Reklama
  • Wiadomości
  • Analiza

Czy Ukrainę, tak jak kiedyś Finlandię, czeka "biały pokój"? [ANALIZA]

Niedługo minie drugi rok wojny na Ukrainie i wydaje się, że nadal jest ona daleka od zakończenia. Kiedyś jednak ten koniec nadejdzie i rodzi się pytanie, na jakich warunkach. Nie można wykluczyć, że powtórzy się scenariusz podobny do tego, jaki się rozegrał w 1940 roku pomiędzy ZSRR a Finlandią.

Autor. Sztab Generalny Ukrainy/Facebook

Wojna fińsko-radziecka, znacznie bardziej spopularyzowana pod nazwą „wojna zimowa”, może być swego rodzaju punktem odniesienia do obecnej sytuacji na Ukrainie. Tak samo można znaleźć stosunkowo dużo porównań do wojny polsko-bolszewickiej, jednak w tym wypadku warto się skupić właśnie na przykładzie fińskim. Warto też w tym kontekście cofnąć się o kilka lat wcześniej, ponieważ nie jest tak, że Moskwa przed wojną z 1940 roku nie interesowała się już ponownym podporządkowaniem sobie fińskich ziem. Jeszcze w 1918 roku (w trakcie I wojny światowej) wybuchła wojna domowa pomiędzy „białymi” a wspieranymi przez siły bolszewickie „czerwonymi”, którzy ostatecznie przegrali. Dla sowietów (a później Związku Radzieckiego) była to ogromna strata gospodarcza jak i geopolityczna.

Czy da się tu przyłożyć pewną miarę do utraty wpływów na Ukrainie przez współczesną Rosję? Jak najbardziej. Moskwa podbite ziemie w swej historii traktowała bardzo podobnie, często na podobnej zasadzie jak „kolonie”, które miały zasilać rdzeń państwa. Tak jak kontrolowanie ziem fińskich dawało Imperium Rosyjskiemu znaczące wpływy na Morzu Bałtyckim, tak kontrola wybrzeży ukraińskich zapewniała dużą przewagę ZSRR na Morzu Czarnym.

Zobacz też

Reklama

Wojna zimowa - przegrać wojnę, obronić niepodległość

Na mocy paktu Ribbentrop–Mołotow Związek Radziecki miał zdobyć wpływy/kontrolę nie tylko nad wschodnią Polską, państwami bałtyckimi i rumuńską Besarabią (dziś obszarem Mołdawii), ale też właśnie nad Finlandią. Tym samym oznaczało to, że Moskwa złamie podpisany wcześniej pakt o nieagresji, który zawarła z Helsinkami w 1934 roku na najbliższe 10 lat (analogicznie sytuacja wyglądała w przypadku Polski). Zapalnikiem do rozpoczęcia wojny było odrzucenie ultimatum, jakie Związek Radziecki wysunął wobec Finów. Chodziło między innymi o oddanie terenów położonych na północ od Leningradu (Petersburga), gdzie znajdowała się kluczowa dla fińskiej defensywy linia Mannerheima.

Miesiąc później sowieci ostrzelali należącą do nich wieś Mainile. Winę zrzucili na fińską armię, co miało stanowić casus belli i argument do unieważnienia paktu o nieagresji. Nikt nawet specjalnie nie udawał, że jest to działanie na zasadzie false flag, jednak Moskwie potrzebny był jedynie odpowiedni pretekst. Sam Stalin był święcie przekonany, że mając ogromną przewagę liczebną będzie w stanie błyskawicznie podporządkować sobie Finlandię.

Reklama
wojna zimowa 1940
Wyposażenie sowieckie i polegli żołnierze na drodze Raate w Suomussalmi. Prawdopodobnie styczeń 1940 roku.
Autor. Autor nieznany/ Finnish Wartime Photograph Archive
Reklama

Na papierze rzeczywiście Armia Czerwona miała wręcz gigantyczną przewagę. Ponad 2,5 miliona ludzi pod bronią, z czego około 450 tysięcy przygotowane do inwazji na fińskie terytorium. Około 56 tysięcy dział, 15 tysięcy czołgów i 8 tysięcy samolotów. Z kolei Finowie mieli raptem 34 tysiące ludzi we wszystkich rodzajach sił zbrojnych, niecałe 600 dział (w większości przestarzałych i małokalibrowych), około 80 czołgów, z czego 50 stanowiły stare FT-17, a pozostałe Vickersy nie były w pełni uzbrojone.

Zobacz też

Jednak czerwonoarmiści popełnili szereg błędów na czele z niedocenieniem przeciwnika. Do tego należy dodać trudne warunki pogodowe, siarczysty mróz dochodzący nawet do -40 stopni, leśne i bagniste tereny do przebycia. Do tego sami Finowie, którzy wykorzystywali wszystkie atuty do maksimum atakując często z zaskoczenia, wykorzystując nieszablonowe rozwiązania (np. ataki z zaskoczenia, niszczenie zasobów w tym jedzenia i opału, używanie nart do poruszania się czy używanie później kultowych koktajli mołotowa).

Reklama

Fenomenem stało się również to, że wszystkie główne środowiska polityczne wystąpiły przeciwko sowieckiej agresji, włącznie z lewicowymi stronnictwami, czego zdecydowanie Moskwa się nie spodziewała. Do armii dołączały dosłownie wszystkie grupy społeczne, w tym niezwykle skuteczni myśliwi, którzy nierzadko zmieniali się w zabójczych snajperów.

Do podpisania pokoju doszło w wyniku kilku składowych: rosnące napięcie międzynarodowe, utrata przez Finów linii Mannerheima, coraz większe obawy Stalina przed ewentualnym dołączeniem do wojny III Rzeszy oraz ogólna ilość strat doprowadziły do podjęcia rokowań pokojowych. Finowie w wyniku podpisanego paktu mieli zachować niepodległość, ale tym samym utracili około 35 tysięcy km2 ziem, w tym Salle i Karelię. To co jednak było niezwykle charakterystyczne dla tego konfliktu to straty osobowe obu armii. Wedle różnych szacunków Finowie stracili od 23 do 30 tysięcy ludzi oraz do 40 tysięcy rannych. Z kolei straty Armii Czerwonej do dziś pozostają tajemnicą a liczby zabitych i rannych wahają się od kilkuset tysięcy do miliona.

Reklama

Politycy Fińscy po części krytykowali wtedy decyzję o podpisaniu rozejmu, gdyż uważali, że nadal ich kraj będzie w stanie prowadzić wojnę obronną. Innego zdania był jednak naczelny dowódca Mannerheim, który zdawał sobie sprawę z tego, że armia fińska jest już powoli na wyczerpaniu, a zasoby ludzkie powoli się kończą. Jednocześnie zdawał sobie sprawę z tego, że podpisany pokój jest jedynie tymczasowy i kolejna wojna jest tylko kwestią czasu. Jak się okazało później nie mylił się.

Zobacz też

Ukraina jak druga Finlandia?

Patrząc na przykład obrony fińskiej z czasów wojny zimowej nie da się nie dostrzec podobnych schematów, które powtarzają się w przypadku wojny na Ukrainie.

Reklama

17 grudnia 2021 roku rosyjskie ministerstwo spraw zagranicznych opublikowało komunikat, który dotyczy żądań Moskwy wobec USA i NATO. W przypadku zgody na ten ład bezpieczeństwo europejskie zostałoby jednoznacznie zachwiane na niekorzyść państw Sojuszu, na czele ze wschodnią flanką NATO. De facto było to wyznaczenie strefy wpływów przez Moskwę. Do tych postulatów należały m.in.:

  • powstrzymanie się od działań, które Rosja mogłaby uznać za szkodliwe;
  • nierozszerzanie NATO na wschód, szczególnie na obszarze poradzieckim;
  • na Ukrainie, jak i całym obszarze poradzieckim miał istnieć całkowity zakaz tworzenia baz przez członków Sojuszu;
  • zakaz rozmieszania broni jądrowej poza państwami, które ją posiadają;
  • zakaz rozmieszczania wojsk i prowadzenia aktywności wojskowej przez Sojusz na obszarze poradzieckim;
  • wycofanie wojsk sojuszniczych z państw przyjętych do NATO po 1997 roku.

Co więcej, ten nowy „pakt” podziału wpływów w Europie zyskał aprobatę Pekinu, który prowadził i prowadzi nadal własną grę przeciwko Stanom Zjednoczonym. Kolejne spotkania pomiędzy liderami Chin i Rosji w lutym 2022 jedynie potwierdzały istnienie układu Putin - Xi, którego celem miałoby być utworzenie zupełnie nowego ładu w Europie i na świecie. To kolejne podobieństwo do tego, co działo się w przededniu II wojny światowej.

Zobacz też

Reklama

W przypadku Ukrainy sytuacja również jest podobna do tego, jak ówczesny Związek Radziecki podchodził do państw w Europie Środkowej, Wschodniej i Północnej. Federacja Rosyjska, która nie mogła się pogodzić z utraceniem pełni kontroli nad Kijowem po Euromajdanie zareagowała swoim standardowym siłowym odruchem pod płaszczykiem „ochrony ludności” przed „faszystkowskim” reżimem. Przejęcie Krymu oraz rozpętanie wojny na wschodzie Ukrainy przy użyciu „separatystów” było kolejnym alarmem dla NATO, który został zignorowany. Dopiero pełnoskalowe uderzenie w 2022 roku zadziałało pobudzająco na Sojusz i pokazało to, że Moskwa, tak jak to miało miejsce w przeszłości, będzie dążyć do swoich celów siłą.

Zatrzymując się już na samej wojnie na Ukrainie, to czy tutaj również nie mamy do czynienia z czymś łudząco podobnym do początku wojny zimowej? Kreml widział Kijów jako swego rodzaju zbuntowaną prowincję dawnego imperium, która stopniowo zaczęła wyrywać się w kierunku zachodnim. Po doświadczeniach pierwszego etapu wojny, z czasów ATO, Rosja żyła w przeświadczeniu o słabości Ukrainy, której bliżej jest do państwa sezonowego, niż do samodzielnego organizmu. Do tego należało również wliczyć dwa separatystyczne obwody doniecki i ługański, które 21 lutego ogłosiły niepodległość, a dwa dni później poprosiły Federację Rosyjską o pomoc. Nie można zapomnieć o oderwanym Krymie. Utwierdzało to Moskwę w przekonaniu, że wszystko potoczy się błyskawicznie na wzór „Sztormu – 333” znanego z wojny w Afganistanie z lat 1980 – 1989 lub czegoś na zasadzie współczesnego blitzkriegu.

Reklama
Autor. Reliable Ukraine News/Twitter
Reklama

Jaka była liczebność obu stron w momencie ataku? Tutaj szacunki są różne, dlatego też liczby te mogą się się rozchodzić w różnych opracowaniach. W szczególności, jeśli mowa o stronie rosyjskiej. Do bezpośrednich działań Rosjanie zaangażowali w sumie 120 tysięcy żołnierzy. Dodatkowo na zapleczu rosyjskim działało do około 300 tysięcy żołnierzy wszystkich rodzajów sił zbrojnych. Dla porównania po stronie ukraińskiej w pełni gotowych żołnierzy w momencie uderzenia było zaledwie 90 tysięcy. Dopiero miesiąc po mobilizacji osiągnięto liczbę około 350 tysięcy żołnierzy. Niemniej, Rosjanie na samym początku mieli zdecydowaną przewagę. Jednak jak wyżej, liczby tych nie należy traktować jako pewników.

Fenomenem społecznym okazało się jednak to, że z powodu wojny społeczeństwo ukraińskie zaczęło przeżywać swego rodzaju „odnowienie” pod względem obywatelskim. Podobne zjawisko miało miejsce nie tylko w 1940 roku w Finlandii, ale też w Polsce w 1920 roku. Sam aspekt socjologiczny tego zjawiska wymagałby odrębnego opracowania. Wiele w pierwszych dniach wojny zależało jednak od przegranego przez stronę rosyjską uderzenia na Kijów i to w dużej mierze ono przesądziło o dalszym kierunku wojny. Jednak klęska pierwszej fazy „operacji specjalnej” opierała się o szereg błędów.

Reklama

Przede wszystkim zawiodły całkowicie przygotowania do inwazji. Rosyjska logistyka jak i sama armia nie były przygotowane do prowadzenia działań na taką skalę, co potwierdza, że faktycznie szykowali się oni na szybką operację w duchu blitzkriegu. Przed wojną nie dokonali powszechnej mobilizacji, co skutkowało zaangażowaniem zbyt małych sił. Nie zastosowali drugiego rzutu, a przydzielone ze znacznym opóźnieniem posiłki były nieprzygotowane i niewystarczające. Zabrakło przygotowania logistycznego w postaci planu ewakuacji i naprawy uszkodzonego sprzętu, tak jakby w ogóle nie zakładano takiego scenariusza. Zawiodła organizacja rosyjskiego sztabu. Pojawiły się problemy z łącznością oraz z przekazywaniem informacji. To spowodowało dosyć chaotyczny sposób działania ich wojsk. Zabrakło także zduszenia ukraińskiej obrony przeciwlotniczej oraz dominacji w powietrzu rosyjskich sił powietrznych, które nie były w stanie wywalczyć przewagi nad Ukrainą.

Wojna na wyczerpanie... i co dalej?

Po stosunkowo dynamicznym etapie wojny w pierwszym roku jej trwania sytuacja w 2023 znacząco się różniła. Wojna przybrała formę starcia na wyniszczenie, gdzie przesunięcia linii frontu były w dużej mierze symboliczne, lecz straty nieporównywalnie większe jak przed rokiem. Walka zaczęła bardziej przypominać działania z frontów I wojny światowej. Niestety, na co zwracał uwagę sam gen. Załużny, Zachód i Ukraina nie doceniły Rosji, jeśli chodzi o jej próg wytrzymałości.

Reklama

Pomimo wielu problemów, które niewątpliwie Rosję trawią, to pod kątem przemysłu zbrojeniowego i zdolności mobilizacyjnych jej „próg bólu” jest powyżej obecnych możliwości ukraińskich sił zbrojnych. Innymi słowy, nie powtórzy się tutaj scenariusz z lat 1979-1989, gdy wojna w Afganistanie stała się gwoździem do trumny Związku Radzieckiego. W wywiadzie, którego kilka miesięcy temu udzielił naczelny dowódca armii ukraińskiej dla „The Economist” przyznał on, że mylił się, licząc, iż wykrwawianie się armii rosyjskiej skłoni Rosję do wstrzymania walk. „To był mój błąd. Rosja straciła co najmniej 150 tys. zabitych. W każdym innym kraju taka liczba ofiar zatrzymałyby wojnę”.

Należy również wziąć pod uwagę fakt dalszych możliwości mobilizacyjnych Ukrainy. Co prawda prezydent Zełenski przyznał niedawno w wywiadzie dla ARD, że armia ukraińska liczy obecnie 880 tysięcy żołnierzy. Ta liczba może być jednak zawyżona i zapewne chodziło o wszystkie służby razem wzięte. Dodał też, że jest planowane zmobilizowanie kolejnych 500 tysięcy ludzi w tym roku.

Reklama

Największym problemem, obok kwestii kadrowych, wydaje się jednak być stopniowe odzyskiwanie inicjatywy przez stronę rosyjską. Co prawda szef ukraińskiego wywiadu Kyryło Budanow zapowiada, że „rosyjska ofensywa na terytorium Ukrainy dojdzie do swojego końca z nadejściem wiosny”, choć faktycznie ciężko jest zaobserwować w bliższej jak i dalszej perspektywie ewentualny punkt przełamania. Takim czymś mogłoby być ewentualne wejście do walk samolotów F-16 czy też pocisków średniego i dalekiego zasięgu w dużo większych ilościach, amunicji precyzyjnej etc. Niemniej ciężko obecnie o „game changer” na miarę HIMARS-ów z letniej kontrofensywy armii ukraińskiej z 2022 roku.

Zobacz też

"Biały pokój"? To furtka do kolejnej wojny

Tak jak nie można zakładać, że Rosja jest niepowstrzymana, tak też lekceważącym byłoby przyjęcie, że Moskwa jest na skraju wytrzymałości. Dlatego też należy pod uwagę brać również scenariusze mniej korzystne, a które są realne. Jeśli Ukraina nie będzie w stanie odzyskać inicjatywy, lub przynajmniej nie wytrąci jej z rosyjskiej ręki, to będzie to nie tylko klęska Kijowa, ale i całego świata zachodniego. Jednocześnie takie wydarzenie dałoby paliwo wszystkim ruchom antyamerykańskim i antyzachodnim, które nierzadko są zależne od wpływów zewnętrznych. Nie można też jednocześnie odrzucić zmian czynników zewnętrznych, jak choćby ewentualnej prezydentury Donalda Trumpa, który otwarcie krytykuje pomoc Ukrainie i zapowiada błyskawiczne zakończenie konfliktu.

Reklama

To by mogło oznaczać, że Ukrainę czekać będzie wymuszony pokój, w którym może zostać zmuszona do zrzeknięcia się Doniecka, Ługańska, Zaporoża oraz Krymu za cenę utrzymania niepodległości. To scenariusz czarno - biały, który nie zadowoli w pełni żadnej ze stron. Jednocześnie taki obrót wydarzeń nie dawałby żadnej gwarancji bezpieczeństwa w Europie Środkowo - Wschodniej. Podobnie jak w przypadku pokoju z 1940 roku, rozpoczęłoby się jedynie odliczanie do czegoś na wzór wojny kontynuacyjnej. Wtedy jednak nie można by wykluczyć tego, że Kreml nie szykowałby się wyłącznie na Ukrainę, ale też na państwa bałtyckie.

Reklama
WIDEO: Zmierzch ery czołgów? Czy zastąpią je drony? [Debata Defence24]
Reklama
Reklama