Reklama

Siły zbrojne

Siły Powietrzne 2020: Wyspy nowoczesności i mielizny zaniedbań [KOMENTARZ]

Fot. J.Sabak
Fot. J.Sabak

Przy okazji setnej rocznicy Bitwy Warszawskiej warto wspomnieć, że polskie lotnictwo odegrało w walce z Bolszewikami istotną rolę. Zapewniając rozpoznanie, komunikację i możliwości ataku z powietrza, którymi nie dysponowali Sowieci. Sto lat później możliwości rozpoznania i obrony powietrznej są jednymi z najbardziej zaniedbanych w rozwoju Sił Powietrznych RP. Szczycąc się zakupem samolotów F-35 decydenci zdają się zapominać, że nie liczą się gadżety, ale sprawny i spójny system.

Artykuł dotyczący perspektyw polskich Sił Powietrznych rozpoczyna cykl "Wyzwania dla Sił Zbrojnych RP na nową dekadę". W jego ramach, na Defence24.pl będą w najbliższych tygodniach publikowane teksty dotyczące wyzwań rozwoju Sił Zbrojnych RP w poszczególnych obszarach.

Setna rocznica Bitwy Warszawskiej to okazja do podsumowania nie tylko historii, ale też aktualnej sytuacji polskich sił zbrojnych w ich kluczowych obszarach. Jednym z nich są z pewnością kwestie lotnictwa i obrony powietrznej. Na współczesnym polu walki ich znaczenie jest znacznie większe niż sto lat temu, ale lekcja pozostaje nadal aktualna.

Jednym z ważnych atutów strony polskiej w wojnie polsko-bolszewickiej było lotnictwo, którym Rosjanie w zasadzie nie dysponowali. Polacy mogli nie tylko na bieżąco śledzić ruchy przeciwnika, ale też przeprowadzać niespodziewane ataki z powietrza, zwykle osiągając znacznie większy efekt psychologiczny niż w zakresie realnych strat przeciwnika. O losach Bitwy Warszawskiej zdecydowały, wbrew nazwie „cud nad Wisłą”, nie żadne cudowne zdarzenia, ale przewaga wywiadowcza, złamanie sowieckich szyfrów oraz śmiałe wykorzystanie manewrów i nowoczesnych technologii, w tym właśnie lotnictwa.

image
Odtworzony polski myśliwiec sprzed 100 lat, Albatros D.II. Fot. J.Sabak

Samoloty wspierały polskie wojska pod Radzyminem, ale też zapewniały rozpoznanie siłom polskim nacierającym znad Wieprza. Eskadry myśliwskie i wywiadowcze były jednym z małych cudów tamtej bitwy. A jak sytuacja wygląda dziś? Wszystko wskazuje na to, że w dokładnie odwrotnie. Dekady zaniedbań, opóźnień i decyzyjnych paraliżów okaleczyły polskie lotnictwo, a przede wszystkim obronę powietrzna i rozpoznanie. 

Lotnictwo taktyczne - wyspa nowoczesności

Patrząc nie tylko na lotnictwo, ale na całe siły zbrojne RP, lotnictwo taktyczne to nie tyle wyspa, co wulkan nowoczesności. Oczywiście w linii nadal są dwie eskadry samolotów MiG-29 i ostatnia eskadra zabytkowych Su-22, ale są też trzy eskadry, czyli 48 samoloty wielozadaniowe F-16C/D Jastrząb, które już za kilka lat mają zacząć uzupełniać jeszcze nowocześniejsze maszyny typu F-35A. 31 stycznia 2020 roku w Dęblinie zawarto wartą 4,6 mld dolarów umowę, dotyczącą zakupu 32 takich maszyn. Maszyn należących do tak zwanej 5. generacji i posiadających ogromne możliwości, będących najnowocześniejszymi w arsenale NATO, czym chętnie chwalą się politycy.

„Dołączamy do elitarnego grona państw, które posiadają F-35, a więc samoloty stanowiące swoiste centra dowodzenia, samoloty wyróżniające się interoperacyjnością, a więc współpracujące także na przykład z systemem Patriot, który zakupiliśmy w 2018 roku” – przekonywał w dniu zawarcia umowy minister obrony Mariusz Błaszczak. Zapominając, jak się zdaje, że sama decyzja została wymuszona przez tragedię spowodowaną stanem technicznym myśliwców MiG-29. Zaś efektem, wydania w ciągu najbliższej dekady ponad 17,5 mld PLN, będzie z pewnością ograniczenie modernizacji w innych, co najmniej równie istotnych kwestiach. W bieżącym roku przeznaczono już na ten cel niemal 2 mld złotych, czyli ponad niemal 15% rocznego budżetu na modernizację techniczną całych sił zbrojnych.

image
Fot. J.Sabak

Politycy łatwo zapominają, że oczywiście F-35 ma ogromne możliwości, ale siły zbrojne nie są w obecnym kształcie zdolne do wykorzystania większości z nich. Cóż z tego, że jak mówi minister Błaszczak F-35 współpracuje z systemem Patriot, gdy dotąd zamówiliśmy w programie Wisła zaledwie dwie baterie. Nie jest to liczba wystarczająca nawet dla ochrony kluczowych lotnisk, na których stacjonować będą F-35 i F-16.

Cóż z tego, że F-35 może przekazywać dane o wykrytych celach i zagrożeniach, gdy nasze siły zbrojne nie posiadają, tak zwanego sytemu zarządzania polem bitwy (BMS), czyli narzędzia umożliwiającego przekazywanie i przetwarzanie tych danych w czasie rzeczywistym. Polskie F-35 będą mogły wymieniać informacje przede wszystkim z amerykańskimi systemami dowodzenia i to US Army będzie mogła korzystać z ich możliwości w większym stopniu niż Polska. F-35 jest jak supernowoczesny smartfon, połączony z siecią przez telefoniczny modem z lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku. W dodatku nie wiadomo co zrobić, żeby sąsiad ze wschodu nam go nie zniszczył.

Nie posiadamy bezpiecznych baz, nie posiadamy skutecznej obrony powietrzne, ani też, czerpiąc np. ze skandynawskich doświadczeń, nie tworzymy drogowych odcinków lotniskowych (DOL) oraz zamaskowanych stanowisk umożliwiających rozproszenie i ukrycie lotnictwa. A przecież budując liczne drogi państwo mogłoby zadbać o odpowiednie, proste odcinki drogi z demontowanymi barierami i MOPami dość dużymi dla postoju samolotów albo wiaduktami mogącymi służyć jako doraźna osłona. Brak pasywnej, ale też aktywnej ochrony naszego kosztownego lecz nielicznego lotnictwa taktycznego.

Pół Wisły, brak Narwii – przeciwlotnicza susza

Poważnym problemem jest konsekwentny brak wiążących decyzji w kwestii obrony przeciwlotniczej. Trzeba zauważyć przede wszystkim brak zdecydowania lub stosowanie półśrodków, takich jak uznanie za sukces połowy minimalnej wielkości programu Wisła, czyli zakupu systemu obrony przeciwlotniczej i przeciwrakietowej średniego zasięgu. Jego zadaniem jest przede wszystkim zwalczanie pocisków balistycznych i innych środków napadu powietrznego na dystansach oraz pułapach, których niedostępnych dla żadnego innego systemu.

Jest to najwyższe piętro polskiej obrony przeciwlotniczej, która powinna składać się z wielu poziomów, pełniących różne zadania: od niszczenia pocisków balistycznych i ochrony dużych obszarów, po punktowa ochronę szczególnie istotnych celów stałych i ruchomych, takich jak bazy lotnicze, mosty czy maszerujące kolumny wojsk.

Polscy żołnierze obsługujący Patrioty - fot. Siły Powietrzne RP
Polscy żołnierze obsługujący amerykańską wyrzutnię Patrioty - fot. Siły Powietrzne RP

MON po latach analiz, negocjacji i innych procedur zdecydowało się na zakup uznawany za absolutne minimum, a przy tym realizowany w dwóch fazach. W pierwszej fazie zamówiono 2 baterie wraz z systemem zarządzania obroną powietrzną IBCS i ponad 200 pociskami PAC-3 MSE, przeznaczone do zwalczania najtrudniejszych celów, takich jak rakiety balistyczne. W drugiej fazie, która nie doszła jak dotąd do skutku, planowany jest zakup kolejnych 6 baterii oraz szerszy transfer technologii, w tym dotyczący bardziej ekonomicznych pocisków. 4,75 mld dolarów, czyli ok. 16,1 mld zł to cena, jaką Polska zapłaci za pierwszy etap programu Wisła, który de facto pozwala na skuteczną ochronę 2, lub sektorową ochronę 4 odrębnych celów. Tymczasem samych baz lotnictwa taktycznego mamy w Polsce 5. Oprócz tego jest przecież stolica, ważne ośrodki przemysłowe, duże miasta, porty i wiele innych.

Oczywiście wiele z nich powinno być chronionych przez system niższego szczebla, chroniące mniejszy obszar. To również powinien być kluczowy, system krótkiego zasięgu, oznaczony kryptonimem Narew. Niestety tkwi ona od lat w impasie. Nawet kontrakt na Wisłę, który miał stanowić impuls dla rozwoju technologii stosowanych w Narwi, zdaje się tylko komplikować sprawę.

Aby oba systemy współdziałały, muszą zostać wpięte do wybranego przez Polskę, wprowadzanego obecnie przez US Army jako standard, systemu IBCS. Jednak pomimo tego, że istnieją zarówno gotowe rozwiązania, jak i propozycje samodzielnego opracowania systemu w oparciu o zakupione za granicą pociski, nie udaje się podjąć decyzji. Jednym z problemów mogą być pieniądze. Jak ostrzegałem jeszcze przed zwarciem styczniowej umowy, Harpia jest na tyle kosztowna i nieplanowana, że musi „zjeść” lub przynajmniej ograniczyć kilka innych programów. Jednak bez Narwi trudno będzie obronić bazy Harpii, ale też inne istotne cele.

Fot. DGRSZ
Fot. DGRSZ

Ten obraz przeciwlotniczej „suszy” osładzają nieliczne sukcesy, ale nie na poziomie Sił Powietrznych ale zajmujących się najniższym poziomem OPL Wojsk Lądowych. Dość systematycznie do jednostek trafiają krajowe, nowoczesne systemy przeciwlotnicze bardzo krótkiego zasięgu Poprad. Są one uzbrojone w krajowe rakiety i wsparte polskimi radarami oraz systemem dowodzenia. Ruszył też, na razie w formie dialogu technicznego, program Sona, którego celem jest stworzenie mobilnych systemów przeciwlotniczych, dla zastąpienia (zmodyfikowanych co prawda, ale mocno już przestarzałych) samobieżnych zestawów artyleryjsko-rakietowych ZSU-23-4 Szyłka/Biała. Patrząc jednak na tempo w jakim zapadają decyzję w innych programach przeciwlotniczych, obawiam się, że przyjdzie nam na Sanoki jeszcze poczekać.

Tymczasem pozostające w służbie systemy posowieckie, nawet zmodernizowane i zdigitalizowane siłami polskiego przemysłu, w najlepszym wypadku reprezentują standard sprzed ćwierć wieku, a ich użyteczność jest wątpliwa. Podobnie, jak w innych rodzajach sił zbrojnych, marząc o nowym, zachodnim sprzęcie, MON całymi dekadami zwlekał z modernizacją. Dziś, jeśli zostanie przeprowadzona, to tylko jako rozwiązanie tymczasowe, przywracające częściową skuteczność i podtrzymujące iluzję zdolności. 

Jaskrawym symbolem zaniedbań może być fakt, że od lipca 2020 r. wszystkie stare zestawy przeciwlotnicze Newa-SC i duża część stacji radiolokacyjnych Wojsk Radiotechnicznych oraz większość śmigłowców nie będzie miała możliwości identyfikacji IFF w obowiązującym w NATO Mode 5. Choć o problemie wiadomo było od dawna, a odpowiedni sprzęt produkuje polski przemysł. Decyzje nie zapadły na czas i dziś znów trzeba pilnie "łatać dziury", które przewidziano wiele lat temu.

Bezzałogowce bez ciągłości i konsekwencji

Całkiem odmienną sytuację możemy zaobserwować w kluczowym obecnie obszarze systemów bezzałogowych. Ponieważ jest to relatywnie tani środek skokowo zwiększający świadomość sytuacyjną i możliwości operacyjne, większość armii intensywnie zwiększa liczbę bezzałogowców różnych klas. Małe maszyny, o krótkim czasie lotu, pojawiają się nie tylko w wojskach specjalnych, ale też pododdziałach zmechanizowanych czy lekkiej piechocie.

Służą do poszukiwania i wykrywania celów, ale również pomagają chronić kolumny w marszu czy wykrywać miny oraz przeszkody inżynieryjne. W artylerii zapewniają m. in. możliwość wykrywania celów i korygowanie ognia w czasie rzeczywistym. Na poziomie taktycznym pozwalają zbierać informacje, ale też coraz częściej zwalczać wykryte cele, dzięki przenoszonemu uzbrojeniu. Konflikty takie jak Libia, Syria czy Ukraina pokazują rosnące znaczenie bezzałogowców, zarówno w rozpoznaniu jak też, coraz częściej, przeprowadzaniu ataków z użyciem improwizowanych maszyn lub dedykowanej, tak zwanej amunicji krążącej.

Bsl FlyEye, używany w Wojsku Polskim. Fot. WB Electronics
Bsl FlyEye, używany w Wojsku Polskim. Fot. WB Electronics

W Polsce funkcjonują firmy wyspecjalizowane w produkcji bezzałogowców, a nawet eksporterzy o światowej renomie. Obecny rząd uznał bezzałogowe systemy latające za jeden z priorytetów rozwoju gospodarki, lecz mimo to nie obserwujemy specyficzny rodzaj chaosu zakupowo-organizacyjnego. Żaden z czterech programów bezzałogowców zwartych w PMT nie zakończył się dostawami maszyn, choć jeszcze dwa lata temu MON zapowiadał że w latach 2020-2022 będą realizowane dostawy.

Nie doczekaliśmy się jednak umów dotyczących systemów bezzałogowych klasy MALE Zefir, taktycznych maszyn Gryf, czy nawet mini bsl klasy Wizjer. Zamówiono jedynie taktyczne systemy krótkiego zasięgu Orlik, które mają być dostarczane od 2021 roku przez konsorcjum PGZ, WZL nr. 2 i PIT-RADWAR. MON anulując poprzednie postępowanie z 2016 roku na te drony i zmieniając zasady procedury zapowiadał, że będą dostarczane od 2018 roku, ale w 2018 roku dopiero udało się podpisać umowę dostaw.

O sytuacji z systemami Wizjer i stosowanymi z sukcesami przez różne rodzaje sił zbrojnych, najliczniejszymi w polskiej armii maszynami Flyeye pisaliśmy niedawno w artykule „W oczekiwaniu na Graala – artyleria bez dronów”. Tytuł mówi sam za siebie – nasycenie tymi maszynami jednostek artylerii jest symboliczne a dalsze zakupy utknęły. Bezzałogowce Flyeye i amunicję krązącą Warmate dostarczono natomiast do jednostek WOT, który te pierwsze intensywnie wykorzystują wspomagając straż pożarną i inne słuby ratownicze oraz mundurowe.

Najciekawsza sytuacja dotyczy największych maszyn mających przenosić uzbrojenie i działać na poziomie dywizji i wyżej. Bezzałogowce taktyczne Gryf to sprawa tajemnicza. Jak poinformował w lipcu Inspektorat Uzbrojenia, faza analityczno-koncepcyjna w programie Gryf zostały zakończone, a dalsze działania prowadzone są zgodnie z „niejawnymi dokumentami planistycznymi” MON. Tak więc wiemy, że nic nie wiemy.  

PGZ-19R, czyli bsl Orlik z WZL-2. Fot. PGZ
PGZ-19R, czyli bsl Orlik z WZL-2. Fot. PGZ

Jeśli chodzi o największe maszyny klasy MALE o kryptonimie Zefir, mogące przenosić uzbrojenie i pozostawać w powietrzu ponad dobę, to pomimo, iż jest na świecie jedynie dwóch potencjalnych dostawców, od 2018 roku sprawy po poszły naprzód, pomimo uznania tego programu za jeden z priorytetów. Wiemy natomiast, że wyższy priorytet ma obecnie program bsl Gryf i Zefiry zostaną pozyskane po nim.

Podsumowując, poza WOT nasycenie bezzałogowcami jest symboliczne, a w klasach maszyn taktycznych i wyższych w zasadzie nie istnieje. Bezzałogowce klasy mini, które powinny być na szczeblu batalionu (w artylerii – dywizjonu), pojawiają się na poziomie wybranych pułków i brygad.

Wyspy nowoczesności, rozwiązania pomostowe i niekończące się historie

Koncentrując się na tematach najważniejszych lub najbardziej poruszających opinie publiczną nie można zapomnieć o szerszym obrazie, który jest niestety dość niepokojący. Dla większości lotnictwa, zarówno w siłach powietrznych, jak też innych rodzajach wojsk, nie obserwujemy raczej rozwoju możliwości, ale walkę o ich utrzymanie.

Przywracanie częściowej skuteczności i niezrealiowane zakupy oraz modernizacje to np. domena bardzo ważnej na współczesnym polu walki polskiej floty śmigłowcowej. W ostatnim czasie szeroko poruszałem te kwestie, przemknijmy więc przez nie w telegraficznym skrócie. Sporo czasu poświęciliśmy tematom, jak się wydaje przekreślonego, planu modernizacji śmigłowców W-3 Sokół oraz bardzo prawdopodobnej modernizacji maszyn szturmowych Mi-24, która ma im przywrócić część utraconych zdolności.

Pojawiał się wątek dogorywającej floty lekkich Mi-2, którym niedawno stuknęło pół wieku służby. Nadzieje, choć niewielką, daje natomiast uruchomiony niedawno dialog techniczny w sprawie lekkich śmigłowców wielozadaniowych Perkoz. Jeśli jednak będzie on przebiegał, tak jak program śmigłowców uderzeniowych Kruk, w którym MON od lat analizuje tryb, zamiast wreszcie przeprowadzić jakieś postępowanie zakupowe, to mogą równie dobrze potrwać kolejną dekadę.

Mi-2 to 50 letnie zabytki, ale nadal latają w np. roli maszyn szkolnych. Fot. J.Sabak
Mi-2 to 50 letnie zabytki, ale nadal latają w np. roli maszyn szkolnych. Fot. J.Sabak

Są też pewne sukcesy, choć wobec potrzeb raczej homeopatyczne. Zamiast zerwanego pięć lat temu zakupu 70 maszyn wielozadaniowych udało się w ubiegłym roku kupić i dostarczyć 4 śmigłowce Sikorsky S-70i Black Hawk dla Wojsk Specjalnych oraz zamówić dla Marynarki Wojennej 4 maszyny morskie Leonardo Helicopters AW101.

Wyspą nowoczesności, maleńką ale intensywnie wykorzystywana, są stacjonujące w Dęblinie samoloty szkolno-treningowe M-346 Bielik. Najnowocześniejsze w Europie, dostosowane do szkolenia pilotów F-16, ale też F-35. Wraz z doświadczoną kadrą daje to nadzieję na dobrze wyszkolone załogi maszyn bojowych. Niestety, pomimo zamówienia dodatkowych maszyn, ich liczba jest nieco skromna, jak na potrzeby polskiego lotnictwa.

Niewiele jest równie dobrych informacji w innych kwestiach. Wyeksploatowane transportowce C-130E Hercules, które Polska otrzymała w prezencie od sił powietrznych USA, mają być niebawem zastąpione przez nieco nowsze C-130H Hercules, które jednak też mają swoje lata. Miejmy nadzieje, o czym niedawno pisaliśmy, że maszyny dla Polski zostaną zmodernizowane podobnie, jak samoloty pozostające w amerykańskim lotnictwie i gwardii narodowej.

W kwestii modernizacji pojawiły się w ostatnim czasie informacja o planach dotyczących polskich transportowców C-295. Inspektorat Uzbrojenia prowadzi dialog w kwestii modernizacji i unifikacji całej floty, co byłoby dobrym ruchem.

image
C-295 to jedne z najnowocześniejszych maszyn w SPRZ, ale planowana jest ich modernizacja. Fot. J.Sabak

Natomiast działaniem, którego od lat nie doczekaliśmy się, jest pozyskanie samolotów rozpoznawczych Płomykówka oraz morskich maszyn patrolowych Rybitwa. Kwestie rozpoznania, mimo że kluczowe, są w naszym kraju poważniej zaniedbane i nie doczekały się kompleksowych rozwiązań.

Zamykając temat pewną techniczno-historyczną klamrą, warto odnieść się ponownie do roku 1920. Wówczas istotne znacznie dla zwycięstwa miało lotnictwo myśliwskie i zwiadowcze (rozpoznawcze). Dziś lotnictwo myśliwskie, czy szerzej mówiąc taktyczne, to potężna wyspa nowoczesności oczekujące na samoloty F-35, najlepsze jakie moglibyśmy pozyskać w tej klasie. Niestety w obecnej chwili, reszta sił zbrojnych nie jest gotowa, aby z tego technologicznego skoku skorzystać, ani nawet zapewnić mu dostateczny poziom bezpieczeństwa.

Lotnictwo rozpoznawcze, zarówno w postaci samolotów i śmigłowców załogowych, jak też maszyn bezzałogowych to temat kluczowy i poważnie zaniedbany. Proces modernizacji technicznej od lat czyni z polskich sił zbrojnych „ślepego boksera”. MON chwali się zakupem dział samobieżnych Krab, moździerzy Rak, systemów rakietowych Homar/Himars, pocisków manewrujących JASSM. Jednocześnie jednak nie rozwija możliwości wykrywania, rozpoznawania i identyfikacji celów dla tych środków ogniowych, o coraz większych zasięgach. Brak nie tylko satelitów czy maszyn rozpoznawczych SIGINT/ELINT, ale nawet bezzałogowców wizjer, które niskim kosztem dramatycznie podnoszą możliwości bojowe. Brakuje też nowoczesnych systemów przetwarzania i dystrybucji danych które zostaną uzyskane.

W powietrzu, ale przez to również na ziemi, polskie siły zbrojne dobrze wyglądają na defiladach i na papierze. Jednak w przypadku realnego konfliktu będzie trzeba podejmować dramatyczne decyzje i polegać na pomocy sojuszników, w takim stopniu, że można pod wątpliwość poddawać zdolność Polski do samodzielnej działania.

100 lat po wielkim zwycięstwie nad Bolszewikami w Bitwie Warszawskiej zdawać się może, że decydenci zapomnieli, co nam ten sukces zapewniło. To nie był „cud nad Wisłą”, ale efekt błyskotliwego planowania, dużej świadomości sytuacyjnej, ofiarności, ciężkiej pracy i dobrego przygotowania. Dziś, mogłoby nam zabraknąć kilku z tych niezbędnych składników sukcesu.

Reklama
Reklama

Komentarze