Reklama
  • Analiza

Putin nie jest ani Pyrrusem ani szaleńcem: inwazji na Ukrainę nie będzie [OPINIA]

Rosja od samego początku obecnego kryzysu nie miała zamiaru dokonywać inwazji na Ukrainę. Działania Kremla były blefem, który miał skłonić część krajów NATO i UE do ustępstw. Narastająca wojenna histeria służyła przy tym rosyjskim planom, choć ostatecznie Moskwa w zasadzie poniosła porażkę. Inwazja na Ukrainę byłaby dla Rosji zbyt kosztowna, również z punktu widzenia politycznego, i paradoksalnie doprowadziłaby do wzmocnienia wschodniej flanki.

Autor. mil.ru
Reklama

Nie ulega wątpliwości, że militarnie Ukraina uległaby Rosji, choć walki byłyby bardzo intensywne, co podniosłoby koszt tej wojny dla Rosji i to nie tylko (i nie przede wszystkim) w znaczeniu finansowym. Jeden z francuskich polityków z prawicowego Zgromadzenia Narodowego miał rację, gdy niedawno stwierdził, że atak Rosji na Ukrainę byłby szaleństwem, a Putin nie jest szaleńcem. W Polsce, znaczna część komentatorów i ekspertów, przyjęła jednak odmienną optykę, zakładając irracjonalność rosyjskiego ekspansjonizmu. To błąd. Nie chodzi przy tym o bagatelizowanie rosyjskiego zagrożenia, lecz o dostrzeżenie jego faktycznej natury i rzeczywistych celów. Rosja zresztą, w tym samym czasie gdy pozorowała plany inwazji na Ukrainę, dokonała realnych działań powiększających jej sferę wpływów w innych rejonach, w tym w szczególności w Sahelu. Nawiasem mówiąc, stopień ignorowania tych działań w Polsce jest zdumiewający, zważywszy na to, że jest to jeden z największych sukcesów rosyjskiej ekspansji w ostatnich latach.

Reklama

Zobacz też

Reklama

Teoretyczny atak Rosji na Ukrainę mógłby przebiegać w dwóch wariantach i oba są zdecydowanie niekorzystne dla Rosji w dłuższej perspektywie. Pierwszy wariant to zajecie terenów tzw. Noworosji czyli pełne opanowanie Donbasu, a także Charkowa i Odessy i przyłączenie do Rosji Naddniestrza. Drugi zaś to opanowanie całej Ukrainy z ewentualną opcją pozostawienia zachodniej Ukrainy. Ten ostatni manewr miałby na celu kuszenie Polski oraz Węgier by dokonały aneksji tych terenów. Prawdopodobieństwo, że tak by się w istocie stało jest jednak zerowe, gdyż rok 2022 to nie rok 1938. Rosja wprawdzie od dawna stara się rozpalić rewizjonistyczne nastroje w Polsce i na Węgrzech wobec Ukrainy ale z mizernym skutkiem.

Bez względu na to czy atak miałby na celu zajęcie całej Ukrainy czy tylko „Noworosji" byłby on zdarzeniem bezprecedensowym w historii powojennej Europy. Fakt, Rosja już w 2014 r. dokonała faktycznej inwazji na Ukrainę, jednak zachowała pozory, a konflikt w Donbasie ma bardzo ograniczoną intensywność, natomiast Krym został zajęty bez walki. W tym kontekście warto zwrócić uwagę, że przez 8 lat wojny w Donbasie zginęło tam niewiele więcej osób niż w ciągu 44 dni wojny w Arcachu. Ponadto działania wojenne w Donbasie toczą się na bardzo ograniczonym terenie. Nie chodzi tu przy tym o bagatelizowanie tej wojny ale o pokazanie, że pełnoskalowy konflikt wiązałby się ze znacznie większą liczbą ofiar oraz zniszczeń, co całkowicie zrujnowałoby wizerunek Rosji w oczach międzynarodowej opinii publicznej.

Reklama

Zobacz też

Reklama

Niektórzy polscy komentatorzy twierdzą, że Rosja nie liczy się z opinią międzynarodową i jest to kolejny ogromny błąd, bo w całej tej operacji, której jesteśmy obecnie świadkami, jednym z celów Rosji było właśnie wpłynięcie na nastroje i opinie społeczności międzynarodowej. Gdyby rzeczywiście Kreml nie dbał o wizerunek Rosji, to w 2014 r. nie zadbałby o pozory i nie byłoby żadnych „zielonych ludzików" tylko regularna inwazja, która doprowadziłaby co najmniej do zajęcia Charkowa i Odessy. Koszt takiej interwencji w 2014 r. byłby przy tym dla Rosji znacząco niższy niż obecnie, gdyż armia ukraińska była wówczas zupełnie nieprzygotowana do obrony, a społeczeństwo, zwłaszcza na wschodzie Ukrainy, nie miało takiej świadomości narodowo-państwowej jaką ma obecnie. W tym kontekście przypominają mi się słowa jednego z „zielonych ludzików"  (w realu oficera tzw. mirotworców, którego spotkałem po wojnie w Arcachu), który z rozbrajającą szczerością wspominał jak to walczył o lotnisko w Doniecku, po czym stwierdził, że „nie rozumie tej polityki, bo jakby to od niego zależało to poszliby wtedy na Charków".

Putin to jednak nie jakiś „zielony ludzik" i gdyby rzeczywiście był szaleńcem to Rosja nie odtwarzałaby tak skutecznie swoich imperialnych wpływów. W tym kontekście warto zwrócić uwagę na dość schizofreniczne podejście do tego procesu. Z jednej bowiem strony w ostatnich latach wielu komentatorów bagatelizowało rzeczywiste sukcesy Rosji (m.in. w Syrii czy w Górskim Karabachu), a nawet starało się przekonywać, że niewątpliwe sukcesy Rosji we wspomnianych rejonach były jej porażką. Co więcej, niektórzy sugerowali, że Rosja ledwo zipie i mówienie o jakichkolwiek jej sukcesach to wpisywanie się w jej propagandę. Z drugiej strony, w ostatnich tygodniach nagle doszło do erupcji wulkanu histerii, że Rosja planuje nie tylko połknięcie Ukrainy i Białorusi ale już się rozpędza by zająć przesmyk suwalski, Gotlandię i państwa bałtyckie, a być może też Mołdawię etc., etc. Warto więc się zdecydować, czy Rosja jest mocarstwem zdolnym do takich działań czy też jest kolosem na glinianych nogach stojącym nad swoim grobem. Nie można być tym i tym równocześnie.

Reklama

Zobacz też

Reklama

Gdyby Rosja nie potrzebowała sojuszników na Zachodzie to nie starałaby się ich pozyskać. Tysiące ofiar, zbombardowane miasta i otwarte pogwałcenie prawa międzynarodowego spowodowałyby, że ci sojusznicy nie byliby w stanie usprawiedliwiać działań Rosji przed własną opinią publiczną. Warto jeszcze raz podkreślić, że byłaby to sytuacja bezprecedensowa, bo choć zajęcie Krymu było również pogwałceniem prawa międzynarodowego to zachowane zostały pozory. Według wersji rosyjskiej był to przecież akt woli mieszkańców wyrażony w referendum. Nie było też żadnego rozlewu krwi. Otwarta inwazja Rosji na Ukrainę byłaby nową jakością w stosunkach międzynarodowych i zmieniłaby wszystko. Nie byłoby to Monachium 1938 r., lecz raczej wrzesień 1939 r., a więc oznaczałoby to zamknięcie ust wszystkim zwolennikom appeasementu. To, że niektóre kraje, np. Niemcy, obecnie wydają się zajmować miękkie stanowisko wynika po prostu z faktu, że nie wierzą w żadną inwazję i nie chcą narażać swoich relacji z Moskwą, w tym w zakresie współpracy energetycznej. Widok tysięcy trupów i spalonych miast, już nie mówiąc o ewentualnych nalotach na Kijów, wywołałby szok i zmieniłby całkowicie postawę Zachodu.

Fakt, w obu wariantach byłaby to katastrofa dla Ukrainy. Zajęcie Charkowa i Odessy spowodowałoby odcięcie Ukrainy od Morza Czarnego i pozbawienie większości  terenów uprzemysłowionych. Tylko, jakkolwiek brutalnie by to nie zabrzmiało, z punktu widzenia Polski nie ma to żadnego znaczenia. Ukraina pozostałaby buforem między nami a Rosją i to znacznie silniejszym niż wcześniej, bo taka pełnoskalowa wojna rosyjsko-ukraińska zrodziłaby wrogość Ukraińców wobec Rosjan na pokolenia. Rosja nie miałaby żadnych szans na budowę stronnictwa prorosyjskiego w Kijowie, a narracja o „braciach" ległaby nomen omen w gruzach. Prawdopodobieństwo przyjęcia Ukrainy (a także innych krajów, w tym Gruzji czy Mołdawii) do NATO gwałtownie by wzrosło, a nawet jeśli by do tego nie doszło to zapewne doszłoby do stworzenia tam wojskowych baz USA (i ewentualnie sojuszników). Nie ulega też wątpliwości, że pozycja Polski jako sojusznika USA również znacznie by się zwiększyła i doszłoby do znacznego zwiększenia sił USA w Polsce i innych krajach flanki wschodniej. Ponadto Rosja uwiązana zostałaby działalnością partyzancką Ukraińców. W przypadku zajęcia całej Ukrainy okupacja byłaby wysiłkiem, który by przerósł rosyjskie możliwości i powstrzymałby możliwości działania Rosji w innych kluczowych dla niej rejonach, w tym w szczególności w Sahelu, Afryce Subsaharyjskiej, Libii, Bliskim Wschodzie itp., a co za tym idzie znacznie ograniczyłby zdolność wywierania presji na państwa, których główny interes jest na flance południowej. Co więcej, można się spodziewać zwiększenia działań powstrzymujących i wypierających Rosję z tych rejonów. Imperialne marzenia Rosji ległyby w gruzach zbombardowanych ukraińskich miast.

Reklama

Zobacz też

Reklama

Dzięki wojnie w Arcachu Rosja pokazała Ormianom, że nie mogą liczyć na Zachód i ich los zależy od wsparcia z jej strony. Również ostatnie wydarzenia w Kazachstanie pokazały, że Rosja w tej części świata może robić co chce, a Zachód nie kiwnie palcem. Ale sytuacja w przypadku Ukrainy byłaby zupełnie inna bo w Arcachu to przecież nie Rosja najechała na Armenię. Ponadto już teraz Ukraina otrzymała znaczące wsparcie w postaci dostaw uzbrojenia od niektórych państw NATO, w tym Polski. Fakt, że i tak zostałaby pokonana przez Rosję, a NATO nie wysłałoby swoich wojsk w celu wsparcia Ukrainy, niczego nie zmienia i bynajmniej nie byłaby to kompromitacja NATO czy też znak, że Polska nie może liczyć na wsparcie w oparciu o art. 5. Różnica jest bowiem taka, że Ukraina nie jest w NATO i NATO nie ma wobec niej takich sojuszniczych zobowiązań. Oczywiście wsparcie polityczne i w postaci dostaw uzbrojenia jest konieczne i to z dwóch powodów. Po pierwsze dlatego, że pokazuje Ukraińcom, że nie są osamotnieni i zdani na rosyjską łaskę i niełaskę. Po drugie zwiększa nieopłacalność rosyjskiej inwazji podnosząc jej koszt.

Natomiast z punktu widzenia Rosji taka defetystyczna narracja mówiąca, że NATO nie wspiera Ukrainy, że zostawiło ją samą, że przykład ukraiński pokazuje, iż Polska nie ma co liczyć na sojuszników, że USA dogadało się z Rosją ponad głowami sojuszników, jest dokładnie tym na czym Rosji zależy. Chodzi bowiem o wywołanie podziałów między sojusznikami, wzbudzenie nieufności i w rezultacie stworzenie wrażenia nieskuteczności i słabości NATO, a w szczególności USA pod rzekomo słabym przywództwem Joe Bidena. Faktem jest, że postawa Niemiec w obecnym kryzysie zasługuje na krytykę (choć poniekąd Polska skorzystała na tej postawie, gdyż wzrosła jej wartość dla USA), ale nie oznacza to bynajmniej ani tego, że Niemcy rzeczywiście zablokowałyby dotkliwą dla Rosji odpowiedź NATO w przypadku pełnoskalowej inwazji na Ukrainę ani tym bardziej tego, że nie wypełniłyby zobowiązań sojuszniczych w przypadku ataku na innego członka NATO np. Polskę. Tym bardziej dotyczy to Francji. Sukcesem Rosji nie jest to, że Francja jest rzekomo prorosyjska bo wystarczy zapoznać się np. z ostatnimi wypowiedziami szefa francuskiej dyplomacji Jean-Yves Le Driana na temat rosyjskiej ekspansji w Afryce by wiedzieć, że nie jest to prawda. Sukcesem Rosji jest natomiast rozbijanie sojuszniczej solidarności, czemu służą te głosy, które mówią, że Francja jest niewiarygodna, a jej problemy w Sahelu to nie nasza sprawa. Tymczasem oczywiste jest, że problemy w Sahelu i na Ukrainie to dwie strony tego samego medalu i w interesie zarówno Polski jak i Francji jest współdziałanie na obu kierunkach. Warto przy tym zwrócić uwagę na to, że Francja jest bardziej zainteresowana okazywaniem sojuszniczego wsparcia, również w zakresie militarnym, tym krajom, które uczestniczą w misji Takuba.

Reklama

Zobacz też

Reklama

Nie jest przypadkiem, że na flance wschodniej jest obecna akurat w Estonii i Rumunii, bo żołnierze tych krajów uczestniczą w Takubie. Niestety Polska jest praktycznie zupełnie nieobecna w Afryce i tamtejsza aktywność Rosji zdaje się ją w ogóle nie interesować, o czym świadczy również to, że informacje o uznaniu francuskiego ambasadora w Mali za persona non grata czy też o puczu w Burkina Faso zostały niemal całkowicie zignorowane w Polsce. Tym bardziej absurdalna jest krytyka administracji Joe Bidena bo to właśnie postawa USA przesądziła, że rosyjski blef się nie udał. Rosja myślała, że tanim kosztem uzyska ustępstwa ze strony USA, a co za tym idzie NATO, pozorując gotowość do wojny. Logika była taka, że słabe przywództwo USA i NATO zadziała niczym Chamberlain w 1938 r. i dla zachowania pokoju spełni przynajmniej część rosyjskich żądań. Zgodnie z taktyką salami Rosja oczywiście powtórzyłaby ten manewr po jakimś czasie. Tyle, że USA powiedziały „sprawdzam" i Rosji pozostało jedynie starać się jakoś wyjść z sytuacji z twarzą odbijając sobie na innych frontach, w tym w szczególności afrykańskim.  Narracja, że Rosja jednak „wygrała" tę rozgrywkę bo została potraktowana jak mocarstwo jest kolejnym absurdem. Gdyby bowiem Rosja nie była mocarstwem to obawy przed jej militarną ekspansją byłyby przecież pozbawione sensu. Problem w tym, że Rosja ma też swoje ograniczenia, a po ewentualnym wkroczeniu do zbombardowanego Kijowa Putin mógłby powtórzyć słowa Pyrrusa: jeszcze jedno takie zwycięstwo i jesteśmy zgubieni!

Reklama

Zobacz również

WIDEO: Rakietowe strzelania w Ustce. Patriot, HOMAR, HIMARS
Reklama
Reklama