Osiny, czyli jak nie bronić nieba nad Polską [OPINIA]

Autor. mł. chor. Rafał Samluk / Combat Camera DORSZ / zoom.mon.gov.pl
Nie milkną spekulacje po upadku małego obiektu powietrznego w miejscowości Osiny w województwie lubelskim. Niezależnie od tego, jaki będzie ostateczny wynik badań pewne jest jedno – tego rodzaju zdarzeniom nie da się w pełni zapobiegać, zwłaszcza w sytuacji tak skromnych środków jakimi dysponuje Polska.
Na razie o samej sytuacji wiadomo niewiele. Dowództwo Operacyjne Rodzajów Sił Zbrojnych poinformowało, że „po przeprowadzeniu wstępnych analiz zapisów systemów radiolokacyjnych, minionej nocy nie zarejestrowano naruszenia polskiej przestrzeni powietrznej ani z kierunku Ukrainy, ani Białorusi”. Pojawiają się jednak spekulacje, że mógł to być mały system bezzałogowy, być może nawet mniejszy od Szahida, który przedostał się z kierunku wschodniego. Nieoficjalnie może to mieć związek z ćwiczeniami Zapad-2025.
W mediach społecznościowych od razu pojawiły się komentarze mówiące o „skandalu” i „zagrożeniu dla bezpieczeństwa Polski”. Tak samo było zresztą po znalezieniu rosyjskiej rakiety manewrującej pod Bydgoszczą i kilku innych przypadkach naruszenia przestrzeni powietrznej lub odnotowania jej naruszenia.
Trzeba jednak bardzo wyraźnie zaznaczyć, że takie zdarzenia nie są niczym niezwykłym, jeśli popatrzymy na historię konfliktów zbrojnych czy Zimnej Wojny. Obiekty niskolecące, ze względu na horyzont radiolokacyjny, są bardzo trudne do wykrycia. Dla celu na wysokości 50 m maksymalny zasięg to 32 km. Maksymalny, czyli w praktyce może być dużo mniejszy. Zmniejszać go mogą odbicia od ziemi, ale też ukształtowanie terenu – jeśli jest pagórkowaty, to ten zasięg jest oczywiście mniejszy.
Kolejną trudnością, w wypadku dronów, jest mała skuteczna powierzchnia odbicia radarowego i niska prędkość (która utrudnia wykrycie). Specyfika systemów radiolokacyjnych jest taka, że takie obiekty wykrywane są najtrudniej. To dlatego niemieckiemu pilotowi Matthiasowi Rustowi w 1987 roku udało się wylądować awionetką na Placu Czerwonym po starcie z Finlandii. Mimo, że teoretycznie ówczesny Związek Radziecki miał bardzo silną obronę powietrzną. Dwie dekady wcześniej, dokładnie 25 maja 1967 w Republice Federalnej Niemiec awaryjnie wylądował sowiecki MiG-17, z 24. Armii Powietrznej, aż 180 km od granicy między ówczesnym RFN a NRD. Doszło do awarii samolotu i błędu w nawigacji.

Autor. AlfvanBeem/Wikimedia Commons/CC0
Z tego samego powodu Ukraińcy dokonują skutecznych ataków dronami na cele głęboko w Rosji, choć Rosja inwestowała w obronę powietrzną od prawie dwóch dekad (a nie jak Polska – na większą skalę od 2022 roku), a obecnie uzupełnia ją systemami niekonwencjonalnymi. I tak jak Ukraina ma doświadczenia bojowe.
Czytaj też
Po każdym takim incydencie oczywiście od razu pojawia się żądanie, by na granicy wschodniej rozstawić wszystkie możliwe stacje radiolokacyjne, jakie tylko wojsko posiada. Nie jest przy tym żadną tajemnicą, że granica pokrycia radiolokacyjnego została obniżona po wybuchu pełnoskalowej wojny na Ukrainie. Dziś pewnie politycy i komentatorzy będą naciskać, by nad granicę wysłać jeszcze więcej radarów. Ale takie rozwiązanie ma wiele wad.

Po pierwsze, liczba radarów jest ograniczona. Jeśli będą wiecznie stać w dyżurach bojowych, spowoduje to zużycie sprzętu i obciążenie personelu. A jego liczba nie jest nieskończona. Po drugie – jeśli będziemy oczekiwać od wojska by pełniło służbę wyłącznie w formule „wartowniczej”, czyli bez zmian stanowisk i ograniczania emisji (liczby włączonych radarów), to paradoksalnie będzie ono gorzej przygotowane do zagrożenia wojennego. W takim wypadku, mając wyłącznie „stałą” obronę wzdłuż granicy, będzie ona doskonale rozpoznana przez środki rozpoznania radioelektronicznego przeciwnika. I może zostać zniszczona, na przykład salwami artylerii rakietowej i lufowej. Powód jest prozaiczny – emisje radarów ze stałych miejsc łatwo jest zmapować, czy to za pomocą systemów satelitarnych czy lotniczych i naziemnych środków rozpoznania elektronicznego. A skoro można rozpoznać, to można przygotować się do przeciwdziałania. Nie tylko poprzez zniszczenie w czasie pełnoskalowej wojny, ale też – przykładowo – ocenę, gdzie pokrycie radiolokacyjne jest najsłabsze i wysłanie swoich środków rozpoznania lub uderzenia właśnie tam.
Jak się bronić?
Powstaje więc pytanie, co robić, bo przecież przed zagrożeniami z powietrza trzeba się bronić.
Odpowiedzią mogą być tutaj doświadczenia krajów NATO. W Niemczech najpierw wprowadzono system polegający na rozstawieniu radarów wykrywania celów niskolecących, w odległości 40 do 60 km od siebie. W czasie pokoju były to 24 posterunki w służbie stałej (zmianowej), a więc z co najmniej trzema obsadami każda. Dodajmy, że wykorzystanie tylko trzech obsad dla stałej służby oznacza, że służbę czasem pełni się ponad 80 godzin w tygodniu, powinno więc być ich więcej. Tylko w tej służbie – budowanej oczywiście przez lata od wprowadzenia do linii pierwszego radaru – w czasie pokoju cały czas zaangażowanych było 2 tysiące żołnierzy Bundeswehry, a na czas wojny liczba posterunków zwiększana była dwukrotnie. Nawet więc w czasie Zimnej Wojny nie decydowano się wysłać całego potencjału na granicę.
Widać od razu, że tego rodzaju system jest mało efektywny. W państwach NATO od lat 70. prowadzono analizy w celu znalezienia rozwiązania tego problemu. Tym rozwiązaniem okazało się wyniesienie radarów w powietrze na samolotach wczesnego ostrzegania. Z ówczesnych analiz jednoznacznie wynikało, że dwa samoloty działające w sposób ciągły mogą zapewnić pokrycie (dotyczące jednak klasycznych celów jak samoloty, rakiety manewrujące a nie małych dronów) granicy NRD-RFN i granicy z Czechosłowacją. A więc obszaru, który „konsumowało” aż 24 stałych posterunków radiolokacyjnych.
Trzeba jednak pamiętać, że posiadanie określonej liczby samolotów w powietrzu oznacza, że na ziemi trzeba mieć ich wielokrotnie więcej. Są wyliczenia które mówią, że chcąc utrzymać jeden AWACS w powietrzu przez 30 dni (tzw. orbit) potrzeba co najmniej pięciu takich maszyn. A przy dłuższym czasie dyżurowania ich liczba jest jeszcze większa.

Autor. Jarosław Ciślak/Defence24.pl
Jak do tego mają się polskie zdolności? Po upadku rakiety w Przewodowie i incydencie w pobliżu Bydgoszczy, Polska w 2023 roku kupiła dwa samoloty Saab AEW&C 340. Dostarczono je rok później, a dziś już pełnią dyżury bojowe, są uznawane za niezawodne. Mimo, że to używane maszyny, to cena zaledwie około 250 mln zł za dwa takie samoloty była więcej niż okazyjna. Oprócz tego zdani jesteśmy na wsparcie NATO i innych sojuszników, w tym Australii, która wysłała do Polski samolot E-7A.
Oznacza to, że zdolności są mimo wszystko ograniczone. Co za tym idzie, każdorazowo trzeba decydować, kiedy je uruchomić. I robi się to zwykle w sytuacji, gdy mamy do czynienia z wielkim atakiem Rosji na Ukrainę, z kilkuset bezzałogowcami i kilkudziesięcioma rakietami kierującymi się na cele w głębi terytorium Ukrainy. Zeszłej nocy w kierunku Ukrainy wystrzelono 93 Szahidów oraz dronów-imitatorów i dwie rakiety taktyczne Iskander-M, przeciwko obiektom na północy i wschodzie kraju. Ukraińska OPL zdołała zneutralizować 62 z nich. Należy pamiętać, że te statystyki nie muszą być pełne, bo pomimo rozwiniętego przez Ukraińców systemu wykrywania, w tym akustycznego, pojedyncze drony, zwłaszcza lżejsze od Szahidów, mogą przedostawać się przez obronę niezauważone. I do takich sytuacji wielokrotnie dochodziło.
Trudno mieć pretensje do faktu, że – prawdopodobnie – nie podrywano w powietrze dyżurujących myśliwców i samolotów wczesnego ostrzegania. Nawet gdyby tak było, to jest ich za mało by zapewnić w pełni równomierną osłonę. A w takiej sytuacji siły i środki koncentruje się tam, gdzie zagrożenie jest najbardziej prawdopodobne.
Czytaj też
Polska podjęła też wysiłki w celu zbudowania innych elementów systemu wykrywania niskolecących celów. Zakupiono, w 2023 roku, cztery aerostaty Barbara, które mogą bardzo poważnie wzmocnić pokrycie radiolokacyjne zwłaszcza na małych wysokościach. Wstępna gotowość operacyjna tego systemu jest jednak przewidziana na rok 2026, a pełna zostanie uzyskana jeszcze później. Dodajmy tutaj, że wojsko definiowało takie potrzeby co najmniej od około 2015 roku, a analizy w ówczesnym Inspektoracie Uzbrojenia prowadzono od roku 2017.
Innymi słowy, zakup tego systemu miał miejsce dopiero po pełnoskalowej inwazji Rosji na Ukrainę, bo dopiero wtedy pojawiły się wola polityczna, zmiany w systemie zakupów i pieniądze. Jeśli więc kieruje się pretensje o to, że wydawane są pieniądze a system nie działa, to równie dobrze można by oczekiwać zamieszkania w domu, który jest w budowie na długo przed terminem oddania do użytkowania. I to dotyczy także wielu innych elementów obrony powietrznej.
Podajmy przykład. Siły Powietrzne Stanów Zjednoczonych już w 2017 roku podjęły decyzję o wprowadzeniu radarów z aktywnym skanowaniem elektronicznym (AESA) na swoje myśliwce F-16, by te mogły lepiej wykrywać niskolecące cele powietrzne (w tym rakiety manewrujące). Mniej-więcej w tym samym czasie o modernizacji F-16 zaczęto rozmawiać w polskich Siłach Powietrznych, ale umowa – obejmująca między innymi instalację takich radarów – została sfinalizowana dopiero niedawno, w sierpniu 2025 roku. Znów – jest tak z wielu powodów. Wspomnijmy tylko, że polskich F-16 jest na tyle mało, że bez zakupu innych nowoczesnych maszyn bardzo trudno byłoby skierować część z nich do czasochłonnej modernizacji bez negatywnego wpływu na działalność operacyjną, w tym w obronie przestrzeni powietrznej. Nowe samoloty zakupiono w 2020 roku (F-35, bardzo nowoczesne ale z dłuższym terminem dostaw) i w roku 2022 FA-50 i FA-50PL. Swoją drogą, już w 2022 roku, w momencie gdy nowe radary dostarczano do jednej z jednostek Gwardii Narodowej Amerykanie wprost napisali w komunikacie, że nowy radar jest niezbędny do wykrywania rakiet manewrujących, bo te starsze się do tego nie nadają.
Do wykrywania dronów może też służyć „rozproszona” architektura, taka jak będzie budowana w ramach Tarczy Wschód – ale znów, jej utworzenie zajmie trochę czasu. A systemy monitorowania elektronicznego, jakie ma Straż Graniczna (ale też nie na całej granicy wschodniej, bo na granicy z Ukrainą – przez którą może iść także przemyt, w tym drogą powietrzną, taki system będzie dopiero budowany) najwyraźniej nic nie wykryły.
Jak więc odpowiedzieć na zawarte w tytule artykułu pytanie, jak nie bronić przestrzeni powietrznej Polski? Mając tak ograniczony potencjał (nawet z uwzględnieniem wzmocnienia sojuszniczego, jakie Polska otrzymuje) trzeba stosować zasadę ekonomii sił i uwzględnić pewne ryzyko. Bo jeśli będziemy kierować się tylko bieżącymi potrzebami, to będzie to niosło ryzyko degradacji zdolności bojowej (oby nie w formie katastrofy samolotu bojowego lub wczesnego ostrzegania) z uwagi na to, że dyżurów bojowych było zbyt dużo w stosunku do obsług i szkoleń.
52/❗️An Iranian Shahed-101 kamikaze UAV flies close to an Arrow 3 SAM launcher moments before being shot down by 30mm cannon fire from an Israeli AH-64A/D Apach attack helicopter. pic.twitter.com/AdEHL96Nxp
— 🪖MilitaryNewsUA🇺🇦 (@front_ukrainian) June 16, 2025
A pełnego bezpieczeństwa przestrzeni powietrznej nie ma nawet Izrael, bo pomimo gigantycznych doświadczeń bojowych, wielkich nakładów ale od dekad, wydatnego wsparcia sojuszników i bardzo nowoczesnych systemów upadki dronów bez wcześniejszego ostrzeżenia, nawet Hezbollahu i nawet w obszarach zamieszkanych, się zdarzały. A jeden z irańskich Szahidów, pomimo że przestrzeń powietrzna broniona była przez wielowarstwowy system i wielu sojuszników został strącony przez śmigłowiec Apache dopiero tuż obok strategicznej wyrzutni przeciwrakietowej Arrow 3, a więc tam gdzie teoretycznie w ogóle nie powinien się znaleźć. Zwłaszcza w sytuacji ataku na państwo, które ma krótką (a więc łatwiejszą do obsadzenia i nadzoru) linię graniczną. Oczywiście miało to miejsce w czasie zmasowanego ataku, ale wobec systemu obrony powietrznej o potencjale pod pewnymi względami ponad dziesięciokrotnie większym od polskiego. Obecnie należy więc zachować spokój i budować system obrony powietrznej oraz antydronowej, uzupełniając go o wnioski z kolejnych incydentów. Ale nie można oczekiwać stuprocentowego bezpieczeństwa, bo go nigdy nie będzie, a zwłaszcza w sytuacji takich państw jak Polska, gdzie wysiłki na rzecz budowy obrony powietrznej na szerszą skalę rozpoczęły się w 2022 roku.
Eee tam
Acha czyli podczas praktycznie etapu 3 wojny światowej tuż za polską/natowską granicą żaden AWACS nawet ten mały ze Szwecji nie kontroluje przestrzeni powietrznej niskiego pułapu ?