki sprawiły, iż Izrael mógł uznać, że Iran – choć potencjalnie groźny – pozostaje w tym momencie wyjątkowo osamotniony i osłabiony.
Równolegle do wymiaru regionalnego istotną rolę w podjęciu decyzji mogła odegrać sytuacja wewnętrzna w Izraelu. Koalicja rządząca, będąca mieszaniną partii skrajnie prawicowych oraz konserwatywnych, doświadczała ostatnio głębokich napięć, co wywoływało coraz wyraźniejsze spekulacje o możliwości wcześniejszych wyborów parlamentarnych. W tym kontekście premier Netanjahu, uwikłany w postępowania sądowe o charakterze korupcyjnym, miał silną motywację, aby skonsolidować swe polityczne zaplecze poprzez akcję militarną o wysokim potencjale mobilizacyjnym.
Nie bez znaczenia jest również szeroko pojęty kontekst międzynarodowy, a zwłaszcza niepewność dotycząca przyszłej polityki Stanów Zjednoczonych wobec Iranu. Izrael – niezależnie od tego, czy w Białym Domu zasiadał Trump, czy Biden – pozostawał sceptyczny wobec jakichkolwiek prób negocjacji z Teheranem. I o ile jednak administracja Bidena usiłowała reaktywować mechanizmy JCPOA, o tyle Trump nie wykluczał powrotu do rozmów na nowych warunkach, co z perspektywy Izraela oznaczało ryzyko dalszego odwlekania rozwiązania problemu nuklearnego Iranu poprzez jego zniszczenie lub dobrowolną zgodę Teheranu na rezygnację z jego dalszego rozwoju, co oczywiście było mało możliwe.
Czytaj też
Czy po tych kilku dniach można stwierdzić, że powodzenie izraelskiej ofensywy jest w głównej mierze wynikiem głębokiej infiltracji Iranu przez służby?
Oceniając skuteczność izraelskiej ofensywy przeciwko irańskiej infrastrukturze nuklearnej, militarnej i dowódczej, trudno nie zakładać, że jednym z jej fundamentalnych filarów była infiltracja struktur irańskich przez izraelskie służby wywiadowcze. Ich aktywność w Iranie była – wedle wielu źródeł – nieprzerwana od co najmniej dekady, a w ostatnich kilku latach przybrała charakter wyraźnie ofensywny.
W tym kontekście należy podkreślić, iż precyzja izraelskich ataków, ich wielowarstwowe ukierunkowanie na kluczowe cele, jak również błyskawiczne wyłączenie irańskich systemów koordynacji i łączności w pierwszych godzinach nalotów, stanowią nie tylko efekt zastosowania zaawansowanych technologii bojowych, lecz również rezultat wieloletniego zbierania informacji, penetracji cyfrowej oraz umiejętnego zarządzania źródłami ludzkimi na terytorium przeciwnika.
Warto również zwrócić uwagę, że Izrael zdołał przełamać nie tylko fizyczne i elektroniczne systemy obrony Iranu, ale również psychologiczną barierę nieprzenikalności jego struktur państwowych. Uderzenie w obiekty w Fordow czy Natanz nie byłoby możliwe bez znajomości ich dokładnej lokalizacji, rozmieszczenia systemów wentylacyjnych, głębokości osadzenia czy topografii terenu – dane te nie pochodzą z ogólnodostępnych źródeł, lecz musiały zostać pozyskane przez agentów lub przy użyciu aktywnych środków zwiadu elektronicznego. A zatem powodzenie izraelskiej operacji – choć zależne od militarnej przewagi technologicznej oraz wsparcia satelitarnego – należy w istocie uznać za zwieńczenie wieloletniej, starannie prowadzonej kampanii wywiadowczej.
Jak można ocenić rolę Stanów Zjednoczonych? Czy pojawiające się jeszcze kilka tygodni temu informacje mówiące o tym, że administracja Donalda Trumpa jest przeciwna izraelskiej ofensywie rzeczywiście były prawdziwe? A może Amerykanie zmienili zdanie po tym, jak doszli do wniosku, że prowadzone przez nich rozmowy z Iranem nie przynoszą realnych rezultatów?
O ile Izrael od wielu miesięcy przygotowywał się do przeprowadzenia ataku na irańskie instalacje nuklearne, traktując go jako nieunikniony środek obrony przed zagrożeniem, o tyle administracja Trumpa zdawała się przez dłuższy czas dystansować od tej perspektywy, koncentrując swoją uwagę na kwestiach wewnętrznych oraz unikaniu otwartej konfrontacji militarnej w regionie Zatoki Perskiej. Prezydent Trump, deklaratywnie przywiązany do bezpieczeństwa Izraela, był świadomy kosztów i ryzyk związanych z eskalacją – nie tylko w wymiarze finansowym, lecz także politycznym.
Nie zmienia to jednak faktu, że wraz z postępującą nieuchronnością izraelskiego ataku, a także wraz z rosnącym przekonaniem, iż rząd Netanjahu nie cofnie się przed jego realizacją niezależnie od presji międzynarodowej, stanowisko Waszyngtonu prawdopodobnie uległo modyfikacji. Zamiast próbować powstrzymać Izrael, administracja amerykańska musiała dojść do wniosku, że bardziej efektywnym rozwiązaniem będzie aktywne zaangażowanie się w operację (w ograniczonym zakresie), co pozwoli nie tylko skrócić czas jej trwania, ale również zwiększyć zdolność Waszyngtonu do kontrolowania jej przebiegu.
W tym właśnie kontekście należy rozpatrywać domniemany udział amerykańskiego lotnictwa w ataku na silnie chronioną infrastrukturę Fordow. Uszkodzenie tego obiektu, nieosiągalne wyłącznie przy użyciu izraelskich zasobów konwencjonalnych, stanowiło punkt zwrotny nie tylko w sensie militarnym, lecz również politycznym. Trump zyskał dzięki temu swego rodzaju lewar. Teraz będziemy obserwować, na ile będzie on skuteczny, bo o ile udało się przekonać Izrael do zaprzestania ataków na Iran, o tyle brutalna wojna w Strefie Gazy trwa nadal, a na naszych oczach rozgrywa się coś, co może nosić znamiona ludobójstwa. Gdyby Trumpowi udało się wykorzystać uderzenie na Iran w celu powstrzymania Izraela przed atakowaniem ludności cywilnej w Strefie Gazy – to byłoby coś!
Czytaj też
Jak oceni Pan samo działanie USA? Dlaczego zdecydowali się zaatakować Iran kilka dni po głównej izraelskiej operacji?
Można postawić tezę, iż decyzja administracji amerykańskiej o ograniczonym wsparciu izraelskiej ofensywy w Iranie była nie tyle wyrazem pełnej aprobaty dla działań rządu Netanjahu, ile racjonalną reakcją na zmianę okoliczności strategicznych oraz taktycznych, w których Waszyngton utracił możliwość skutecznego powstrzymania eskalacji. W momencie, gdy izraelska determinacja osiągnęła poziom niepodlegający negocjacji, a sygnały z Izraela jasno wskazywały, że operacja zostanie przeprowadzona niezależnie od amerykańskiego stanowiska, Biały Dom znalazł się przed dylematem – albo pozostanie biernym obserwatorem wydarzeń o potencjalnie katastrofalnych konsekwencjach, albo też zdecyduje się na punktowe, ściśle kontrolowane zaangażowanie, pozwalające ograniczyć czas trwania działań zbrojnych oraz ich możliwą eskalację, działając w istocie na rzecz deeskalacji.
Uderzenie na strategiczny, głęboko osadzony w skale obiekt w Fordow, należy więc interpretować jako formę specyficznego zarządzania kryzysem. Taki ruch pozwolił Waszyngtonowi zachować pozycję kluczowego rozgrywającego, co jest niezbędne zarówno z punktu widzenia jego regionalnych zobowiązań, jak również globalnej wiarygodności. Udział Stanów Zjednoczonych w uderzeniu na Fordow, obiekt uznawany za jeden z najlepiej chronionych elementów irańskiego programu jądrowego, mógł mieć ponadto nie tylko znaczenie operacyjne (z uwagi na techniczne możliwości użycia bomb typu GBU-57), ale także psychologiczne – sygnalizujące zarówno Teheranowi, jak i Tel Awiwowi, że to Amerykanie pozostają ostatecznym arbitrem dynamiki eskalacyjnej.
A zatem decyzja o zaangażowaniu nie wynikała z chęci pogłębienia wojny, lecz z kalkulacji, iż szybsze zrealizowanie celów deklarowanych przez Izrael zwiększy prawdopodobieństwo uznania działania amerykańskiego za wystarczające, co z kolei otworzy przestrzeń dla presji dyplomatycznej na rzecz zakończenia działań. W szerszym kontekście decyzja ta wpisuje się w amerykańską praktykę zarządzania sojuszniczymi konfliktami – tam, gdzie pełne zatrzymanie działań nie jest możliwe, preferowane staje się ich nadzorowanie poprzez selektywne współuczestnictwo. Co więcej, wybór punktowego udziału, ograniczonego do najważniejszego oraz najtrudniejszego celu, może w przyszłości zostać wykorzystany jako argument na rzecz amerykańskiej powściągliwości.
Czytaj też
Jaką rolę odgrywa w tym Rosja? Brak pomocy Iranowi osłabia ich partnerstwo strategiczne i utrudnia współpracę w przyszłości?
W kontekście wojny izraelsko-irańskiej, a szczególnie wobec ograniczonej lub wręcz iluzorycznej reakcji Moskwy na izraelskie uderzenia na cele kluczowe z punktu widzenia bezpieczeństwa i prestiżu Iranu, coraz wyraźniej rysuje się teza, iż Rosja ponosi strategiczną porażkę na Bliskim Wschodzie. I o ile jeszcze w latach 2015–2021 Kreml zdołał zbudować wizerunek skutecznego i elastycznego gracza regionalnego – potrafiącego jednocześnie współpracować z Iranem, Turcją, Izraelem i państwami Zatoki – o tyle obecna bierność wobec ataków na swojego sojusznika wskazuje na wyraźne ograniczenie jego sprawczości oraz zdolności wpływania na procesy regionalne.
Z perspektywy irańskiej taka postawa Rosji oznacza rozczarowanie. Po latach współpracy w Syrii, wspólnego oporu wobec amerykańskich sankcji oraz rozwijania alternatywnych mechanizmów finansowych, Iran miał prawo oczekiwać przynajmniej dyplomatycznego wsparcia. Brak jakiejkolwiek formy nacisku ze strony Rosji – nawet symbolicznego – na Izrael, a także milczenie Federacji Rosyjskiej wobec operacji amerykańskich, stawia pod znakiem zapytania autentyczność deklarowanego przez Kreml modelu „wielobiegunowego partnerstwa strategicznego”. Można wręcz powiedzieć, że Moskwa de facto wycofała się z rywalizacji o wpływy na Bliskim Wschodzie, koncentrując swoje ograniczone zasoby militarnopolityczne na wojnie w Ukrainie oraz na walce o przetrwanie gospodarcze.
Tym samym, aktualny konflikt izraelsko-irański ujawnia postępującą dekompozycję rosyjskiego projektu geostrategicznego w regionie. Moskwa nie tylko nie jest w stanie wesprzeć swojego najbliższego partnera, ale też nie potrafi nawet odegrać roli pośrednika czy gwaranta regionalnej stabilności. W perspektywie długofalowej osłabia to zdolność Rosji do prezentowania się jako wiarygodny aktor pozazachodni, mogący oferować alternatywę wobec Pax Americana. W rezultacie, Teheran – obserwując bierność Moskwy – może w przyszłości zwrócić się ku bardziej transakcyjnym relacjom z Chinami lub próbować rekalibrować swoją pozycję wobec państw arabskich, co jedynie przyspieszy dalsze wypieranie Rosji z architektury bliskowschodniego bezpieczeństwa. Nie wykluczałbym również prób rekoncyliacji z Zachodem, ale na to trzeba będzie jeszcze chwilę poczekać. Zakładam bowiem, że pewną okazją do tego będzie wybór nowego Rahbara. Sądzę, że na to liczą Amerykanie i – najpewniej – o tym rozmawiają z Irańczykami poza blaskiem reflektorów.
Bardzo ciekawy w tym wszystkim jest wątek Jordanii, nad którą przelatuje wiele pocisków oraz sił powietrznych obu państw. Czy pewna pomoc udzielona przez ten kraj Izraelowi może narazić Jordanię na przykre konsekwencje wśród krajów arabskich w niedalekiej przyszłości? Pytanie też o pozostałe kraje, na których terytoria spadały rakiety. Kolejne państwa z Bliskiego Wschodu mogą włączyć się do wojny?
Eskalacja działań wojennych w czerwcu 2025 roku postawiła Amman w wyjątkowo trudnym położeniu, nie tylko z racji swego położenia geograficznego – pomiędzy Izraelem, Irakiem oraz Arabią Saudyjską – lecz także ze względu na jego pozycję jako dyskretnego, lecz istotnego ogniwa w prozachodniej architekturze bezpieczeństwa regionalnego. Od momentu rozpoczęcia izraelskich nalotów na irańskie cele strategiczne, przestrzeń powietrzna Jordanii stała się korytarzem przelotowym zarówno dla izraelskich sił powietrznych, jak i dla irańskich pocisków balistycznych oraz dronów próbujących uderzyć w cele na terytorium Izraela. Z informacji, które do nas docierają wynika, że część pocisków irańskich została przechwycona jeszcze nad terytorium Jordanii. Oznacza to, że Amman, w sposób bezpośredni lub pośredni, dopuścił do aktywnego działania izraelskich systemów obronnych, które mogły działać z jordańskiej przestrzeni powietrznej.
Postawa Jordanii może być zrozumiała z punktu widzenia logiki państwowej – wszak Amman jest sojusznikiem Stanów Zjednoczonych, beneficjentem ogromnej pomocy wojskowej oraz gospodarczej z USA, a jego bezpieczeństwo zależy wprost od relacji z Waszyngtonem i Tel Awiwem. Warto jednak mieć na uwadze fakt, że król Abdullah II stąpa po cienkim lodzie, gdyż taka polityka musi wzbudzać sprzeciw jordańskiej opinii publicznej, która wcale nie musi kibicować Iranowi, ale ma przed oczami zbrodnie, jakich dopuszcza się izraelska armia w Strefie Gazy. Warto bowiem pamiętać, że choć Amman utrzymuje traktat pokojowy z Tel Awiwem od 1994 roku, to na poziomie opinii publicznej, zwłaszcza wśród ludności palestyńskiej (stanowiącej ponad połowę populacji), relacje te są odbierane jako przejaw zależności, a nie suwerenności. Udzielenie realnej pomocy wojskowej Izraelowi – nawet w formie biernej zgody na przelot myśliwców – może więc skutkować wzrostem niezadowolenia wewnętrznego. Zakładam jednak, że w tego typu sytuacjach to jordański monarcha zyskuje swego rodzaju lewar w trudnych rozmowach z Trumpem, który już nie proponuje Jordanii przyjęcia uchodźców ze Strefy Gazy, co dla Ammanu byłyby niezwykle ryzykowne.
Czy w obecnej sytuacji zawieszenie broni ma szansę „dotrwać” choć kilka dni, tygodni?
Zawieszenie broni w trwającym konflikcie izraelsko-irańskim ma realne szanse na utrzymanie się przez dłuższy czas, o ile zostaną spełnione określone warunki. Wbrew pozorom, zarówno Teheran, jak i Tel Awiw mają w tej chwili więcej do stracenia niż zyskania z kontynuowania wymiany ciosów, a ich działania wpisują się raczej w logikę punktowego odstraszania oraz demonstracji zdolności niż w kalkulację pełnoskalowego konfliktu o charakterze otwartym i długotrwałym.
Po stronie irańskiej warunkiem koniecznym dla akceptacji rozejmu jest utrzymanie ciągłości reżimu i jego zdolności do reprezentowania się jako siła, która nie poniosła strategicznej porażki. O ile zniszczenia w Fordow, Isfahanie czy Parchin są bezprecedensowe i uderzają w realny potencjał nuklearny oraz technologiczny Iranu (choć nadal nie wiemy jak bardzo), o tyle kluczowym wymiarem ich konsekwencji jest wymiar symboliczno-polityczny. Reżim ajatollahów, aby uniknąć rozchwiania systemu władzy, musi stworzyć narrację oporu – że choć wróg zadał cios, to Iran przetrwał, zachował jedność, a jego podstawowe zdolności odwetowe nie zostały złamane. Umożliwia to polityczne „sprzedanie” zawieszenia broni jako pragmatycznego kroku w imię interesu narodowego, a nie jako akt kapitulacji. W to moim zdaniem zagrał Trump i chwała mu za to! Mamy tu bowiem do czynienia nie tylko z pokazem siły, ale też ze swego rodzaju spektaklem wielu wyrazistych aktorów.
Czytaj też
Kluczowym aktorem umożliwiającym rzeczywistą stabilizację rozejmu pozostają więc Stany Zjednoczone. Jako jedyne państwo dysponujące zarówno środkami nacisku na Izrael, jak i kanałami pośredniej komunikacji z Iranem (za pośrednictwem Omanu, Kataru, a być może także Turcji), Stany Zjednoczone są w stanie pełnić rolę gwaranta zawieszenia broni. Jeśli administracja Trumpa zdoła powstrzymać obie strony przed dalszymi prowokacjami (np. z udziałem Hezbollahu, Huti czy milicji irackich) oraz przedstawi plan stopniowego wygaszania napięć, istnieje realna szansa na utrzymanie obecnego rozejmu – przynajmniej jako kruchego, tymczasowego kompromisu. Nadzieję wzbudza też to, że obrona przeciwrakietowa Izraela jest niezwykle kosztowna, irańskie zasoby rakietowe są ograniczone, a Chiny z pewnością nie byłyby zachwycone z powodu zamknięcia cieśniny Ormuz…
Dziękuję za rozmowę
Przyszłość
Misiac mija a zdjec satelitarnych ze znsizczen w Iralu jakos nie ma. Jak to mozliwe ze satelity nie lataja nad izealem>>? I koljna rzecz- 5 generaow Iranskich zmarcyhwstalo. Cod....