Reklama

Wojna na Ukrainie

Tonie „Rostow na Donu”. Jak można dwa razy zniszczyć jeden okręt podwodny

Uszkodzenia w kadłubie rosyjskiego okrętu podwodnego „Rostow na Donu” po ukraińskim ataku z 13 września 2023 roku
Uszkodzenia w kadłubie rosyjskiego okrętu podwodnego „Rostow na Donu” po ukraińskim ataku z 13 września 2023 roku
Autor. Defense Express

Ukraińcom 2 sierpnia 2024 roku ponownie udało się trafić rakietami rosyjski okręt podwodny „Rostow na Donu”, który Rosjanie próbowali naprawić po udanym, ukraińskim nalocie 13 września 2023 roku. Tym razem w wyniku uszkodzeń okręt miał jednak zatonąć w jednym z basenów portowych Sewastopola.

Informacja przekazana przez ukraiński sztab generalny 3 sierpnia 2024 roku jest nieco myląca. Powiadomiono bowiem, że dzień wcześniej w Sewastopolu „z sukcesem” trafiono okręt podwodny „Rostow na Donu”, który „zatonął na miejscu”. Na szczęście szybko zorientowano się, że nie pozbawiono w ten sposób Wojennomorskowa Fłota już drugiego z kolei okrętu podwodnego projektu 636 typu Warszawianka (według NATO typu Kilo), ale dobito ten, który uszkodzono jedenaście miesięcy wcześniej - 13 września 2023 roku.

Reklama

To właśnie wtedy Ukraińcom udało się po raz pierwszy trafić tą bardzo ważną dla Rosji i niebezpieczną dla Ukrainy jednostkę pływającą, która poza torpedami może odpalać spod wody również pociski manewrujące 3M14 systemu Kalibr o deklarowanym zasięgu pond 2000 km. „Rostow na Donu” trafiono wtedy dwukrotnie rakietami Storm Shadwow/Scalp EG, które zrobiły duże dziury w prawej burcie kadłuba.

Czytaj też

Uszkodzenia były naprawdę poważne, ponieważ pociski te wykorzystując bojową głowicę klasy BROACH (Bomb Royal Ordnance Augmented Charge) z dwustopniową, opóźnioną eksplozją. Dzięki temu pierwszy ładunek przebił się przez kadłub sztywny okrętu podwodnego, natomiast drugi eksplodował w jego wnętrzu. Rosjanie mieli przy tym zarówno pecha, jak i szczęście. „Rostow na Donu” stał bowiem na doku, a więc pociski mogły trafić w miejsca, które normalnie znajdowały się poniżej linii wodnej. Z drugiej jednak strony, stojąc na suchym doku okręt podwodny: owszem doznał uszkodzeń, ale nie znalazł się pod wodą.

Okręt podwodny „Rostow na Donu”
Okręt podwodny „Rostow na Donu”
Autor. mil.ru

Nie zmienia to faktu, że te uszkodzenia musiały być bardzo poważne. Pierwsza eksplozja trafiła najprawdopodobniej w przedział torpedowy, jednak na szczęście dla Rosjan pusty. Doszło jednak do spalenia systemów elektrycznych, zniszczenia mechanizmów przeładunku torped, a być może również naruszenie samych wyrzutni. Będąc na stoczni okręt nie miał prawdopodobnie zamkniętych włazów między przedziałami, tak że dostało się prawdopodobnie również znajdującemu się dalej, bojowemu centrum informacyjnemu i to z dwóch stron. Kolejny pocisk trafił bowiem w burtę z drugiej strony tego pomieszczenia.

Reklama

Ponieważ elementy kadłuba są wyrwane na zewnątrz istnieje teoria, że mogło nie być drugiego pocisku, a dziura jest efektem wewnętrznej eksplozji wywołanej pierwszą rakietą. Bez względu na to, jak było naprawdę, w obu otworach wybuchły pożary, które gaszono wodą morską wlewaną z zewnątrz. Doszło więc do zalania pomieszczeń poniżej, w tym z bateriami akumulatorów.

Czytaj też

Pomimo tych zniszczeń Rosjanie podjęli propagandową decyzję, by „Rostow na Donu” naprawić i wprowadzić ponownie do służby. Wielu zagranicznych specjalistów uważało to za niemożliwe, ponieważ tego rodzaju operacji nie da się wykonać w stoczni remontowej, jaka znajduje się w Sewastopolu. Chodzi przede wszystkim o naprawę kadłuba sztywnego, który musi wytrzymać ciśnienie wody panujące nawet na głębokości 300 m. Takie prace można by teoretycznie wykonać w Sankt Petersburgu, jednak wymagałoby to przerzucenia okrętu na Morze Bałtyckie, co jak na razie nie jest możliwe.

Reklama

Dlatego Rosjanie prawdopodobnie jedynie załatali kadłub, by „Rostow na Donu” mógł opuścić suchy dok i poczekać na wodzie na lepsze czasu. No i się nie doczekał. Jak na razie nie wiadomo, jakimi rakietami udało się trafić ten okręt podwodny. Jeżeli jednostka ta rzeczywiście była zwodowana, to użycie rakiet manewrujących byłoby bardzo trudne, ze względu na małą powierzchnię celu.

Jednak znając stałą pozycję nieruchomego okrętu Ukraińcy mogli użyć rakiet ATACMS, które atakują z góry i co najważniejsze, mają odpowiedni zasięg, by uderzyć po wystrzeleniu z ukraińskiego terytorium. Głowice bojowe tych pocisków są na tyle duże, że ostatecznie przypieczętowały los rosyjskiego okrętu. Dopiero po jego wydobyciu na powierzchnię będzie się można przekonać, czy prawdziwe w przypadku rosyjskiej marynarki wojennej jest powiedzenie: „do trzech razy sztuka”.

Reklama

Komentarze

    Reklama