Reklama

Przemysł Zbrojeniowy

Od bombardy po Kraba. Polska artyleria przez stulecia [ANALIZA]

Armatohaubica samobieżna Krab strzela na poligonie w Toruniu.
Armatohaubica samobieżna Krab strzela na poligonie w Toruniu.
Autor. Maciej Nędzyński/CO MON

Powiedzieć o artylerii, że po blisko 550 dniach wojny rosyjsko-ukraińskiej wciąż jest „bogiem wojny”, to nie powiedzieć nic. Określenie „ultima ratio regis”, znane już od czasów Fryderyka Wielkiego, a wcześniej, za czasów Ludwika XV, jako sentencja „ultima ratio regum” („ostatni argument królów”), początkowo ukuto w odniesieniu do artylerii lufowej. O dziejach polskiej artylerii od XIV w., a także o polskim wkładzie w sztukę artyleryjską, pisze Jerzy Reszczyński.

Reklama

Wojna na Ukrainie - raport specjalny Defence24.pl

Reklama

To zrozumiałe, jako że do pierwszej połowy XX w. inne rodzaje artylerii nie miały jeszcze takiego znaczenia, jakie zyskały od czasów chociażby słynnej Katiuszy i jej niezliczonych odmian i mutacji. Dziś na równych prawach obydwa główne rodzaje artylerii: lufowa i rakietowa, przeżywają – jakkolwiek upiornie to nie zabrzmi – pełnowymiarowy renesans w trakcie największej po II wojnie światowej konfrontacji zbrojnej, w której artyleria znów odgrywa rolę jeśli nie pierwszoplanową, to jedną z najważniejszych.

Ludzie zabijali się od zawsze. Świadczą o tym już nawet rysunki naskalne z czasów prehistorycznych, artefakty archeologiczne z czasów starożytnych, dokumenty pisane i ikonografia z czasów późniejszych. Zabijano się o pożywienie, o dostęp do wody, o kobiety, o niewolników, lepsze tereny łowieckie, zabijano się w imię religii albo ego lub szaleństwa władców, zabijano się dla pieniędzy i dla idei, w imię bogów i bez jakiegokolwiek zrozumiałego powodu, ale robiono to od zawsze. I to niezależnie od tego, jak rozwijały się w czasach pradawnych kultury całkowicie od siebie odizolowane i nie ulegające wzajemnym oddziaływaniom, interakcjom i innym wpływom. Ślady wojowniczych aktywności człowieka znaleźć można w wynikach badań naukowców zajmujących się prehistorią, nie wiedzących wzajemnie o swoim istnieniu kultur Mongołów, Aborygenów, Azteków, Europejczyków czy mieszkańców Afryki. Ludy te nie miały z sobą kontaktu, nie przekazywały sobie wzajemnie obyczajów i wzorców zachowań, więc można powiedzieć, że "kultura zabijania" kształtowała się w gatunku ludzkim niezależnie od miejsc zamieszkania.

Reklama

Wojnę ludzkość ma w genach

Potrzeba doskonalenia technologii wzajemnego unicestwiania się była naturalna, bo osadzona w instynkcie samozachowawczym. Urządzenia skutecznie używane do polowań na zwierzynę stawały się bronią kierowaną przeciwko innym ludziom. Oszczep okazywał się z czasem skuteczniejszy od trzymanego w dłoni kamienia czy kamiennego noża, łuk pozwalał razić z dystansu większego niż oszczep... Kiedy wojny stały się ważnym "dorobkiem cywilizacyjnym ludzkości", formowania się podziału terytoriów i bogactw oraz budowania relacji pomiędzy ludźmi i zbiorowościami ludzkimi, ewolucja broni przyspieszyła. Z zachowaniem wszelkich proporcji można to określić jako "wyścig technologiczny" napędzany głównie przez sumę nabywanych doświadczeń. Celem nadrzędnym stało się zadawanie przeciwnikowi strat, ale w taki sposób, aby samemu pozostawać poza zasięgiem jego broni. W walce wręcz rolę taką pełniły zbroje i tarcze. Z czasem okazało się, że nawet najlepiej władający mieczem rycerz musi uznać wyższość łucznika zdolnego zabić go, zanim zdąży dobyć miecza, oraz że nawet najlepszy pancerz chroniący tors kopijnika ulegnie bełtowi wystrzelonemu z kuszy.

Czytaj też

Skutki wojen, na przykład zdobycze terytorialne, utwierdzano poprzez umacnianie swoich wpływów drogą budowania zamków. Budowane najczęściej w najtrudniej dostępnych miejscach strzegły terytoriów, szlaków handlowych, dostępu do wód. W nich chroniono strategicznie ważne ujęcia wody, gromadzono zdobyte łupy i środki na prowadzenia kolejnych wojen, zapasy dla wojsk i ludności, paszę dla koni. W nich przebywały (i chronione były za coraz wymyślniejszymi fortyfikacjami) załogi rycerskie pełniące rolę "grup manewrowych" pozwalających kontrolować terytoria. Fortece i ich umocnienia pozwalały bronić się przed napastnikami, samemu pozostając za bezpieczną osłoną. To musiało zrodzić potrzebę znalezienia antidotum.

Dla zdobywania tych fortec zaczęto tworzyć urządzenia o konstrukcji wynikającej z ówczesnych możliwości technologicznych: machiny oblężnicze, ale też najwymyślniejsze machiny miotające, wykorzystujące dostępne wówczas możliwości transformacji energii w celu nadania pociskom odpowiedniej energii. Wykorzystywano energię powstającą w wyniku splatania elastycznych lin, budowania systemów wielobloków, dźwigni i przeciwwag. Dzięki nim udawało się razić przeciwnika i jego umocnienia z dystansu, bez możliwości jego oddziaływania, np. poza zasięgiem łuków. Już wówczas pojawiły się koncepcje, których echa znaleźć można we współczesnej artylerii. Do kruszenia i osłabiania murów twierdz używano "amunicji burzącej" w postaci kamiennych bloków miotanych w trybie, który dziś moglibyśmy określić jako "ogień bezpośredni", zaś do przenoszenia zagrożenia na teren wroga ponad tymi murami – pre-protoplastów strzelających ogniem pośrednim dzisiejszych haubic i moździerzy, czyli machin zdolnych nie tylko razić pociskami dachy budynków wewnątrz twierdz, ale też przerzucać na teren przeciwnika, w nadziei na wywołanie zarazy i pomoru, "broń biologiczną" w postaci rozkładających się zwłok zwierząt i ludzi, albo "amunicję zapalającą" w postaci płonących pocisków składających się z pojemników z zawartością olejów, żywic itp. Echa tych dalece udoskonalonych koncepcji znajdziemy we współczesnych ofertach producentów amunicji artyleryjskiej.

Czytaj też

Rewolucja prochowa

Przełomem, który można wyraźnie oznaczyć jako przejście z fazy "artylerii kinetycznej", czyli mechanicznie zapędzanych miotaczy różnych pocisków, do fazy wykorzystywania energii powstającej w wyniku reakcji chemicznej gwałtownego spalania substancji, które dziś określilibyśmy jako wysokoenergetyczne, stało się upowszechnienie prochu strzelniczego. Zostawmy na boku to, skąd i kiedy wynalazek ten trafił do naszej części świata. Ważne, że zapoczątkował erę broni strzeleckiej oraz artyleryjskiej, które od kilkuset lat nieustannie ewoluują. W sposób oczywisty przyspieszył on też rozwój technologii w przemyśle, albo raczej rzemiośle, związanym z przetwórstwem metali, w tym sztuką komponowania odpowiednich stopów, z których można było wykonywać działa i ich części, a także amunicję.

Tereny dzisiejszej Polski z racji swojego wyjątkowego położenia stały się obszarem, na który dość szybko – głównie za sprawą wojsk przemierzających ten obszar z południa na północ i ze wschodu na zachód – migrowały technologiczne oraz organizacyjno-koncepcyjne nowalijki dotyczące uzbrojenia i taktyk wojskowych. Wbrew temu, co się czasami słyszy, a co ma swe korzenie po części na pewno w naszych narodowych kompleksach, byliśmy nie tylko biorcą tego, co wymyślili inni, a co przejmowaliśmy na użytek własny. Wnieśliśmy – jako Polacy – niedoceniany wciąż przez wielu, także naszych rodaków –  wkład w rozwój nowoczesnej myśli wojskowej w obszarze artylerii właśnie.

Pierwsze wzmianki o użyciu artylerii na ziemiach polskich datowane są – uwaga! – nie na czas bitwy grunwaldzkiej w lipcu 1410 r., ale już na 1347 r. Wtedy, według Statutu Wiślickiego, na ziemiach polskich po raz pierwszy zaczęła być obecna artyleria. Warto podkreślić, że pierwsze bombardy w Anglii pojawiły się zaledwie 20 lat wcześniej, a dobrze udokumentowane jest użycie artylerii przez Anglików w 1346 r. podczas oblężenia Calais. Najstarsze wiarygodne wzmianki o bojowym użyciu artylerii w Polsce datowane są na 12 stycznia 1383 r. Wtedy to toczyły się walki wewnętrzne, których epizodem było kilkudniowe oblężenie Pyzdr przez oddziały stronnika księcia mazowieckiego Siemowita IV, Bartosza z Odolanowa. Miasta broniła załoga starosty wielkopolskiego Domarada z Pierzchna. Kronikarz Janko z Czarnkowa zanotował: "Zdarzyło się, przedtem nim miasto zostało oddane ziemianom, że pewien puszkarz Bartosza wyrzucił z powietrznej piszczeli (de aero pixide) kamień do bramy miejskiej, który przebiwszy dwa jej zamknięcia, uderzył w przyglądającego się temu, a stojącego na ulicy miasta po drugiej stronie bramy, plebana z Biechowa, Mikołaja, z tak wielką siłą, iż od tego uderzenia padł on i natychmiast wyzionął ducha".

Malbork Artyleria
Autor. Szkic ze zbiorów Muzeum w Malborku

Zapomniane dzieło Górskiego

W ten sposób nieszczęsny klecha stał się pierwszą historycznie udokumentowaną ofiarą użycia artylerii na terenach polskich. Co godne odnotowania: ten incydent stał się punktem wyjścia do analiz, czy aby w tym przypadku nie doszło do użycia "kuli metalicznej", zamiast, co było wówczas w Europie standardem, kuli kamiennej. Tak zapis kronikarza interpretuje w swoim epokowym dziele "Historya Artyleryi Polskiej", wydanym w Warszawie w 1902 r., Konstanty Górski, były carski oficer o najwyższych kwalifikacjach i w stopniu pułkownika (był absolwentem Akademii Sztabu Generalnego w Petersburgu) oraz pasjonat historii polskiej wojskowości. Według niego niemożliwym było, aby doszło wówczas do użycia innej amunicji, "ponieważ lanego żelaza podówczas nie znano, ołów zaś był za miękki, ażeby kulą z niego ulaną można było przebić mocne, jak zwykle, bramy warownego miasta, więc mogła to być kula z tego materyału co działo, t. j. ze spiżu".

Może to paradoks historii, ale pierwsze "działa ogniowe", jakim we współczesnym rozumieniu można nadać nazwę armat, trafiły do polskiego wojska z rąk... krzyżackich, i to w czasach, kiedy Jagiełło, późniejszy król polski, władał Litwą jedynie. W 1382 r., "jak twierdzi Wigant, marszałek krzyżacki ofiarował mu całą swoją artyleryę, jako sprzymierzeńcowi, po zdobyciu Trok". W bitwie grunwaldzkiej wojska polsko-litewskie pod wodzą Jagiełły użyły artylerii, jednakże "skutek tej artyleryi, użytej w bitwie polowej w 1410 roku, był prawdopodobnie żaden, gdyż ani ich poruszenie z miejsca bitwy, ani rychtowanie możebnem nie było. Mogły co najwyżej przed rozpoczęciem walki wydać parę strzałów w powietrze". Według kronikarza Jana Długosza, który w miarę wiarygodnie przebieg bitwy pod Grunwaldem opisał, Polacy ze swoich armat nawet nie zdążyli wystrzelić...

Czytaj też

Faktem jest, że po grunwaldzkiej wiktorii w ręce polskie dostała się cała krzyżacka artyleria, ale niewiele z tego wynikać mogło. Pogoń za pierzchającymi spod Grunwaldu Krzyżakami ruszyła z woli Władysława Jagiełły na tyle niespiesznie, że zdobycie z marszu i zaskoczenia zamku w Malborku, obsadzonego szczątkową wówczas załogą zaledwie kilkudziesięciu rycerzy i giermków, a tym samym położenie kresu istnieniu państwa krzyżackiego, okazało się niemożliwe. W czasie trwającego do września oblężenia, zakończonego odstąpieniem spod murów wojsk polskich i litewskich, artylerii używali zarówno obrońcy, jak i oblegający. Ta jednak okazała się nieskuteczna wobec potężnych murów zamku, które – jak donoszą ówczesne źródła – "przy 70 stopach wysokości, miały jeszcze pod dachem 8 stóp grubości". Oblegający dysponowali stosunkowo silną, zdobyczną, a też własną, dostarczoną przez Toruń i Elbląg artylerią w liczbie szacowanej na 50-75 luf, rozlokowaną w większości po stronie wschodniej, po drugiej stronie Nogatu (dzisiejsze wały von Plauena), przy kościele św. Jana Chrzciciela, a także na północy i południu. Skutki ostrzału nie były jednak budujące, czemu trudno się dziwić. Wszak ówczesna amunicja oddziaływała na cel wyłącznie swą energią kinetyczną, pociski wybuchające pojawiły się znacznie później.

Niemniej, i są na to dowody w postaci tkwiącej do dziś w ścianie jednej z sal zamkowych kamiennej kuli, polscy puszkarze, jak nazywano wówczas artylerzystów, podejmowali próby "snajperskich" strzałów do terenu wroga. Jak pisze Górski, "widziałem wprawdzie własnemi oczami kulę kamienną, może wielkości głowy ludzkiej, t. j. koło 25 funtów wagi, która utkwiła w sklepieniu niedaleko od tego miejsca, gdzie ono styka się ze ścianą, i siedzi wniem dotąd. Ale kula ta, wypuszczona z bateryi, która stała za Nogacią, wpadła zapewne przez wielkie okno". Współczesne nam źródła, podlane nieco sosem historycznej mitologii, przypisują temu wyczynowi oczywiste intencje: puszkarz mierzył w filar, na którym wspiera się gotyckie sklepienie sali Letniego Refektarza (pełniącego wówczas rolę sali narad kameralnych zarządu państwa zakonnego) w czasie, kiedy zebrała się w nim starszyzna zakonu z Wielkim Mistrzem Henrykiem von Plauen na czele. Moment ataku miał wyznaczyć sygnał od agenta w zamkowej kuchni, który dał znak polskim artylerzystom. Kula minęła cel o centymetry, i – odbijając się od posadzki – uderzyła wysoko w pole tarczowe nad kominkiem przeciwległej ściany. Jej destrukt, nieznacznie później, został wmurowany w ścianę jako ważny dla Krzyżaków symbol wytrwałej, zwycięskiej obrony wspieranej przez boską opatrzność. Stała się owa kula poniekąd legendą obydwu walczących stron, choć z zupełnie odmiennych powodów. Dla obrońców – jako symbol wytrwałości, dla oblegających – jako dowód na wysoki kunszt wyszkolenia artylerzystów. Gdyby jednak kula trafiła, dokąd była mierzona, spodziewano się zawalenia stropu całej sali, a wraz z nią – pogrzebania pod gruzami krzyżackiego dowództwa, co musiałoby położyć kres obronie zamku i w ogóle – państwu krzyżackiemu...

Jak wynika z późniejszych opracowań i analiz, wspomniana kula, która mogła zmienić bieg historii, mierzyła ok. 37 cm średnicy, co można przełożyć na współczesny kaliber... 370 mm, i miała masę ok. 72 kg, odległość strzału wynosiła około 250 metrów, a ówczesne "przyrządy celownicze" nijak nie mogą był porównywane z dzisiejszymi.

Zdobyczne pokrzyżackie armaty używane były intensywnie podczas oblężeń Tucholi i Chojnic, gdzie z bliskiej odległości skutecznie kruszyły mury twierdz krzyżackich. Podobnie używano ich w czasie wojny trzynastoletniej toczonej przeciwko zakonowi krzyżackiemu.

Rosnące znaczenie artylerii

Kolejne dekady były dla rozwoju artylerii w Polsce znamienne. Coraz silniej przekonywano się o jej rosnącej roli w prowadzeniu wojen i przyznawano prawo obywatelstwa na zasadach równoważnych dwóm innym, ukształtowanym historycznie rodzajami broni głównych, od stuleci obecnym na bitewnych polach wszystkich konfliktów zbrojnych, toczonych na każdym kontynencie: konnicy i piechocie. Upowszechnianie się artylerii, która od XV w. przestała funkcjonować wyłącznie jako artyleria stacjonarna, forteczna, czyli osadzana na stałych podstawach, a stała się artylerią mobilną, zdolną do przemieszczania się wraz z wojskami prowadzącymi działania manewrowe, zmieniło zasadniczo strukturę wojska. Znaczącym postępem technicznym stało się upowszechnienie konstrukcji łoża, pozwalające na zmianę kąta podniesienia lufy. Pozwoliło to na zwiększenie możliwości naprowadzania armaty na cel oraz kontroli nad donośnością pocisku, dotychczas "regulowaną" tylko poprzez zmianę dawki prochu nasypywanego pod kulę.

Czytaj też

Dla obsługi artylerii trzeba było posiadać nie tylko odpowiednią liczbą dział i wyszkolonych artylerzystów, ale też odpowiednie zaplecze, które dziś nazwalibyśmy logistycznym. Do transportu dział i ich obsługi, zapasów prochów i kul, ale też zapasów pożywienia dla obsługi dział, potrzeba było odpowiedniej liczny pojazdów, koni itp. Konstanty Górski, autor znakomitej pracy, którą wcześniej wspomnieliśmy, spenetrował liczne archiwa, w tym nieliczne zachowane archiwa z XV w., które jednakże zostały na przestrzeni wieków mocno zdekompletowane i rozproszone. Ciekawych informacji dostarczyły kwerendy w obrębie inwentarzy zamków obronnych, m.in. lwowskiego, kamienieckiego, gliniańskiego i smotryckiego, dzięki którym można się sporo dowiedzieć o ówczesnym stanie wyposażenia twierdz w artylerię, poszczególne rodzaje amunicji, wielkość zapasów prochów.

Nie wszystkie dane dotyczące struktury artylerii w polskim wojsku są kompletne, ale jednak te, które się zachowały, mówią wiele. Górski przytacza nie tylko liczby opisujące stan wyposażenia wojska w taraśnice, półtaraśnice, bombardy, hufnice i półhufnice, hakownice, foglerze, harcownice, kozy, falkony i falkonety, kartauny, notszlangi i feldszlangi, bazyliszki, szaframece, śrubnice, różne typy moździerzy (współczesny logistyk, odpowiedzialny za gospodarowanie i zabezpieczenie sprawności takiej mnogości typów dział, popełniłby chyba harakiri...), ale też opisuje, cytując źródła, technologię produkcji poszczególnych typów armat, amunicji i prochów, struktury formacji artyleryjskich. Z pracy Górskiego dowiedzieć się można na przykład, że "na wyprawie z r. 1537, która się zakończyła rokoszem, artylerya, wnosząc z liczby 136 koni, musiała być dość licznie reprezentowaną. Z powodu atoli niedokładności rachunków trudno osądzić, ile tam było dział, wozów amunicyjnych i puszkarzy. Z Krakowa przy 8 puszkarzach i 8 handlangerach musiało wyruszyć na wyprawę 16 armat większych i mniejszych, było bowiem pod niektóremi, jak należy wnosić z rachunku, po 4, a pod innemi po parę koni i do tego jeden wóz z amunicyą i może 2 z puszkarzami, razem 15 zaprzęgów, 56 koni. Ale we Lwowie przybyły armaty w nieznacznej ilości z niewiadomą liczbą puszkarzy i wozów amunicyjnych, pod któremi było 80 koni".

Doczytać się można u Górskiego niesamowitych rzeczy. Na przykład, że organizując wyprawę hetmana Tarnowskiego na Chocim w 1538 r. postanowiono nie zabierać do taborów artyleryjskich gigantycznych ilości żelaznych albo kamiennych kul do armat. Zabrano za to zwielokrotnione zapasy prochów i... kamieniarzy z ich narzędziami. Na miejscu działań z dostępnego w nieograniczonej ilości surowca kamiennego wyrabiali oni potrzebne kule armatnie. Inna ciekawostka – w wyprawie mołdawskiej Jana Olbrachta uczestniczył silny komponent artyleryjski w postaci dwóch ciężkich bombard, z których każda potrzebowała zaprzęgów, uwaga! 40- i 50-konnych. Dowiedzieć się można, jak zorganizowana była w Polsce sieć zakładów wytwarzających prochy dla królewskiej artylerii, jakich i skąd używano surowców, jak i dlaczego tak, a nie inaczej planowano sieć arsenałów, składów armat, amunicji.

Podobnych, niezwykle precyzyjnych i udokumentowanych opisów jest mnóstwo, ale one – choć mają charakter fascynujących informacji źródłowych – nie opisują stanu i dziejów artylerii polskiej kompleksowo, precyzyjnie i w całym okresie istnienia państwa polskiego, aż do rozbiorów. Podchodząc z całym krytycyzmem do materiału źródłowego, czerpanego z niekompletnych archiwów, można pracę Górskiego nazwać nawet przyczynkarską. Co nie zmienia faktu, że daje ona wyobrażenie o tym, jak duże znaczenie miała artyleria w wojsku, jak była na przestrzeni wieków przeorganizowywana, jakie były jej aktywa – sprzętowe, techniczne, kadrowe.

Chociaż Górski swego dzieła nie zdążył doprowadzić do końca sam (zgromadzone przez niego materiały końcowej części książki opracował i zredagował po jego śmierci jego przyjaciel, Tadeusz Korzon), jego praca ma olbrzymie znaczenie dla poznania i zrozumienia historii polskiej artylerii aż do upadku I Rzeczypospolitej.

Polski wkład w sztukę artyleryjską

To, jakie znaczenie miała na przestrzeni wieków artyleria jako rodzaj broni powszechny na całym świecie, jest zasługą także Polaków, który stworzyli niedoceniane przez wielu podwaliny sztuki artyleryjskiej, z których czerpali stratedzy i planiści wojskowi, konstruktorzy i żołnierze, nie tylko polscy. Pierwszym z nich był ponad wszelką wątpliwość Kazimierz Siemienowicz. Choć czasem można spotkać się z tezą, że jego przynależność etniczna nie jest do końca kwestią przesądzoną (swoimi rodakiem nazywają go, oprócz Polaków, także Litwini i Białorusini; w każdym z tych państw jest czczony jako "swój" i honorowany np. na znaczkach pocztowych), urodzony ok. 1600 r. na Żmudzi inżynier, teoretyk artylerii, wniósł wiele do rozwoju polskiej i światowej artylerii, a najczęściej jest przedstawiany jako Polak. Był wiernym poddanym króla Władysława IV Wazy, któremu – o czym też wiedza nie jest powszechna – należą się największe wyrazy szacunku za to, co uczynił dla rozwoju i wzmocnienia polskiej artylerii. Władysław IV (lata panowania: 1632-1648), choć nie wszyscy to doceniają, w czasach niezwykle trudnych pod względem sytuacji politycznej i militarnej Polski położył olbrzymie zasługi dla unowocześnienia polskiej artylerii. Nadał jej rangę oddzielnego rodzaju broni, z własnym dowódcą i budżetem, a w 1637 r. wprowadził skutecznie powszechny podatek na utrzymanie artylerii, nie tylko na czas wojny, ale również pokoju, co zapewniło stały dopływ środków na modernizację artylerii. W tym na utrzymanie także w czasie pokoju wybitnych fachowców, puszkarzy, odpowiadających nie tylko za obsługę armat, ale też za nadzór nad wytwarzaniem prochów armatnich.

Skutecznie doprowadził do unifikacji stanowiącego istną wieżę Babel sprzętu artyleryjskiego, co ułatwiło logistykę w obrębie tego rodzaju wojsk. Podróżując wiele po Europie, przywoził do Polski podpatrzone wzorce organizacji artylerii, jej wyposażenia, struktur, taktyki użycia i szkolenia artylerzystów. Doprowadził do tego, że powstały nowe i zostały wyremontowane stare cekhauzy (arsenały), dbał o to, aby do funkcjonowania artylerii wprowadzano najnowocześniejsze i najskuteczniejsze rozwiązania w zakresie szkolenia, taktyki, wyposażenia. A to, że czerpano wzorce z krajów zachodnich? To można dość prosto wytłumaczyć – państwa, które najwcześniej rozpoczęły ekspansję kolonialną, głównie na Dalekim Wschodzie, w obu Amerykach, ale i w Afryce, silnie rozbudowywały siły zbrojne do ochrony swoich zdobyczy. Także swoje floty wojenne, uzbrojone w artylerię, do ochrony szlaków żeglownych. Nic dziwnego, że postęp techniczny w rozwoju różnych rodzajów sił zbrojnych, głównie artylerii i flot wojennych, był w tych krajach najbardziej intensywny. W podobny sposób rozwijała się też Japonia, choć jej kontakty ze światem cywilizacji europejskiej był niewielki.

Czytaj też

Dziś, bez ryzyka popełnienia poważniejszego błędu lub nadużycia interpretacyjnego, można byłoby te działania określić mianem – nieznanego przecież w XVII w. – "transferu technologii". Znamienne, że w okresach późniejszych, w czasach odbudowy polskiego wojska po okresie zaborów, czyli w czasach II Rzeczypospolitej, pozycję artylerii budowano początkowo także w oparciu o zagraniczne wzorce oraz licencje na sprzęt bądź jego zagraniczne zakupy. Nie inaczej było też po II wojnie światowej, kiedy produkcja artyleryjska w Polsce została w stu procentach podporządkowana obcej, w tym przypadku sowieckiej, myśli technicznej, a struktura organizacji artylerii, procedury szkolenia i dowodzenia oraz standardy logistyczne nieomal w stu procentach bazowały na sowieckiej doktrynie wojskowej.

Próby przerwania tego "świętego kręgu" uzależnień zaczęto z powodzeniem podejmować dopiero po 1989 r. Wtedy, choć oczywiście także nie w izolacji od współczesnych zachodnich standardów, zaczęto budować nasze, polskie koncepcje nowoczesnych systemów artyleryjskich, takich jak Dywizjonowe (Regina, ale też Homar i Kryl) oraz Kompanijne (Rak) Moduły Ogniowe. Systemy te już dawno wdrożono na poziomie produkcyjnym w polskim przemyśle (Regina z Krabem oraz Rak), lub są właśnie wdrażane w Siłach Zbrojnych RP na poziomie operacyjnym poprzez kompilację importowanego lub, docelowo, licencyjnego komponentu (sh K9, K239 Chunmoo, HIMARS) oraz ograniczonego, ale jednak znaczącego komponentu osadzonego w polskim przemyśle zbrojeniowym (kołowe systemy trakcyjne Jelcz dla wyrzutni rakietowych, systemy zautomatyzowanego dowodzenia i kierowania ogniem bazujące na Topazie).

Z zachowaniem wszelkich proporcji w zbliżony sposób modernizacją artylerii zarządzał król Władysław IV. Na jego polecenie Kazimierz Siemienowicz wyjechał na studia do Niderlandów, gdzie oprócz pobierania nauk uczestniczył w kampaniach wojennych. Po powrocie do kraju, także z polecenia króla, w 1646 r. swoją wiedzę i doświadczenia zaczął wykorzystywać, pełniąc funkcję inżyniera artylerii. Korzystając z dostępu do najbliższego otoczenia króla, przedstawił władcy "rejestr potrzeb artyleryjskich" niezbędnych do przygotowania wojsk do wyprawy przeciwko Chmielnickiemu. Jego wiedza i przygotowanie pozwoliły mu objąć stanowisko generała Korpusu Artylerii Koronnej.

W 1650 r. w Amsterdamie opublikował Siemienowicz fundamentalne dzieło "Artis Magnae Artilleriae pars prima" (z łac. "Wielkiej sztuki artylerii część pierwsza"), które przez prawie dwa wieki było podstawowym podręcznikiem artylerii w Europie. Wydano je nie tylko po łacinie, ale też po francusku (1651), niemiecku (1656) i angielsku (1676 oraz 1729). Podręcznik ten stworzył także podstawy teoretyczne – a nie zapominajmy o tym, kiedy został napisany! – do budowy i wytwarzania rakiet, w tym rakiet wielostopniowych. Na tych podstawach teoretycznych, z uwzględnieniem także pracy innych teoretyków, takich jak mający również polskie korzenie (był synem polskiego urzędnika), żyjący na przełomie XIX i XX w. Konstanty Ciołkowski, powstawały już znacznie później konstrukcje nie tylko pierwszych rakiet, ale też założenia budowy rakiet wielostopniowych, które w połowie XX w. umożliwiły rozpoczęcie podboju kosmosu. Również – i tego nie da się zanegować – stworzyły naukowo-teoretyczny fundament pod tworzenie i rozwój współczesnych broni rakietowych.

Druga część dzieła Siemienowicza podobno została napisana, ale nie wiadomo, co się z nią stało. Miała zaginąć w niewyjaśnionych okolicznościach.

Rakietowy wizjoner i geniusz artyleryjski

Drugim Polakiem, który wniósł olbrzymi wkład w rozwój artylerii na świecie, był bohater aż trzech narodów, polskiego, węgierskiego i tureckiego, gen. Józef Bem. Urodzony blisko dwa wieki po Siemienowiczu (1794) wyrastał i kształcił się w zupełnie odmiennych warunkach. Od 1795 r. Polska jako samodzielne państwa nie istniała, jej terytorium i ludność podzielili pomiędzy siebie trzej zaborcy. Bem kształcił się w Korpusie Kadetów Artylerii i Inżynierii, a następnie w Szkole Aplikacyjnej Inżynierii i Artylerii, co otworzyło mu drogę do kariery wojskowej, rozpoczętej w 1810 r. od stanowiska porucznika w artylerii konnej Księstwa Warszawskiego. Służąc, kształcił się nadal, a jednocześnie nabierał praktyki w działaniach wojennych. Upadek Napoleona nie zakończył jego aktywności wojskowej. Od początku 1815 r. służył, jako artylerzysta, w wojsku Królestwa Polskiego. Od tego samego roku pracował nad ideą napędów rakietowych i ich zastosowaniem bojowym, które to prace zintensyfikował w 1818 r., po objęciu stanowiska inżyniera artylerii w Arsenale Królewskim w Warszawie.

Plonem prowadzonych przez niego prac badawczych i doświadczeń stała się opublikowana w 1819 r. w języku francuskim praca "Notes sur les fusées incendiaires", która cieszyła się tak dużym uznaniem, że jej niemiecki przekład ogłoszono drukiem w Weimarze w 1820 r. jako "Erfahrungen über die Congrevischen Raketen" (z niem. "Doświadczenia z rakietami kongrewskimi"). Zarówno dorobek teoretyczny, jak i praktyka wojskowa Bema pozwoliły na zrealizowanie idei zorganizowania w armii polskiej w latach 1823-1831 pierwszych oddziałów rakietników, czyli, używając współczesnej terminologii, artylerii rakietowej. Oddziały zorganizowano w I Polskim Korpusie Rakietników, dowodzonym przez gen. Piotra Botempsa, którego adiutantem polowym został właśnie Bem. Korpus składał się z Półbaterii Rakietników Konnych w składzie 126 żołnierzy, w tym 7 oficerów, oraz Półkompani Rakietników Pieszych w składzie 150 żołnierzy, w tym 6 oficerów. Rakietnicy wzięli czynny udział w kilku bitwach Powstania Listopadowego, m.in. pod Olszynką Grochowską i Chełmem. Rakietnicy uczestniczyli także w walkach Powstania Styczniowego.

Prace w tym kierunku, które po latach zaowocowały wyodrębnieniem się w wojskach artyleryjskich nowego ich rodzaju, artylerii rakietowej, prowadzono w tym czasie także w kilku armiach świata, a artyleria rakietowa była wykorzystywana na skalę operacyjną już pod koniec XVIII w. i w XIX w., m.in. w konfliktach brytyjsko-amerykańskim, wojnie krymskiej oraz wspomnianych polskich powstaniach.

Czytaj też

Do 1822 r., do – krótkotrwałego, jak się miało okazać – wydalenia z wojska, Bem wykładał artylerię i sztuki fortyfikacyjne w Zimowej Szkole Artylerii. W Powstaniu Listopadowym Józef Bem dał się poznać jako odważny i skuteczny dowódca oddziałów artylerii, za co został awansowany do stopnia generała brygady i odznaczony Złotym Krzyżem Orderu Virtuti Militari. Po upadku powstania na emigracji wsławił się jako naczelny wódz powstania węgierskiego w 1848 r. oraz, po jego upadku, jako współautor reformy armii tureckiej i inicjator utworzenia w Turcji nowoczesnej szkoły artylerii. W stopniu generała tureckiej armii wsławił się jako bardzo skuteczny dowódca artylerii w czasie zakończonej sukcesem obrony Aleppo podczas powstania Nomadów w 1850 r.

Dzieje artylerii w II Rzeczypospolitej są dość dobrze udokumentowane i opisane. Tak jak inne komponenty odradzającego się Wojska Polskiego artylerię budowano, posługując się "resztówkami po zaborcach". Dotyczyło to nie tylko sprzętu, ale też kadr dowódczych i żołnierskich, procedur, regulaminów, struktur organizacyjnych jednostek, zaplecza technicznego przemysłu zbrojeniowego, uczelni kształcących wojskowych, ale i inżynierów dla przemysłu, bez którego wojsko nie może istnieć... To wszystko należało przebudować i skleić w jedną, funkcjonalną całość. Nie wolno zapominać, że wszystko to odbywało się w czasie, kiedy niesamowicie szybko ewoluowała ówczesna myśl wojskowa, w której główne starcie przebiegało pomiędzy "sentymentalizmem" przyznającym priorytetowe znaczenie formacjom kawaleryjskim, a rewolucyjnym podejściem technicznym, wyciskającym wszelkie możliwe (i korzystne dla wojska) soki z wynalazków początku XX w., głównie samolotu oraz czołgu, który miał premierę w połowie I wojny światowej. I w jednym, i w drugim nurcie myśli wojskowej nie znalazł się nikt, kto ośmieliłby się kwestionować i negować rolę artylerii, która swą potężną siłę wykazywała chociażby w potężnych wojnach pozycyjnych frontu zachodniego (bitwy pod Verdun, nad Sommą), lub podczas dynamicznych ofensywnych operacji manewrowych frontu wschodniego, takich jak chociażby bitwa pod Gorlicami na początku maja 1915 r. W każdej z nich artyleria odgrywała potężną rolę. W dodatku coraz powszechniejsze już nawet pod koniec I wojny używanie lotnictwa do zadań bojowych oraz rozpoznawczych wywołało konieczność wykształcenia się w obrębie artylerii lufowej nowej, wyspecjalizowanej  kategorii uzbrojenia, jakim stały się armaty przeciwlotnicze.

Utracony potencjał okresu międzywojennego

Kiedy rozpoczęła się prawdziwa reforma wojska, w tym artylerii, kiedy można było zacząć myśleć o wdrażaniu, obok rozwiązań licencyjnych, także własnych konstrukcji uzbrojenia, zapewniających niezależność i narodową kontrolę nad technologią i produkcją broni, w tym uzbrojenia artyleryjskiego, u progów II Rzeczypospolitej znów stanęła wojna. Zbudowane od podstaw dla potrzeb artylerii Wojska Polskiego Zakłady Południowe w Stalowej Woli, których tradycję dziedziczy dziś Huta Stalowa Wola, pierwsze zmontowane u siebie działa przestrzelały w marcu lub kwietniu 1938 r., w 12-13 miesięcy po rozpoczęciu budowy Zakładów (pierwsze sosna pod budowę została wycięta w środku dziewiczej puszczy 17 marca 1937 r.).  Do wybuchu wojny zdążono zbudować znakomity potencjał techniczny i technologiczny, łącznie z zakładem produkcji specjalnych stali do wyrobu dział, skompletowano wyposażenie zakłady mechanicznego o możliwości produkcji luf artyleryjskich o kalibrach ponad 300 mm (moździerz Škoda-Bofors kal. 310 mm) i długości do 8 metrów (armaty polowe 155 mm), zbudowano sieć powiązań kooperacyjnych z zakładami artyleryjskimi w Starachowicach, Rzeszowie i Tarnowie, ale do produkcji wdrożono tylko część planowanych wyrobów: haubicę kal. 100 mm (16 szt. miesięcznie), armat kal. 75 i 105 mm, elementy (w tym lufy i zamki – na eksport do Szwecji, w ramach spłaty licencji) armat Boforsa, przeciwlotniczej 40 mm i przeciwpancernej 37 mm. Nie zdążono, choć planowano to na 1939 r., uruchomić produkcji kilku typów skonstruowanych już w Polsce wyrobów artyleryjskich, w tym m.in. armat przeciwlotniczych 75 mm konstrukcji inż. Szymańskiego i drugiej, 90 mm, oraz, częściowo w oparciu o francuskie rozwiązania, armaty 155 mm, a także wspomnianego ciężkiego moździerza oraz haubicy 200 mm.

Okres wojny, kiedy polski przemysł zbrojeniowy został wchłonięty przez machinę wojenną III Rzeszy, jest znany i wielokrotnie opisany. Okres powojenny – także. Życie dopisuje, zwłaszcza ostatnio, kolejne rozdziały. Czy w nich za kilka lat znów nie będzie miejsca na polską myśl techniczną? Pesymiści już dziś widzą takie zagrożenia, nie tylko w decyzjach zakupowych w grupie artylerii 155 mm, za sprawą których rozwój polskiej artylerii znów ma się opierać w głównej mierze na zagranicznych dostawach i zagranicznej myśli technicznej. Choć od 2014 r., od wojny o Donbas, było wiadomo, do czego może doprowadzić polityka ekspansji rosyjskich wpływów w Europie, kontrakty na polskiej produkcji broń artyleryjską podpisywano w mikro-skali, jakby nie istniały żadne prognozy eskalacji zagrożeń dla naszego kraju. I nagle, po lutym 2022 r., rozwiązał się worek z kontraktami importowymi o skali, o jakiej polski przemysł, karmiony kroplówkowymi zamówieniami (MON zamawiał sh 155 mm Krab w liczbie 2 baterii, czyli 18 szt. rocznie) nie mógł nawet pomarzyć.

Bóg wojny wiecznie żywy

Dziś, obserwując przebieg trwającej już ponad półtora roku wojny w Ukrainie, nie możemy mieć najmniejszych wątpliwości, że w przypadku zaistnienia konfliktu o cechach starcia symetrycznego, a z takim mamy do czynienia, kiedy obydwie strony dysponują porównywalnymi rodzajowo, a nierzadko także techniczno i taktycznie klasami uzbrojenia, artyleria wciąż jest "bogiem wojny". I to niezależnie od tego, że taka wojna jest polem spektakularnych prezentacji możliwości broni niosących potężny ładunek najnowocześniejszych technologii, którymi są przesycone elektroniką i elementami AI drony bojowe, amunicja inteligentna, pociski manewrujące, bomby kierowane, systemy walki radioelektronicznej, artyleria wciąż jest tym "ostatnim argumentem królów".

I nie ma większego znaczenia, że królów już prawie nie ma...

Czytaj też

Swoją drogą – kiedy w HSW tworzono zręby założeń teoretycznych pod koncepcję nowoczesnych systemów artylerii samobieżnej 155 mm, nie bez powodu kompleksowy DMO, obejmujący środki ogniowe, dowodzenia i logistyczne, czyli amunicyjne, remontowe i zaopatrzeniowe (ileż tu można znaleźć analogii z rozwiązaniami, które wdrażano już za czasów króla Władysława IV, nawet takie nazwy jak "wóz amunicyjny", są identyczne...), nazwano Regina. Regina znaczy "Królowa"...

Reklama

"Będzie walka, będą ranni" wymagające ćwiczenia w warszawskiej brygadzie

Komentarze (6)

  1. michmu

    Ciekawe czy da radę żeby nasz przemysł samodzielnie ogarnął produkcję odkuwek do wyrobu luf 155mm/L52 do krabow i k9? Ech, marzenia... przy wolumenie zamówień na ten sprzęt opiewajacym na pare ładnych setek chyba powinno się to spinac - również ekonomicznie?

  2. Stary

    Warto też wspomnieć Krzysztofa Arciszewskiego.

  3. Ein

    Fantastycznie napisane! Brawo! Doskonały wstęp do dłuższej pracy monograficznej. Proszę autora o kontynuację w ramach książki, rozwijającej powyższe. Od razu zamawiam.

    1. hermanaryk

      Zacznij od Górskiego. "Historyę artylerii polskiej" możesz pobrać z Wielkopolskiej Biblioteki Cyfrowej w formacie djvu albo przeczytać online.

  4. TIGER

    Nie czytam całych artykułów, ale powiem jedno że trzeba troche popracować i nabyć wiedzy żeby pisać tak obszerne i ciekawe artykuły. Jest to moja ulubiona z dwóch stron internetowych z wiadomościami (druga to Polsat news -tak z ciekawości)

  5. Jan z Krakowa

    Artykuł jest super. Przeczytałem go z uwagą. Moje zdanie jest takie: przekonałem się, chodząc po muzeach, że w dawnej Polsce porządek jednak był. Dzieki katolicyzmowi, Kościołowi i zakonom, który w sferze organizacyjnej opierał sie o prawo rzymskie, czyli rejestry, spisy inwentarza, powinnosci, księgi wieczyste, itp. , itd. Prawo magdeburskie było w tym sensie kontynuacją tych metod organizacyjno-administtracyjnych, i także sprawy ówczesnej wojskowości były ściśle regulowane i rejestrowane - stąd odpowiednia administracja. Nb. do tej pory mam przed oczami ogrom i potęgę twierdzy RP Kamieniec Podolski. Na tym polega m. in. potęga Zachodu, że nie ma samowoli (jednak ta tradycja rzymska-- prawo rzymskie). Jak wiadomo, nim Kolumb wyruszył, aby odkryć zachodnią drogę do Indii, utworzono z udziałem notariuszy odp. spółkę z udziałem Kolumba, finansistów i Królestw (chyba Kastylii) i Aragonii (do sprawdzenia, bo nie pamietam).

  6. X

    Trochę mi tu brakuje zdjęć, grafik...

Reklama