Reklama

Geopolityka

Liban – suma wszystkich nieszczęść [KORESPONDENCJA Z BEJRUTU]

Fot. W. Repetowicz
Fot. W. Repetowicz

Kryzys finansowy oraz eksplozja w bejruckim porcie spowodowały, że sytuacja w Libanie jest tragiczna, a coraz więcej osób chce wyjechać z kraju. Panuje też konsensus, że jest źle, szaleje korupcja i konieczne są reformy. Problem w tym, że nikt nie ma klarownej wizji tego jakie zmiany wprowadzić by uratować Liban. A to oznacza, że najprawdopodobniej nic się nie zmieni i Liban coraz szybciej będzie się staczał po równi pochyłej w mroczną otchłań.

Arcybiskup Szahe Panossian z Ormiańskiego Kościoła Apostolskiego w Libanie długo zastanawiał się nad odpowiedzią gdy zapytałem się czy w ogóle jest takie państwo jak Liban i taki naród jak Libańczycy. „Liban jest krajem wyjątkowym ze względu na swoją mozaikę i fakt, że żadna grupa nie stanowi w nim większości” – podkreślił, a następnie przyznał, że porozumienie z Taif zawarte w 1989 r., które zakończyło wojnę domową w Libanie, „przez chwilę działało” ale później okazało się porażką i nie udało się zbudować w Libanie narodowej wspólnoty. Arcybiskup dodał jednak, że wierzy, iż jest to wciąż możliwe jeśli wszystkie strony porozumieją się co do wspólnej przyszłości, a inne państwa regionu oraz mocarstwa światowe przestaną ingerować w sprawy Libanu i tworzyć z tego kraju zastępczego pola walki między sobą.

To ogólnolibanskie porozumienie jest czymś co wydaje się być niezbędne by kraj ten przetrwał. Wydawałoby się też, że jest ono na wyciągnięcie ręki bo niemal wszyscy zgadzają się, że sytuacja w jakiej znalazł się ten kraj jest tragiczna. Tyle, że realne szanse na głęboką reformę są niewielkie bo choć wszyscy zgadzają się, że jest źle to brak jest alternatywy. Jednym z najbardziej jaskrawych przykładów słabości krytyki libańskiego systemu jest stosunek do sektarianizmu. 

Zgodnie z libańską konstytucją tamtejsze społeczeństwo składa się z 18 grup etniczno-religijnych, między które rozdzielone są wszystkie ważniejsze stanowiska poczynając od prezydenta (maronita), premiera (sunnita) i przewodniczącego parlamentu (szyita), poprzez miejsca w parlamencie podzielone miedzy 10 głównych grup (plus 1 miejsce dla pozostałych ośmiu), aż po ważniejsze stanowiska w administracji rządowej, wojsku czy sądownictwie. Połowa miejsc w 128-osobowym parlamencie przydzielona jest chrześcijanom, w tym 34 mandaty przypadają maronitom. Krytycy sektarianizmu podkreślają, że generuje on nepotyzm i korupcję, zżerające Liban, a taka dystrybucja stanowisk powoduje to, że przy ich obsadzaniu kompetencje nie mają żadnego znaczenia. I proponują by odrzucić ten system sektariańskich kwot, a w wyborach parlamentarnych zrobić z Libanu jeden okręg, w którym na poszczególne ugrupowania mógłby głosować każdy bez względu na swoją przynależność etnoreligijną.

„Nawet sekularyzm w Libanie postrzegany jest z perspektywy sektariańskiej” – powiedział mi jednak Paul Haidostian, rektor elitarnego Uniwersytetu Haigazian w Bejrucie. Chodzi o to, że tożsamość Libańczyków w pierwszej kolejności określana jest przez ich przynależność do określonej grupy etnoreligijnej, w drugiej kolejności przez miejsce zamieszkania, a poczucie narodowej wspólnoty jest na odległym miejscu o ile w ogóle występuje. Liban jest więc nie tyle państwem co luźną konfederacją wspólnot etnoreligijnych, które żyją własnym życiem i mają niewiele wspólnego ze sobą nawzajem. Nawet jeżdżąc po samym Bejrucie, przejeżdżając z dzielnic szyickich do chrześcijańskich, a następnie sunnickich, przekracza się granice zupełnie odrębnych światów. „Liban jest porażką w rozumieniu państwa, obywateli oraz narodu” – powiedział mi z kolei ormiański deputowany do libańskiego parlamentu Hagop Pakradounian, który następnie wyjaśnił, że każda grupa ma nawet swoje odrębne książki do historii i już na poziomie edukacji szkolnej kształtowany jest sektariański światopogląd.

image
Fot. W. Repetowicz

 

W tym kontekście warto odwołać się do poglądów Fanara Haddada, jednego z najwybitniejszych ekspertów od sektarianizmu, który wskazał, że w Iraku mamy do czynienia z konfliktem o nacjonalizm, polegającym na odwoływaniu się do niego zarówno przez szyitów jak i sunnitów ale przy jednoczesnym usiłowaniu wypełnienia go odmienną treścią. Trzeba przy tym pamiętać, że podziały etnoreligijne w Libanie są znacznie bardziej złożone niż w Iraku co powoduje, że prawdopodobieństwo konfliktu o to czym miało by być świeckie, niesektariańskie państwo libańskie byłoby znacznie większe. Zatem z faktu, że protestujący na ulicach przeciwko skorumpowanej klasie politycznej pochodzą z różnych grup etnoreligijnych i chcą odrzucenia sektarianizmu nie wynika w zasadzie nic. Nie ma bowiem żadnych przesłanek by sądzić by mieli wspólną wizję tego świeckiego państwa i potwierdziła to większość moich rozmówców w Libanie.

Wszystko natomiast wskazuje na to, że największym przegranym odrzucenia systemu sektariańskiego, byliby chrześcijanie. Kwestia rzeczywistych proporcji sektariańskich w populacji Libanu należy tam do najdelikatniejszych kwestii ale niewiele osób żyje złudzeniami, że chrześcijanie wciąż stanowią największą grupę, nie mówiąc już o większości (wg spisu z 1932 r. stanowili 58,7 %). Przeważnie ocenia się ich odsetek na 30 – 40 % ale jeden z chrześcijańskich liderów protestów antykorupcyjnych powiedział mi, że liczba chrześcijan spadła do 24 %, przy 33 % szyitów i takiej samej liczbie sunnitów. Według portalu an-Nahar w lipcu ub.r. było 5,5 mln Libańczyków, w tym 30,6 % chrześcijan oraz 31,6 % szyitów oraz 31,3 % sunnitów (pozostały odsetek to przede wszystkim Druzowie i alawici). Tyle, że od tego czasu duża liczba Libańczyków znów wyjechała z powodu kryzysu finansowego oraz eksplozji. I znów są to przede wszystkim chrześcijanie. Poza tym statystyki te nie uwzględniają ok. 300 tys. uchodźców palestyńskich oraz 1,5 mln syryjskich, w obu przypadkach w przeważającej większości sunnitów.

Uchodźcy stanowią odrębny problem, gdyż brak jest perspektywy ich powrotu. Palestyńczycy coraz bardziej chcą w ogóle opuścić region co jednak jest nie na rękę organizacjom palestyńskim. Syryjczycy natomiast nie mają specjalnych perspektyw powrotu do kraju, choć niektórzy w Libanie uważają, że pogarszająca się sytuacja w Libanie ich do tego zmusi. Z drugiej jednak strony narastają napięcia między Libańczykami a syryjskimi uchodźcami m.in. ze względu na pomoc jaką ci drudzy dostają od międzynarodowych organizacji humanitarnych, a której coraz bardziej potrzebują również ci pierwsi. Pozytywną kwestią jest przy tym to, że niemal nikt nie wierzy by te napięcia mogły przybrać formę starć zbrojnych co spowodowane jest polityką Libanu rozpraszania syryjskich uchodźców i poddawania ich ścisłej kontroli pod względem bezpieczeństwa.

„Sektarianizm przestał być ochroną bo nic w państwie nie działa” – powiedział mi Haidostian ale przyznał, że gdyby niesektariańskie wybory pokazały, że chrześcijanie są mniejszością to islamizacja Libanu stanowiłaby zagrożenie dla chrześcijan. Usunięte lub zredukowane zostałyby bowiem gwarancje ich udziału we władzach i Liban straciłby swoją wyjątkowość podążając drogą innych muzułmańskich krajów regionu z (niegdyś) dużym odsetkiem chrześcijan. Islamizacja Libanu nie musiałaby od razu przybierać formy narzucania szariackiego reżimu (w krótkiej perspektywie byłoby to mało realne) ale wystarczyłaby daleko idąca eliminacja chrześcijan z instytucji państwowych, dowództwa armii, sądownictwa i stopniowe sprowadzanie islamu do normy, a chrześcijaństwa do pozycji wyjątku (chronionej mniejszości) by doprowadzić do dalszego exodusu chrześcijan. Już dziś na niższych szczeblach administracji, gdzie nie obowiązuje sektariański podział stanowisk, chrześcijan jest niewielu. Problemem chrześcijan jest również to, że są bardzo podzieleni. Chodzi przy tym zarówno o rywalizację między grupami konfesyjnymi (maronici, greko-prawosławni, Ormianie itp.) jak i o spory między Wolnym Ruchem Patriotycznym prezydenta Michela Aouna, znajdującym się w sojuszu z Hezbollahem, a Siłami Libańskimi Samira Gaegae’y i Falangą związaną z rodziną Gemayel.

 „Sektarianizm nie pomaga nam” – powiedział mi jeden z biskupów w Libanie ale dodał, że coraz większym zagrożeniem jest polityczny islam, do którego szerzenia wykorzystywana jest pomoc humanitarna i rozwojowa udzielana sunnickim muzułmanom zarówno przez Arabię Saudyjską jak i Turcję. Część libańskich sunnitów to kosmopolityczna burżuazja. Ale wystarczy sobie pojechać na północ Libanu, np. do Trypolisu czy prowincji Akkar by zobaczyć, że nie dotyczy to całej sunnickiej populacji tego kraju. I to do nich oraz do syryjskich uchodźców kierowana jest pomoc saudyjska uzależniana jednak od zapisywania dzieci do wahabickich szkół. Obecnie coraz bardziej stara się z Arabią Saudyjską konkurować Turcja, która swoje oddziaływanie na libańskich sunnitów opiera na dwóch kartach – po pierwsze Turcy podobnie jak libańscy sunnici należą do hanafickej szkoły prawa islamskiego (a Saudyjczycy do hanbalickiej), a po drugie wykorzystują ocenianą na 60 – 100 tys. miejscową populację turecko-turkmeńską, zamieszkującą głównie północ Libanu. Ostatnio Turcja zwiększyła swoje zaangażowanie. W lipcu na lotnisku bejruckim ujawniono, że dwa prywatne samoloty, które przyleciały z Turcji przewoziły łącznie 9 mln dolarów w gotówce. Tuż po eksplozji do Bejrutu przyleciał natomiast szef tureckiej dyplomacji Mevlut Cavysoglu, który zapowiedział rozdawanie tureckiego obywatelstwa osobom „o tureckim pochodzeniu”. Media arabskie donosiły natomiast o dostawach amunicji i broni z Turcji do Libanu. W połowie lipca w północnym Libanie zginęło tez 3 policjantów w trakcie próby zatrzymania samochodu z uzbrojoną grupą.

image
Fot. W. Repetowicz

 

Turcja jest też jednym z krajów, które chcą odbudować bejrucki port ale zdaniem większości moich rozmówców nie ma szans na odegranie znaczącej roli w Libanie. „Turcy byli wściekli bo wizytę Cavusoglu całkowicie przyćmił wcześniejszy przyjazd Macrona. A potem Francuzi wysłali swoją fregatę do portu, co było sygnałem dla Turków, że mają się trzymać z daleka” – powiedział mi jeden z miejscowych ekspertów.

„Kluczowym problemem Libanu jest ingerencja innych państw, które robią z Libanu arenę swojej rywalizacji” – powiedział mi abp Panossian. Regionalny kontekst ma tymczasem wymiar sektariański co powoduje, że tworzenie w Libanie narodowej wspólnoty nie jest w interesie żadnej zewnętrznej siły. Tu jednak znów chrześcijanie okazują się najsłabszą stroną bo o ile wcześniej wspierała ich Europa, zwłaszcza Francja, to obecnie się to już zmieniło. Zdaniem Kazimierza Gajowego, znawcy tematyki libańskiej, mieszkającego w tym kraju od lat 80-tych, Francja stawia teraz na Saada Haririego i robi to z dwóch powodów. Po pierwsze Hariri nie jest silną, charyzmatyczną postacią co zapewnia szeroką możliwość ingerencji i manipulacji. Po drugie Francja ma wizję budowy laickiego Libanu w oparciu o sunnicką burżuazję reprezentowaną właśnie przez takie osoby jak Hariri.

Kryzys finansowy w Libanie zaczął się w październiku ub.r. Część banków okazało się niewypłacalnymi, a kurs dolara poszybował z 1500 libańskich funtów przed kryzysem do ponad 7 tys. obecnie. Ceny w sklepach odzwierciedlają realny kurs dolara ale płace pozostały na poziomie kursu oficjalnego, którym jest wciąż 1500 libańskich funtów. Natomiast banki reglamentują wypłatę posiadanych oszczędności w dolarach – miesięcznie można wypłacić tylko niewielką część po kursie 3900. Będąc w tak krytycznej sytuacji Liban wszedł w ogólnoświatowy kryzys spowodowany pandemią koronawirusa, który jeszcze bardziej dobił tutejszą gospodarkę. Liban jest bowiem krajem uzależnionym od handlu, międzynarodowych usług, a także turystyki. Ograniczenie światowej mobilności byłoby ciosem dla tego kraju nawet jeśliby wcześniej nie wpadł w tarapaty finansowe. Eksplozja w porcie była trzecim ciosem, który spowodował, że wśród Libańczyków zapanowało poczucie beznadziei i chęć ucieczki.

Obecnie dług publiczny w Libanie wynosi 92 mld dolarów, czyli 172 % tamtejszego PKB. Eksplozja spowodowała śmierć prawie 200 osób, 6 tys. zostało rannych, a 300 tys. straciło dach nad głową. Straty ekonomiczne związane z wybuchem wynoszą 10-15 mld dolarów, a PKB w 2020 r. zmniejszy się o 25 %. (przed wybuchem prognozowano 12 %). „52 % Libańczyków żyje poniżej granicy ubóstw” – powiedział mi deputowany Pakradounian. „Od października ub. r. pracę straciło 470 tys. osób, które dołączyły do ok. 1 mln osób będących już wcześniej bezrobotnymi. Prognozuje się, że na koniec 2020 r. bezrobotnych będzie 65 % Libańczyków” – powiedział mi z kolei jeden z moich rozmówców, zastrzegających sobie anonimowość. Tyle, że kryzys nie dotknął wszystkich. W drogich restauracjach, gdzie jednorazowo wydaje się co najmniej kilkaset dolarów, po wybuchu kryzysu finansowego tylko na 2-3 miesiące zmalała liczba klientów, a potem wszystko wróciło do normy. Obecnie, gdy kilkuset tysiącom ludzi grozi to, że gdy zaczną się zimowe ulewy zostaną bez szyb w swoich zrujnowanych domach, to nadmorskie luksusowe ośrodki wypoczynkowe nie narzekają na brak klientów.

W Bejrucie wszędzie można obecnie znaleźć grafiti z karykaturami politycznych liderów wszystkich frakcji i grup. Gdzieniegdzie z pomników zwisają też stryczki, na których po eksplozji symbolicznie wieszano podobizny liderów kraju. Wszędzie też widać napis „saura” czyli po arabsku rewolucja. Tym terminem określane są protesty, które zaczęły się w październiku ub. r. „Ludzie byli wściekli i masowo wylegli na ulice, a na elity polityczne padł strach, bo nikt tych protestów nie kontrolował i mogło wydarzyć się wszystko” – powiedział mi jeden z libańskich aktywistów ruchu proobywatelskiego wyrosłego na gruncie protestów. „Problem w tym, że o ile protestujący byli zjednoczeni w tym czego nie chcieli, to jak przyszło do ustalania czego chcą to okazało się, że są same podziały” – dodał. Nie jest przy tym wyjątkiem w swej ocenie. Od wielu rozmówców słyszałem, że protestujący nie mieli żadnej spójnej wizji ani wspólnego planu działania. „Gdy chodziło o życie codzienne to panowała zgoda ale gdy zaczynała się rozmowa o ekonomii to ujawniły się podziały między liberałami a lewicą, w tym komunistami. Podobnie nie było zgody co do tego jaki system polityczny ma zastąpić obecny” – powiedział mi wspomniany wcześniej aktywista, który dodał również, że podziały dotyczyły też sporów o przywództwo i w rezultacie powstawały konkurencyjne grupy koordynacyjne. „Podobnie było w 2016 r. gdy wybuchły protesty związane z niewywożeniem śmieci. Istniały wtedy aż 33 grupy koordynacyjne” – dodał.

image
Fot. W. Repetowicz

 

Protesty z 2016 r. zakończyły się fiaskiem gdyż 2 lata później w wyborach parlamentarnych kandydaci niezależni ponieśli klęskę (zostało wybranych zaledwie kilku). Najwięcej głosów wśród chrześcijan zdobył Wolny Ruch Patriotyczny prezydenta Michela Aouna, głosy szyitów padły w zasadzie wyłącznie na Hezbollah i Amal, a sunnici głosowali przede wszystkim na listę Saada Hariri. Zdaniem Zijada el Sayegha, publicysty portalu an-Nahar i jednego z liderów opozycji antysystemowej w Libanie, obecnie sytuacja jest jednak zupełnie inna. „W 2018 r. ludzie byli zmęczeni, a Aoun oszukał chrześcijan obiecując im zmianę. Ponadto Francuzi uratowali libańskie elity obiecując 11 mld dolarów na konferencji CEDRE tuż przed wyborami” – dodał. Jego zdaniem choć Francja i USA zdają się naciskać na zmiany i reformy to tak naprawdę są głównym kołem ratunkowym konserwującym system. Według el Sayegha obecnie protesty różnią się od tych w 2016 r. znacznie lepszą koordynacją i przywództwem. Wciąż nie ma jednak jednej grupy koordynacyjnej. Sayegh w rozmowie ze mną wymienił trzy takie grupy: Liqaa Teshrin, Październikowa Koalicja, Karta Ocalenia Narodowego. Mówiąc, że dążący do schedy po swoim teściu Aounie Dżubran Bassil nie ma szans na prezydenturę i głową libańskiego pastwa nie zostanie też Samir Geagea gdyż nigdy na to się nie zgodzi Hezbollah, Sayegh nie podał jednak alternatywy, twierdząc, że opozycja antysystemowa ma wielu kandydatów i kwestia nie jest w nazwisku ale w kompetencjach. Doświadczenia wielu krajów pokazują jednak, że takie podejście jest ryzykowne.

Zdaniem Sayegha obecnie konieczne jest powołanie rządu technokratów, doprowadzenie do wyborów, w których jego zdaniem sektariańskie partie obecnie dominujące w parlamencie zostaną odsunięte i następnie powołanie nowych władz. Sayegh podkreślił też, że ważniejsze od „praw chrześcijan” są „prawa obywatelskie” i to czy chrześcijan zastąpią szyici czy sunnici na różnych stanowiskach nie będzie miało znaczenia jeśli będą oni kompetentni i „najlepsi z najlepszych”. Tyle, że ta wizja jest przejawem wyjątkowego w dzisiejszym Libanie optymizmu, a inny lider tej antysystemowej opozycji, zastrzegając anonimowość, stwierdził, że choć odrzucenie selekcji w oparciu o sektarianizm na rzecz kwalifikacji i wspólnoty obywatelskiej jest co do zasady słuszne to przy obecnym stanie mentalności i jakości przywództwa politycznego jest nierealne i byłoby groźne. Z kolei Haidostian powiedział mi, że najpierw konieczna jest zmiana wewnętrznej percepcji Libańczyków, to jak rozumieją oni politykę (nie jako ‘power sharing’ ale zajmowanie się takimi kwestiami jak prawa człowieka, edukacja, służba zdrowia, historia, środowisko czy ekonomia) by stworzyć naród i pozbyć się tej obsesji dotyczącej etnosektariańskiej dystrybucji stanowisk. A to wymaga czasu i cierpliwej pracy u podstaw.

Sayegh uważa też, że obecny establishment wraz z Hezbollahem będzie chciał doprowadzić do przedłużenia kadencji obecnego parlamentu (w Libanie nie byłoby to bezprecedensowe). Ponadto jego zdaniem zarówno siły zewnętrzne takie jak USA czy Francja jak i cały establishment będzie chciał się dogadać w ramach systemu. „Hariri może oskarżać Hezbollah o zabicie jego ojca ale to nie oznacza że nie zawrą między sobą politycznego dealu” – dodał.

„Naiwni, naiwni, naiwni …” – tak z kolei komentuje protesty Kazimierz Gajowy, który podkreślił, że gdy w październiku ub. r. zapłonęły na ulicach barykady „saury” to stało się to w jednej chwili. „To wskazywało na zewnętrzną koordynację” – podkreślił, dodając, że nie można wykluczyć działania Turcji w tym zakresie. Podejrzenia te potwierdzili również inni moi rozmówcy, w tym związani z protestami, przyznając, że nie można wykluczyć tego, że choć protesty były uzasadnione to mogły być manipulowane. „Początkowo wydawało się, że rewolucja jest godna poparcia ale potem przyszło rozczarowanie bo wyszedł brak wizji, to, że każdy chciał być liderem, a także nastąpiła infiltracja przez partie polityczne” – powiedział mi jeden z chrześcijańskich duchownych.

Po eksplozji protesty, które wcześniej zaczęły się stopniowo wypalać, znów wybuchły ale na krótko. Sayegh twierdzi, że przyczyną tego, że obecnie one nie trwają jest zagrożenie koronawirusem i wprowadzone w związku z tym ograniczenia, natomiast opozycja buduje sobie poparcie przy użyciu innych narzędzi. Jednak inni moi rozmówcy wskazują na to, że Libańczycy od niepewnej przyszłości wolą to co znają, nawet jeśli uznają to za rzeczywistość patologiczną ale zapewnia im ona przetrwanie. Chodzi o to, że w Libanie jest system klientelny i drugi obieg pieniądza oraz wsparcia, co powoduje, że dla wielu brak pensji, bezrobocie czy spadek wartości wynagrodzenia nie oznacza jeszcze widma głodu. W Bejrucie wciąż na ulicach żebrzą tylko Syryjczycy. Tymczasem gdy przychodzi do wyborów system wzajemnych, niemalże parafeudalnych zależności, powoduje, że wybierani są ci sami.

„Liban to kraina cudów” – podsumował swój optymizm co do tego, że i z obecnego kryzysu kraj się podniesie abp Panossian. Ale niektórzy moi rozmówcy mają jednak wątpliwości czy za kilka miesięcy sytuacja nie dojrzeje do tego, że wszystko się zawali. Póki co panuje bardzo głęboka niepewność. Chodzi bowiem o to, że ceny szybują w górę np. leki były refundowane przez państwo tak, że ludzie kupowali je za 15 % ich ceny ale teraz państwo nie ma pieniędzy na kontynuowanie tej polityki. Ponadto po eksplozji silosów kończy się ziarno zmagazynowane w porcie na chleb. Z drugiej jednak strony w dzielnicach dotkniętych skutkami eksplozji widać tłumy wolontariuszy i ogromną determinację przy porządkowaniu i odbudowie.

Sytuację komplikuje też pandemia koronawirusa z ponad 600 zakażeniami dziennie i to mimo, że na ulicach większość nosi maseczki, a do przestrzegania zasad higieny i społecznego dystansu wzywają wszyscy łącznie z Hezbollahem. Wskazana wyżej liczba infekcji nie uwzględnia zresztą uchodźców, którzy są poza jakimkolwiek systemem statystycznym w Libanie. 21 sierpnia władze zdecydowały się w związku z sytuacją pandemiczną na ponowne wprowadzenie lockdownu i na kilka dni Bejrut całkowicie zamarł. Ale wielu krytyków podejrzewało, że prawdziwym celem tego lockdownu jest zablokowanie możliwości kontynuowania protestów. Po tygodniu, po buncie branży gastronomicznej, lockdown został zresztą niemalże całkowicie zniesiony mimo że liczba infekcji znów wzrosła.

Ostatnie wydarzenia wpłynęły też negatywnie na postrzeganie jedynej chyba dotąd instytucji w Libanie posiadającej autorytet we wszystkich grupach tj. wojska. Wprawdzie wojsko dość skutecznie zaprowadziło porządek po zastąpieniu policji na ulicach ale wielu zarzuca mu, że nie pomagało w pierwszych dniach po eksplozji. Pojawiają się też sugestie, iż coraz bardziej zinfiltrowane jest przez Hezbollah.

Niewiele też wskazuje na to by doszło do pełnego wyjaśnienia okoliczności eksplozji i pociągnięcia do odpowiedzialności wszystkich winnych. Póki co aresztowano kilkanaście osób z administracji portowej ale panuje przekonanie, że są to płotki i nikt nie będzie sypał grubych ryb. Tymczasem zaczęła się rywalizacja o odbudowę portu i wiele wskazuje na to, że faworytami są Chińczycy co może być sporym wyzwaniem dla interesów USA. O rolę w odbudowie starają się również Zjednoczone Emiraty Arabskie, a silosy zbożowe chce odbudować Kuwejt.

Sytuacja w Libanie jest wyjątkowo delikatna również dlatego, że zdaniem wielu moich rozmówców nowa wojna domowa może z łatwością wybuchnąć jeśli będzie tako wola. „Mentalność ludzi pozostała taka sama jak w czasie wojny, więc wystarczy że komuś będzie zależeć na jej wybuchu żeby znów się zaczęła” – powiedział jeden z moich rozmówców. Postulat „zmian” może być przy tym nośny ale jeśli nie oznacza eliminacji sektarianizmu (a to jak wskazałem na wstępie jest bardzo ryzykowne) to w zasadzie nie wiadomo co oznacza. Nowy rząd pod przywództwem Saada Haririego, nawet jeśli będzie się składał z technokratów, to nie będzie żadną zmianą bo tych technokratów wskażą partie polityczne w ramach swoich parytetów. Pomijając to, że Saad Hariri za żadną zmianę uznany być nie może. Nawiasem mówiąc fakt, że Hariri zapowiedział, że nie będzie ubiegał się o stanowisko premiera też nie oznacza, że nie zmieni zdania pod naciskiem Francji i Arabii Saudyjskiej. Z drugiej strony burzenie równowagi i eliminacja którejkolwiek ze stron z gry może zaś być tym co przekona ją do tego, że wojna domowa jest jedynym wyjściem o zadbanie o swoje interesy.

W niniejszym artykule pominięta została szczególna rola Hezbollahu, gdyż będzie to przedmiotem odrębnej analizy.

Reklama

"Będzie walka, będą ranni" wymagające ćwiczenia w warszawskiej brygadzie

Komentarze

    Reklama