- Wiadomości
- Opinia
Mała zwycięska wojna Trumpa? Wenezuela na celowniku [OPINIA]
W tle wydarzeń w Europie, Azji czy na Bliskim Wschodzie rosną obawy, że także w Ameryce Południowej może dojść do poważnego konfliktu zbrojnego. Chodzi oczywiście o koncentrację amerykańskich sił przy Wenezueli, która sama stara się manifestować zdolności do odparcia potencjalnego uderzenia ze strony mocarstwa.
Na wstępie należy postawić hipotezę, że najprawdopodobniej Donald Trump może rzeczywiście uderzyć na Wenezuelę i to z kilku różnych przyczyn. Pierwszą z nich jest chęć pokazania swojej siły w przestrzeni, którą USA oddały niejako bez walki nie tyle Rosji (ta podkreśliła, że nie ma potencjału do obrony sojusznika w Ameryce Południowej), a Chinom.
Sygnalizacja wobec Chin
Nie można bowiem ukrywać, że w zachodniej hemisferze to właśnie strona chińska stawała się z roku na rok coraz bardziej asertywna i przede wszystkim efektywna w tworzeniu relacji bilateralnych oraz multilateralnych. Stosując ku temu zarówno narzędzia rządowe, ale także elementy miękkiej siły szczególnie lokowane w przestrzeni ekonomicznej i technologicznej, zdecydowanie wyprzedzając wszelkie możliwości działania np. Rosjan. Potencjalna presja na Wenezuelę może być więc odbierana jako sygnał nowej amerykańskiej administracji o powrocie do korzeni z zakresu obrony własnych interesów strategicznych. Nawet, gdyby wiązałoby się to z naturalnym rozszerzeniem się postaw antyamerykańskich i sprawami związanymi np. z presją migracyjną.
Drugą z przyczyn może być potencjalna chęć uzyskania własnej „Grenady” przez obecną administrację. W 1983 r. w ramach operacji pk. Urgent Fury USA dokonały zbrojnego zajęcia wyspy, obalając istniejące tam poradzieckie i przede wszystkim prokubańskie władze. Zauważmy, że była to tzw. mała zwycięska wojna dla administracji Ronalda Reagana. Wzmacniająca jego pozycję względem problemów wewnętrznych, ale także wyzwań na arenie międzynarodowej (sytuacja na Bliskim Wschodzie). Pozwalała przekierować uwagę opinii publicznej, szczególnie, iż był to pierwszy tak medialnie sterowany konflikt z użyciem amerykańskich sił zbrojnych w okresie postwietnamskim. USA eksperymentowały już bowiem z osłoną informacyjną dla wojska, a wyspiarski charakter Grenady jeszcze to ułatwił.
Mała zwycięska wojna Donalda Trumpa
Rodzi się więc pytanie, czy Donald Trump nie będzie dążył do powtórzenia tego zabiegu w celu wzmocnienia swojej pozycji politycznej w okresie problemów wewnętrznych i zewnętrznych. Takiej tezie może sprzyjać również dążenie obecnych władz Departamentu Wojny do zaakcentowania swojej pozycji względem sił zbrojnych. Wspomniana wielokrotnie Grenada (op. pk. Urgent Fury) była niezmiernie ważna dla wzmocnienia pozycji sekretarza obrony Caspara Weinbergera i jego wizji reform sił zbrojnych. Co więcej, same wojsko niejako potrzebowało takiego konfliktu, aby udowodnić, że po Wietnamie i po nieudanej misji odbicia zakładników w Iranie (op. pk. Eagle Claw 1980 r.) swoją wartość w konfliktach o mniejszej skali. Nie mówiąc o wzmocnieniu morale i przywróceniu szacunku do służby w siłach zbrojnych, do czego dążyła administracja Reagana (m.in. reforma systemu AVF, aby móc rekrutować lepszych żołnierzy i przede wszystkim kandydatów na oficerów). Zauważmy, że także i w tym przypadku mamy pewne analogie z obecną postawą Departamentu Wojny pod wodzą Pete Hegsetha. Tutaj także mowa jest o zerwaniu z traumą wieloletnich konfliktów zbrojnych w Iraku, a przede wszystkim w Afganistanie. Wszystko oczywiście na rzecz stworzenia siły militarnej spełniającej ambicje nowych rządzących w Pentagonie.
Pokaz nowej wizji sił zbrojnych
Spójrzmy, że wizja nowego sekretarza Hegsetha obejmuje całościową zmianę podejścia do kreacji sił zbrojnych od ich przestrzeni fizycznej, aż po sposób prowadzenia walki na współczesnym polu walki. Do tego potrzeba ugruntowania niejako obranego kierunku i znów pojawia się czynnik zwycięskiej wojny/konfliktu. Donald Rumsfeld miał chociażby swoją kontrowersyjną w założeniach wojskowo-politycznych wizję zwycięstwa na pustyniach Iraku przy użyciu mniejszej ilości zaangażowanych w kampanię jednostek. Pytaniem otwartym pozostaje czy Wenezuela dla Pete Hegsetha nie musi być właśnie takim właśnie czynnikiem konstytuującym obrany przez niego kierunek zmian. Jemen, a więc „odziedziczona” przez administrację Trumpa operacja przeciwko Huti z licznych przyczyn nie nadawał się do tego. Raz, bowiem sam Jemen jest trudnym środowiskiem do prowadzenia operacji lądowych, nawet tych angażujących siły operacji specjalnych. Dwa, nie dawał pewności, że USA będą mogły szybko wycofać się po fazie aktywnej operacji. Uderzenie na Iran, choć spektakularne również nie wypełniało tego zadania, albowiem USA niejako dołączyły się do niego już po atakach Izraela. Dodatkowo, zarówno Jemen, jak i Iran nie spełniają ważnego kryterium, którym jest bezpośrednia korelacja z sytuacją wewnątrz USA.
Zauważmy, że po 9/11 mobilizacja Amerykanów wobec obecności wojskowej na Bliskim Wschodzie i w Azji była ściśle odnoszona do uzyskania niezbędnej linii ochrony przed terrorystami z Al-Kaidy (mowa oczywiście, w przypadku Iraku o narracji propagandowej). W przypadku Wenezueli może to być sprawa narkotyków, a więc czynnika bezpośrednio implikującego występowanie zagrożenia dla życia i zdrowia setek tysięcy obywateli USA (jeśli nie milionów). Trzeba więc dokładnie przyglądać się właśnie łączeniu oficjalnych opisów reżimu Nicolasa Maduro z takimi sprawami jak narkoterroryzm, nielegalna migracja oraz oczywiście Chiny-Rosja. Każdy z nich jest potencjalnie niezbędny do odwoływania się do różnych części społeczeństwa w USA, a także potencjalnego nakłonienia Kongresu do przynajmniej zachowania wstrzemięźliwości względem planów Głównodowodzącego czyli prezydenta i jego administracji (mowa oczywiście o niejako odwiecznym sporze o uprawnienia wojenne).
Wątpliwości, wątpliwości i wątpliwości
Tyle, że na obrazie tego potencjalnie idealnego planu rysują się pewne ewidentne wątpliwości. Pierwszą z nich jest sama skala możliwego uderzenia, a więc pytanie czy mowa powinna być o kampanii powietrzno-morskiej wymierzonej w reżim i zasoby wojskowe oraz paramilitarne. A może należy brać pod uwagę również włączenie jakiegoś elementu lądowego, najprawdopodobniej jednostek Marines (Korpus Piechoty Morskiej USA na czele z 22nd Marine Expeditionary Unit - MEU) i oczywiście jednostek Sił Operacji Specjalnych (SOF). Jednakże, gdy mowa o rozszerzeniu na domenę lądową to pierwsze wątpliwości są powiązane ze skalą zaangażowania, a także możliwymi stratami i ich reperkusjami społeczno-politycznymi. Drugi znak zapytania pojawia się, gdy weźmie się pod uwagę doświadczenia z Iraku po 2003 r. Kampania obalenia reżimu wyzwoliła bowiem lukę, którą musiały wypełnić amerykańskie (i koalicyjne) wojska. Szczególnie, że trudno będzie ocenić np. zakres oporu grup sprzyjających obalonym władzom i tym, którzy byliby przeciwko samym Amerykanom. Przechodząc do popularnej w tym regionie świata partyzantki na obszarach niezurbanizowanych i partyzantki miejskiej. Pytanie na ile np. Marines są gotowi odświeżyć swoje podręczniki do zwalczania partyzantki w tej części świata, mając ku temu bogate doświadczenia historyczne leżące u opracowania doktryn COIN.
Byłoby to również dość trudne do oceny z jeszcze jednego powodu, tj. nowej technologii prowadzenia działań przy asymetrii walczących podmiotów. Oczywiście propagandowe szkolenia paramilitarne bojówek czy innych milicji wenezuelskich nie są powodem do obaw dla planistów, ale już np. proliferacja systemów BSP, w tym FPV już tak. Pytania rodzić się powinny również o stan opozycji wenezuelskiej w kraju i poza nim, szczególnie w samych USA. Amerykanie muszą mocno pamiętać o zetknięciu się obrazu opozycji wobec Saddama Husajna, którą mieli przed operacją pk. Iraqi Freedom z 2003 r., a późniejszą rzeczywistością jej potencjału w samym Iraku. Oczywiście, Wenezuela to inna skala oporu wobec reżimu, ale nadal zapewne amerykańscy analitycy wywiadu muszą głowić się nad oceną dnia po uderzeniu jeśli potrzebna byłaby karta opozycji, ale już w roli nowej władzy w kraju. Pytanie czy instalacja nowych władz za pomocą amerykańskiej interwencji nie będzie również dla nich problemem strategicznym, a także na ile będzie można liczyć na homogeniczny wymiar nowych władz, gdy usunie się zespalającego ich przeciwnika. Nie wspominając już o samych zdolnościach amerykańskich służb specjalnych na tym kierunku, szczególnie w kontekście pracy na źródłach HUMINT o dużej wartości.
Trauma Iraku czy wizja sukcesu w Panamie
Z jednej strony mogą istnieć obawy w zakresie powielenia problemów z Iraku, ale z drugiej jest też przecież kazusy Panamy z 1989 r. Operacja pk. Just Cause odsunęła od władzy gen. Manuela Noriegę, udało się utrzymać status quo wobec strategicznego Kanału Panamskiego i jednocześnie była to niejako operacja również wzmacniająca obraz amerykańskich sił zbrojnych. W tym ostatnim przypadku widoczne były pierwsze pokazy części SpW, które później stały się symbolem amerykańskich możliwości wojskowych – symbolem jest oczywiście udział maszyn F-117A. W tym miejscu należy jednakże zaznaczyć, że zarówno Grenada, jak i Panama nie były idealnymi operacjami wojskowymi, w których Amerykanom udało się przeprowadzić wszystkie działania na szczeblu taktycznym bez problemów i start. Lecz finalny obraz operacji został dobrze rozegrany, a w stosunku do okresu postwietnamskiego i po katastrofie operacji w Iranie można było nawet stwierdzić, że wręcz idealny.
Zobacz też

Niezależnie w jakim kierunku pójdzie rozwój sytuacji na kierunku Wenezueli to jednakże już teraz należy mówić o użyciu amerykańskich sił zbrojnych. Zauważmy, że od dłuższego czasu przekroczone były progi zwiększonego nasycenia działaniami wywiadowczymi oraz obserwacją Wenezueli przez USA. Amerykanie przeprowadzili serię ataków kinetycznych na transporty z narkotykami drogą morską, a jednocześnie wpisywali to w presję wobec Wenezueli w domenie informacyjnej. Cały czas amerykańskie siły zbrojne oraz agendy federalne i agencje wywiadowcze są przecież zaangażowane w operację pk. Southern Spear (ogłoszoną przez obecną administrację). Obecnie zaś widać ewidentny pokaz siły, wynikły z dyslokacji dodatkowych sił i środków na teatr, z potencjalnym sygnalizowaniem możliwości wejścia do działań bojowych.
Dotyczy to symbolicznych elementów amerykańskich sił zbrojnych – tj. bojowa grupa lotniskowcowa (USS Gerald R. Ford) na być dostępna dla dowódców, desantowce (mowa jest nawet o kilku jednostkach USS Iwo Jima, USS San Antonio, USS Fort Lauderdale), okręty zdolne do uderzeń rakietowych na cele lądowe (niszczyciele USS Jason Dunham, USS Gravely, USS Sampson) samoloty bojowe (w tym kluczowe dla misji przeciwko hipotetycznym celom w Wenezueli F-35 Lightning II w Puerto Rico czy też pojawiające się w rejonie B-52), a nawet ujawnienie dyslokacji najprawdopodobniej operatorów jednostek SOF (jeden z filmików pokazujący przybycie najpewniej żołnierzy którejś z jednostek stał się wręcz wiralem, co mogło, ale nie musiało być przypadkowe) . Co więcej, część z nich, mówiąc o statkach powietrznych działa wręcz na granicy pewnej prowokacji, zbliżając się do granic przestrzeni powietrznej omawianej w tym tekście Wenezueli.
Reżim N. Maduro stara się odpowiadać propagandowo, zdając sobie sprawę ze słabości militarnej i kruchości. Jednak, jego największym atutem nie są setki uzbrojonych w „Kałasznikowy”, ale systemowe sygnalizowanie możliwości zejścia do działań partyzanckich. Chociaż przykład Manuela Noriegi w Panamie nakazuje ostrożność także zwolennikom tego rodzaju pomysłów po stronie N. Maduro. W końcu były dyktator Panamy (oczywiście biorąc pod uwagę różnice skali, ideologii w państwie, etc.), także chciał odstraszać USA wizją działań nieregularnych i wejścia do partyzantki po inwazji. Skończyło się zatrzymaniem i osadzeniem w amerykańskim zakładzie karnym.
Ostrożniej ze zjawiskiem wojny
Konkludując, z perspektywy politycznej i strategicznej istnieje rzeczywiście ryzyko wystąpienia konfliktu zbrojnego między USA oraz Wenezuelą. Może on ewoluować z zamierzeń USA i obecnej administracji, ale także, jak zawsze przy koncentracji wojsk może być wynikiem incydentu. Przy czym, szczególnie w Polsce, należy podchodzić ostrożnie do wszelkich narracji o wręcz niezahamowanej niczym drodze do wojny. Biorąc pod uwagę, chociażby kazusy „wojny Wenezueli z Gujaną”, która przecież w polskiej debacie niemal odbyła się bez świadomości potencjalnych uczestników i co więcej miała być wpisana w wielki plan destabilizacji regionu ze strony Rosji. Dziś, oczywiście z niepokojem należy obserwować narastające napięcie amerykańsko-wenezuelskie i należy je osadzać w szerszych kontekstach politycznych oraz strategicznych. Ale jednocześnie należy dostrzegać, że przy koncentracji wojsk następują także skoncentrowane działania dyplomatyczne i polityczne. To one mogą zatrzymać na pewnym nawet bardzo zaawansowanym etapie konfrontację lub ograniczyć jej skalę, do umownie akceptowanej. Szczególnie, że USA muszą również brać pod uwagę reperkusje potencjalnego konfliktu dla swojego bezpieczeństwa, ale także jeśli chodzi o relacje regionalne



WIDEO: Norweskie F-35 i polskie F-16 w Krzesinach