Reklama
  • Wiadomości

Media: to rakieta Ch-55 spadła pod Bydgoszczą

Jak podaje RMF FM, niezidentyfikowany obiekt, który został znaleziony pod Bydgoszczą, to najprawdopodobniej rosyjski pocisk manewrujący Ch-55, która dostał się do polskiej przestrzeni w grudniu.

Raduga Ch-55 (kod NATO: Kent), Fot. George Chernilevsky/ Wikipedia
Raduga Ch-55 (kod NATO: Kent), Fot. George Chernilevsky/ Wikipedia
Reklama

Wojna na Ukrainie - raport specjalny Defence24.pl

Reklama

Według RMF FM szczątki zostały wstępnie zidentyfikowane jako Ch-55 przez ekspertów Instytutu Technicznego Wojsk Lotniczych. Pocisk miał naruszyć polską przestrzeń powietrzną w grudniu podczas zmasowanego ataku Rosji na Ukrainę, a następnie być śledzony przez systemy obrony powietrznej. W powietrzu miały znajdować się również samoloty bojowe. Po utraceniu kontaktu radarowego obiektu poszukiwano, ale bezskutecznie. Przyczyną niepowodzenia poszukiwań mogły być warunki atmosferyczne, ale też... brak materiału wybuchowego w pocisku (i co za tym idzie, brak śladów materiałów wybuchowych oraz oznak eksplozji w miejscu upadku).

Jak dotąd nie podano oficjalnej informacji w tej sprawie. Jednak doniesienia RMF FM są dość prawdopodobne. Po pierwsze, zarówno Dowódca Operacyjny RSZ Tomasz Piotrowski, jak i premier Mateusz Morawiecki sugerowali, że szczątki znalezione pod Bydgoszczą mogą mieć związek z sytuacją z grudnia, gdy miał miejsce zmasowany atak powietrzny. Wtedy też miały zostać zarejestrowane informacje o możliwym naruszeniu przestrzeni przez rosyjski pocisk, a w celu jego śledzenia poderwano samoloty - nie tylko polskie, ale też sojusznicze F-35.

Reklama

Zobacz też

Reklama

Drugim czynnikiem, który zwiększa prawdopodobieństwo hipotezy o rosyjskiej rakiecie Ch-55, jest fakt, że na miejscu upadku nie znaleziono śladów materiałów wybuchowych. Choć może to dziwić, to Rosjanie używają rakiet Ch-55 pozbawionych materiałów wybuchowych jako pozoratorów, by zmusić Ukraińców do odpalenia rakiet przeciwlotniczych i utrudnić przechwycenie innych efektorów atakujących ukraińską infrastrukturę.

Budzi to tym większe zaskoczenie, że Ch-55 pierwotnie powstał jako pocisk powietrze-ziemia przeznaczony do przenoszenia głowic jądrowych. Opracowywano go od lat 70. ubiegłego wieku. Dużą część tego typu rakiet wycofano już ze służby operacyjnej, a ich głowice zostały zmagazynowane lub zdemilitaryzowane. Nosicielami Ch-55 mogą być bombowce Tu-95MS oraz Tu-160, a maksymalny zasięg bazowej wersji Ch-55 to 2500 km (więcej w nowszych wersjach). Masa rakiet rodziny Ch-55 to od 1,2 do 1,5 tony.

Reklama

Opracowano też wariant Ch-555 z konwencjonalnym ładunkiem bojowym. Jest on używany do uderzeń na Ukrainę.

Zobacz też

W tym miejscu warto przypomnieć, że to, iż pocisk znalazł się pod Bydgoszczą, wcale nie musi oznaczać, że nie był w zasięgu systemu obrony powietrznej. Jest tak z kilku względów. W czasie pokoju ewentualna decyzja o kinetycznym zwalczaniu (zestrzeleniu) takiego pocisku podejmowana jest tylko w ostateczności, także dlatego, że detonacja pocisku w powietrzu lub rakiety ziemia-powietrze/powietrze-powietrze przeznaczone do jej przechwycenia może spowodować szkody uboczne i zagrożenie dla cywilów.

Reklama

Tak zresztą było w Przewodowie, gdzie śmierć dwóch osób spowodowała ukraińska ciężka rakieta przeciwlotnicza systemu S-300P, wystrzelona przeciwko rakietom rosyjskim. Co do zasady, w czasie pokoju strzela się po wzrokowej identyfikacji celu, by wyeliminować (a nie tylko ograniczać, jak w czasie wojny) ryzyko porażenia cywilnego lub własnego obiektu powietrznego. Historia zna bowiem przypadki, gdy w sytuacji kryzysowej lub wojennej cywilny statek powietrzny był błędnie identyfikowany jako cel wojskowy i zestrzeliwany. To między innymi zestrzelenia malezyjskiego samolotu pasażerskiego nad Ukrainą (w 2014 r.) i ukraińskiego nad Iranem (2020), ale też irańskiego samolotu pasażerskiego przez amerykański okręt z systemem Aegis (1988).

Zobacz też

Osobną kwestią jest to, że utrzymywanie w sposób ciągły zdolności do kinetycznego zwalczania pocisków cruise, lecących na małych wysokościach, jest bardzo trudne. Do ich wykrywania mogą służyć przede wszystkim systemy będące w powietrzu, jak AWACS (naziemne radary mają zasięg ograniczony do 40-50 km, a w praktyce często znacznie mniej, przez horyzont radiolokacyjny).

Reklama

Jeśli chodzi o elementy naziemne, to wykorzystywanie zestawów przeciwlotniczych w ciągłym dyżurze bojowym jest z kolei trudne do utrzymania ze względów logistycznych oraz obciążenia ludzi i sprzętu. W Bundeswehrze z czasów zimnej wojny, gdzie taki dyżur utrzymywano, każdy z zestawów miał trzy lub cztery pełne obsady, a personel i tak był mocno obciążony. W czasie wojny nie wchodzi to zresztą w grę, bo systemy muszą często zmieniać stanowiska i wyłączać radary, inaczej zostaną zniszczone. Nawet po wprowadzeniu zestawów Wisła, Narew czy Pilica+ raczej nie będzie mogło być mowy o ciągłej osłonie całości czy większości terytorium kraju. Nie jest to zresztą zadanie OPL, a takie jej wykorzystanie byłoby sprzeczne z zasadą ekonomii sił. Ta jedna z podstawowych zasad sztuki wojennej, w dużym skrócie, mówi o tym, by do wykonania danego zadania angażować tylko takie siły, jakie są niezbędne. Z tego punktu widzenia "statyczne" i "ciągłe" użycie OPL, która ma za zadanie osłaniać elementy kluczowe dla przetrwania systemu obrony państwa i zapewnienia ciągłości jego funkcjonowania byłoby dużym błędem.

Zobacz też

Dużym obciążeniem jest ewentualne pełnienie dyżuru bojowego w powietrzu przez myśliwce, zwłaszcza gdy dysponujemy ich ograniczoną liczbą, nawet uwzględniając wsparcie sojuszników. Jeśli lotnictwo taktyczne skupia się tylko na takim zadaniu, w dłuższym czasie może utracić zdolności bojowe z uwagi na brak szkoleń czy czasu na obsługę sprzętu.

Reklama

W wypadku wystąpienia realnego (a nie potencjalnego, jakie stwarza każdy atak na cel w pobliżu terytorium NATO, a nie poza nim) zagrożenia, powinno zostać wykryte dużo wcześniej, najprawdopodobniej także przez środki szczebla strategicznego, w tym satelitarne. To z kolei dałoby czas do dostosowania środków przeciwdziałania temu konkretnemu niebezpieczeństwu zgodnie z zasadą ekonomii sił. To, że taki incydent wystąpił, nie przekłada się więc bezpośrednio na ocenę skuteczności systemu obrony, choć niewątpliwie powinien on być wzmacniany, szczególnie przez środki radiolokacyjne mogące pozostawać w powietrzu.

Jeśli chodzi o systemy planowane do wprowadzenia w Wojsku Polskim, to po przeprowadzeniu planowanej przez Pentagon integracji z myśliwcem F-35 możliwa będzie bezpośrednia komunikacja z systemem zarządzania obroną powietrzną IBCS, dzięki czemu zintegrowane z nim wyrzutnie rakiet ziemia-powietrze będą mogły „zajrzeć" za horyzont radiolokacyjny. Z kolei bezzałogowce MQ-9B Reaper, jakie zamierza zakupić MON, mogą zostać wyposażone w radar wykrywania celów nisko lecących, a pozostając na wysokości kilku kilometrów będą potencjalnie mogły obserwować cele na odległościach 250 kilometrów i więcej. W planach modernizacji są też aerostaty i strategiczne samoloty rozpoznawcze Płomykówka, ale nie ma konkretnych informacji o ich realizacji. Do wdrożenia większej liczby własnych systemów Siły Zbrojne RP będą w dużej mierze zależne od środków sojuszniczych, jeśli chodzi o wykrywanie i śledzenie celów poruszających się na niskim pułapie.

Reklama
Reklama

Trzeba też pamiętać, że tego rodzaju zdarzenia występowały już wielokrotnie w czasie konfliktów zbrojnych. Przykładami są upadki syryjskich rakiet w Libanie i Jordanii w ostatnich latach (prawdopodobnie także w Turcji), odrzutowego bezpilotowca w Chorwacji (mógł być ukraiński lub rosyjski), ale też rakiety HARM w Bułgarii w 1999 r., gdy NATO prowadziło uderzenia na cele w Serbii. To, co zdarzyło się pod Bydgoszczą, jest więc konsekwencją konfliktu zbrojnego toczącego się u granic Polski.

Reklama
WIDEO: Rakietowe strzelania w Ustce. Patriot, HOMAR, HIMARS
Reklama
Reklama