Lidia Gibadło: W ubiegłym tygodniu w kurorcie Mar-a-Lgo na Florydzie doszło do spotkania przewodniczącego Xi Jinpinga z prezydentem Donaldem Trumpem. Czy wizyta pozwoliła zmniejszyć napięcie panujące na linii Pekin - Waszyngton?
Oskar Pietrewicz: To była przede wszystkim wizyta zapoznawcza i zdominował ją kontekst relacji osobistej między przywódcami. Dwie zupełnie różne osobowości starały się, każda na swój sposób, żeby po tym spotkaniu pozostał pozytywny oddźwięk i wrażenie, że obie strony są nastawione na dialog i współpracę. Problemy nie były akcentowane, co wydaje mi się świadomym posunięciem obu stron, które uznały, że dobrze wiedzą, gdzie znajdują się sporne kwestie, dlatego nie trzeba – przynajmniej w tym momencie – ich podnosić. Przed wizytą słychać było głosy sugerujące, że będzie to przełomowa wizyta - nic bardziej mylnego, opinie ostrożniejszych osób okazały się prorocze.
Czyli można powiedzieć, że politycy chcieli się wybadać i przyjrzeć sobie nawzajem?
Tak i gdyby nie doszło do amerykańskiego zbombardowania bazy powietrznej w Syrii, ta wizyta przebiegłaby bardzo spokojnie. Tymczasem jeśli coś ma przejść do historii z tej wizyty, to będzie to właśnie kontekst uderzenia amerykańskiego. Wydaje mi się, że nieprzypadkowo atak miał miejsce akurat w tym momencie i był to sygnał wysłany w kierunku Chin.
Biorąc pod uwagę stanowisko Chin wobec konfliktu w Syrii, w jaki sposób decyzja o zbombardowaniu bazy wpłynęła na przebieg wizyty?
Moim zdaniem mogło to służyć wprowadzeniu Chińczyków w zakłopotanie. Według prasy japońskiej, nastawionej dość sceptycznie wobec polityki Pekinu, Chińczycy przyjechali do USA, aby potwierdzić, to co w 2013 r. w czasie spotkania z prezydentem Barackiem Obamą Xi Jinping nazwał „nowego rodzaju stosunkami między wielkimi mocarstwami”, czyli nowym G-2. Administracja Obamy odrzuciła to określenie. Kiedy Rex Tillerson pojawił się w połowie marca w Pekinie, użył zwrotów nawiązujących do tego określenia. Chińczykom mogło się zatem wydawać, że stosunki z nową administracją będą układały się według formuły zaproponowanej Obamie.
Tymczasem USA dokonały uderzenia na syryjską bazę w czasie wizyty przewodniczącego Xi, a Trump nie posługiwał się językiem, którego Tillerson używał w Pekinie. Dlatego Chińczycy mogli być zdezorientowani. Decyzja o przeprowadzeniu ataku akurat w tym momencie mogła być sygnałem, możliwe, że krótkowzrocznym, ale pokazującym Chinom, że jak na razie tylko USA mogą podjąć tego typu działania i są jedynym supermocarstwem.
Jaka była reakcja na atak ze strony Chin?
Można odnieść wrażenie, że reakcja odzwierciedlała zaskoczenie Chin. Władze chińskie nie wypowiedziały się tak krytycznie jak Rosjanie, zdając sobie sprawę, ze pogłębienie sporu z Amerykanami nie byłoby w ich interesie. Co więcej, w komunikatach chińskich mediów nie łączono spotkania na szczycie z uderzeniem na Syrię. Rzeczniczka chińskiego MSZ odniosła się do tego bardzo niebezpośrednio - zasygnalizowała, że porozumienie polityczne powinno rozwiązać konflikt w Syrii, a kwestie użycia broni chemicznej powinny być nadzorowane przez odpowiednie instytucje w ramach ONZ. Nie było jednoznacznej krytyki pod adresem Amerykanów, jednak pojawiło się stwierdzenie, że Chiny tradycyjnie sprzeciwiają się użyciu siły w stosunkach międzynarodowych. To była stonowana reakcja wynikająca z tego, że w interesie Chin nie jest szukanie kolejnych kwestii spornych w relacjach z Amerykanami, bo i tak mają ich aż nadto.
Wygląda na to, że mimo kreowania pozytywnego wizerunku podczas wizyty na Florydzie, Trump chciał zachować pewien margines nieprzewidywalności.
Decyzja Amerykanów o ataku miała wytrącić argumenty z rąk strony chińskiej i wprowadzić element nieprzewidywalności, na co zwracano zresztą uwagę w chińskiej przestrzeni medialnej już w czasie amerykańskiej kampanii prezydenckiej - dla Chin Hillary Clinton byłaby idealnym prezydentem, bo była doskonale znana władzom w Pekinie. Natomiast postawa Trumpa jest bardzo niepewna. Wystarczy przywołać rozmowy z prezydent Tajwanu i negowanie polityki „jednych Chin”, z czego jednak później wycofał się. Mam wrażenie, że zachowania administracji Trumpa są sinusoidalne.
Mimo wszystko nie przeceniałbym amerykańskiego posunięcia - uderzenie w Syrię akurat w czasie wizyty Xi było jednak mało finezyjnym zachowaniem. Chińczycy w relacjach z Amerykanami wydają się stroną o wiele bardziej subtelną i wyrachowaną zarówno pod względem postępowania, jak i języka, którego używają. Zostali skonfrontowani z posunięciem zupełnie nie w ich stylu, które krótkoterminowo wprowadziło zamęt, ale długoterminowo wcale nie musi ich sparaliżować.
Niezależnie od tego uderzenie na Syrię było sygnałem dla Pekinu, że jeśli dojdzie do napięć w kwestiach kluczowych z punktu widzenia Waszyngtonu, ta administracja nie zawaha się użyć siły i będzie zdecydowana. Poniekąd potwierdził to sekretarz stanu w wywiadzie dla „Financial Times”, mówiąc, że atak na Syrię był sygnałem wysłanym innym państwom, w tym Korei Północnej, które stanowią zagrożenie dla stabilności i łamią szeroko pojęte normy międzynarodowe.
Idąc tym tokiem rozumowania, wysłanie okrętów w kierunku Półwyspu Koreańskiego było pójściem za ciosem. Koreańczycy przeprowadzają próby rakietowe, rozwijają program jądrowy, więc USA mówią „sprawdzam”.
Tak, w tym ujęciu jest to konsekwentne posunięcie. Może jest to przejściowe w polityce amerykańskiej, ale z pewnością Chińczycy muszą to rozważyć i uwzględnić element siłowy w tworzonych przez siebie scenariuszach.
Działania USA wywołają obawy w Pjongjangu?
Amerykanie na pewno chcieliby, żeby przynajmniej był to sygnał, który Korea Północna potraktuje poważnie. Za czasów administracji George’a W. Busha siłowe podejście służyło skłonieniu Koreańczyków z Północy do powstrzymania agresywnych działań, ale też zachęceniu do rozmów. Wojownicza retoryka administracji Busha została w znacznym stopniu potraktowana przez Pjongjang jako impuls do zwiększania odstraszania nuklearnego i rozwijania potencjału militarnego w obliczu zagrożenia ze strony Amerykanów.
Dlatego wysłanie przez USA okrętów w okolice Półwyspu może być potraktowane przez władze w Pjongjangu jako argument, że należy się zbroić, bo nie wiadomo, co zrobią Amerykanie. Następnego dnia po ataku na Syrię komunikat północnokoreańskiego MSZ był jednoznaczny - jeśli Amerykanie sięgają po argument siłowy, Korea Północna nie ma wyjścia i musi rozwijać potencjał nuklearny oraz wzmacniać odstraszanie nuklearne.
Stany Zjednoczone już wcześniej podejmowały próby powstrzymania programu jądrowego Pjongjangu.
Za czasów administracji Busha Koreańczycy bardzo mocno usztywniali swoje stanowisko w sytuacji podobnej do obecnej. Istniała jednak platforma rozmów - rozmowy sześciostronne i dialog dwustronny między Pjongjangiem a Waszyngtonem. Teraz tych rozmów nie ma i to jest poważny problem. Jeśli chciałoby się rozmawiać z Koreańczykami z Północy, a jestem zdania, że to jest droga do rozwiązania wielu problemów na Półwyspie Koreańskim, to trzeba zachęcić ich do podjęcia dialogu. Może Amerykanie doszli do wniosku, że właśnie za pomocą argumentu siły uda się przyciągnąć Koreańczyków do stołu rozmów.
Amerykańskie działania nie muszą być jednak odebrane przez Koreę Północną jako zachęta. Warto przytoczyć podobną sytuację z 2013 r., kiedy po teście nuklearnym USA również wysłały do wybrzeży Półwyspu Koreańskiego wiele jednostek i doszło do kompletnego impasu - co prawda Korea Północna nie przeprowadziła w kolejnych tygodniach żadnej prowokacji, ale nie doszło także do rozmów. Mam wrażenie, że jest to działanie, które nie musi przynieść pożądanych skutków z punktu widzenia Amerykanów. Choć należy zadać sobie pytanie, czy ta administracja rzeczywiście chce rozmawiać z Pjongjangiem, bo w środowisku eksperckim są na ten temat różne opinie.
Jeśli celem Waszyngtonu jest rzucenie Korei Północnej na kolana, to potrzebny jest do tego argument ekonomiczny. To jednak wymaga działania Chin. Nie brakuje opinii, że ostatnie posunięcia administracji Trumpa służą skłonieniu władz w Pekinie do zintensyfikowania działań wobec Pjongjangu. Chiny nie są jednak chętne wywrzeć na reżim Kimów takiej presji, jakiej życzyłyby sobie USA.
Pekin jest świadomy, że może wykorzystywać Koreę Północną do szachowania USA w regionie.
Przede wszystkim w interesie Chin nie jest doprowadzenie do gwałtownego pogorszenia sytuacji gospodarczej Korei Północnej. Dla Pekinu najważniejsza jest stabilność na Półwyspie Koreańskim, podczas gdy dla Waszyngtonu najbardziej istotne jest rozwiązanie problemu rakietowego i nuklearnego. Chińczycy mają inną perspektywę - graniczą z Koreą Północną na odcinku 1,4 tys. km. Jakakolwiek niestabilność wewnętrzna w Korei Północnej zdestabilizowałaby sytuację przynajmniej w regionie północno-wschodnich Chin, dlatego Pekin nie jest skłonny do wykorzystywania w pełni argumentu gospodarczego. Co nie oznacza, że Chiny nie będą wywierać ograniczonej presji ekonomicznej na Koreę Północną – możliwe jest zawieszenie importu północnokoreańskiego węgla, ograniczenie dostaw ropy naftowej lub zamrożenie północnokoreańskich kont w chińskich bankach. Działania te będą jednak wybiórcze i tymczasowe.
W grę wchodzi jeszcze jeden czynnik, o którym bardzo często zapominamy – Korea Południowa. Po uderzeniu na Syrię południowokoreańskie media od razu podniosły głos, że Amerykanie muszą konsultować się z Seulem, jeśli chcą coś robić. Widać, że w Korei Południowej pojawił się lęk, że Amerykanie mogą zrobić coś, co nie będzie uzgodnione. Takie obawy są uzasadnione, bo tego typu sytuacja miała już miejsce w czasie prezydentury George'a W. Busha. Wówczas na linii Seul - Waszyngton było bardzo dużo napięć.
Obawy Korei Południowej co do przyszłości amerykańskich działań w regionie nie są odosobnione.
Przykład Korei Południowej jest najbardziej wyrazisty, choć w tym przypadku pod uwagę należy brać także kontekst wewnętrzny - przyspieszone wybory, które odbędą się 9 maja i obecne rządy tymczasowej administracji. Odsunięta od władzy prezydent Park Geun-hye była zwolenniczką szukania równowagi między Chinami a USA, wiedząc, że Chiny są bardzo ważnym partnerem gospodarczym i mają kluczową rolę w kwestii północnokoreańskiej. Natomiast sojusz ze Stanami Zjednoczonymi jest dla Korei Południowej fundamentem bezpieczeństwa. Co ciekawe, obecnie prądy polityczne w Korei Południowej idą w kierunku liberalnym, a ponad dekadę temu rządy liberałów były krytyczne wobec posunięć Amerykanów. Jednak czym innym jest krytyka, a czym innym zrywanie sojuszu
Japończycy, Koreańczycy z Południa czy Filipińczycy mogą patrzeć krytycznie na pewne posunięcia USA, ale mimo wszystko to jest bardzo wiarygodny gwarant bezpieczeństwa. Ponadto czym innym jest to, co mówi Donald Trump, a czym innym to, co mówią jego urzędnicy. W Korei Południowej bardzo poważnie potraktowano wizytę sekretarza obrony gen. Jamesa Mattisa, który wypowiadał się bardzo profesjonalnie i podkreślał, że ten sojusz jest nie do ruszenia. Koreańczykom to bardzo pasuje.
Z perspektywy mniejszych państw regionu problem polega na tym, że Chiny nie są alternatywą w kwestiach bezpieczeństwa. Mając na uwadze m.in. to, co Chiny robią na Morzu Południowochińskim, przestawienie sojuszy nie jest proste. Mam wrażenie, że w interesie państw Azji Wschodniej jest szukanie równowagi. Większość krajów regionu jest uzależniona od handlu z Chinami i nic dziwnego, że gospodarczo ciążą w tę stronę, ale nie zmienia to faktu, że amerykańska obecność jest pożądana
To z kolei spotyka się ze sprzeciwem Pekinu.
Można zadać sobie pytanie, co by się stało, gdyby w regionie nie było Amerykanów. Najprawdopodobniej Chińczycy pozwoliliby sobie na dużo więcej na Morzu Południowochińskim i nie tylko tam. Na przykładzie Korei Południowej widać, że w ostatnim czasie stosunki z Chinami są bardzo zaognione, głównie ze względu na instalację systemu THAAD na Półwyspie Koreańskim. Reakcja Chin była niemal alergiczna. Pekin zdecydował się na wywieranie gigantycznej presji ekonomicznej - utrudnianie działalności południowokoreańskiemu biznesowi, prowadzenie kampanii zniechęcających do kupowania produktów z Korei Południowej, zawieszenie chińskiej turystyki do tego kraju. Choć trzeba przyznać, że z chińskiej perspektywy instalacja systemu THAAD jest zaburzeniem równowagi strategicznej w regionie.
Takie sytuacje pokazują, że Chiny nie są tym rodzajem partnera, co Amerykanie. Z kolei USA nie mają atutu w postaci tak chłonnego rynku, którym dysponują Chiny. Mam wrażenie, że Donald Trump zrobił wiele, żeby zasiać niepewność wśród sojuszników, ale wizyty Tillersona i Mattisa utwierdzają w przekonaniu, że lepiej współpracować z USA, bo porządek, który mógłby zaproponować Pekin nie będzie w dostatecznym stopniu uwzględniał głosów mniejszych państw.
Nie bez znaczenia jest fakt, że Chiny opowiadają się za utrzymaniem obecnego porządku światowego i dostosowaniem go do własnych potrzeb. Nie chcą go jednak całkowicie zmieniać, o czym mogłaby świadczyć obrona zasad wolnego rynku przez Xi Jinpinga podczas tegorocznej konferencji w Davos.
To rzeczywiście była próba zaprezentowania swego rodzaju dychotomii - amerykański protekcjonizm kontra chińska otwartość na globalizację. Chiny są oczywiście ogromnymi beneficjantami globalizacji, ale nie oszukujmy się - warunki funkcjonowania zagranicznych podmiotów na chińskim rynku nie należą do najłatwiejszych. Obraz tworzony przez Pekin, w którym Trump jest izolacjonistą i merkantylistą, a Chiny są piewcami wolnego handlu jest uproszczony i wręcz nieprawdziwy. Doskonale wiedzą o tym Europejczycy, mając na uwadze choćby napięcia w relacjach gospodarczych między Unią Europejską a Chinami. Rynek chiński stwarza olbrzymie możliwości, ale jest też niezwykle trudny dla funkcjonowania podmiotów zagranicznych. Co nie zmienia tego, że z wizerunkowego punktu widzenia słowa Xi z Davos były bardzo rozsądne.
W czasie kampanii wyborczej Trump podnosił, że kwestie handlowe są punktem, który najbardziej wymaga naprawy, a chińską aktywność gospodarczą nazwał oszustwem. Amerykanie życzyliby sobie bardziej swobodnego dostępu do chińskiego rynku, a z drugiej strony tego, aby chiński biznes lokował fundusze w inwestycje infrastrukturalne na terenie USA, aby w ten sposób zwiększać liczbę miejsc pracy. Co prawda spotkanie Xi i Trumpa nie przyniosło w tej sprawie konkretów, ale z doniesień medialnych wynika, że strona chińska jest gotowa pójść na pewne ustępstwa, m.in. dotyczące dopuszczenia amerykańskiej wołowiny na chiński rynek. Na ustępstwo poszedł też Trump, który wbrew narracji z kampanii wyborczej stwierdził, że Chiny nie są manipulatorem walutowym.
Spojrzenie na kwestie gospodarcze wymaga oddzielenia warstwy deklaratywnej od faktów. Nie twierdzę, że Chińczycy kłamią albo blefują, ale do ich deklaracji – podobnie jak do jakichkolwiek innych – należy podchodzić krytycznie. Chiny chcą prezentować się jako orędownicy współpracy opartej na obopólnych korzyściach, ale mam wrażenie, że każda strona może powiedzieć "sprawdzam" i przekonać się, ile warte są zapewnienia Pekinu.
Przykładowo, Rosja raczej niechętnie zdecydowałaby się na taki krok. Zapowiedzi utworzenia nowego partnerstwa, które miałoby być alternatywą dla relacji z Zachodem, wydają się być raczej życzeniowym myśleniem i nie pokrywają się z rzeczywistością.
Faktycznie, w obliczu kryzysu na Ukrainie Władimir Putin i elity rosyjskie chciały przekonać Europę, że mają alternatywę. Chińczycy jednak doskonale wiedzieli, w jak trudnej sytuacji, przede wszystkim gospodarczej, znajdują się Rosjanie i starali się wykorzystać ich słabą pozycję negocjacyjną. Wymowna była wypowiedź Władimira Putina po negocjacjach umowy gazowej w Szanghaju, która nie została później zdementowana, że w trakcie negocjacji "Chińczycy wyssali sporo rosyjskiej krwi".
Wydaje mi się, że w ciągu trzech lat po aneksji Krymu obie strony utwierdziły się w przekonaniu, że w ich relacjach jest dużo nieufności, potencjały są różne i przede wszystkim, na co szczególnie zwróciłbym uwagę, że są to państwa o kompletnie innej kulturze strategicznej. Rosjanie angażują się siłowo w Syrii, na Ukrainie, co sprawia, że ich działania znajdują się na pierwszych stronach gazet. Chińczycy postępują zupełnie inaczej - wolą wycofać się, poszukiwać trzeciej drogi tak, aby nie musieć opowiadać się po jednej ze stron. Tak właśnie było w przypadku Krymu. Chińskie komunikaty były skonstruowane w taki sposób, że zarówno na Zachodzie, jak i w Rosji dziękowano za poparcie Pekinowi, co świadczyło o finezyjnym zachowaniu chińskiej dyplomacji. Podobnie może być w przypadku Syrii - Chiny wstrzymają się od głosu, aby nie konfrontować się z żadną ze stron.
Mam wrażenie, że relacje chińsko-rosyjskie mają charakter funkcjonalnego partnerstwa - mogą być sytuacje kryzysowe, w których Chińczycy będą chcieli mieć Rosjan po swojej stronie, np. na Półwyspie Koreańskim, a Rosjanie może będą potrzebowali chińskiego głosu, który nie byłby jawnie antyrosyjski.
Obawy o stworzenie chińsko-rosyjskiego sojuszu wymierzonego w Stany Zjednoczone są więc przesadzone.
Moim zdaniem tak. Jestem daleki od poglądów nawiązujących do polityki Nixona, w ramach której w latach 70. doszło do zbliżenia USA i ChRL w celu przeciwstawienia się ZSRR. Część obserwatorów bardzo chętnie nawiązuje do tego, twierdząc że obecnie mogłoby nastąpić coś odwrotnego – w celu przeciwstawienia się potędze Chin Amerykanie mieliby szukać punktów wspólnych z Rosjanami. Nie zgadzam się z takim rozumowaniem, które jest oparte przede wszystkim na analogiach historycznych i geopolityce. Każde uwarunkowania są wyjątkowe i nowe na swój sposób, a decyzje w polityce zagranicznej nie są podejmowane wyłącznie w oparciu o kalkulacje geopolityczne. Na kształt polityki zagranicznej wpływa wiele innych czynników, w tym wewnętrzne. Do tego bardzo istotny jest czynnik percepcji – każda strona postrzega partnerów i rywali w innym świetle. Przykładowo Rosjanie patrzą na Chińczyków z obawami, bo różnica potencjałów jest znacznie na korzyść Chin. Z kolei Chińczycy są podejrzliwi w stosunku do Rosjan, bo wiedzą, że potrafili ich niejednokrotnie zaskoczyć, co pokazała aneksja Krymu.
Chińczycy są zdecydowanie przeciwni użyciu siły i popierają zasadę nieingerencji w sprawy wewnętrzne innego państwa. Dlatego aneksja Krymu była bardzo twardym orzechem do zgryzienia dla Chin, choć ostatecznie potrafiły się odnaleźć w tej sytuacji. Rosjanie mogą popsuć wiele chińskich planów i vice versa. Nie można też zapominać, że zarówno dla Chin, jak i dla Rosji to USA są punktem odniesienia i w tym sensie tak Moskwa, jak i Pekin kształtują swoje relacje w odniesieniu do Zachodu. Dlatego dla Chin Rosja może być przydatna jako element rozgrywki, ale nie jako główny partner.
Jeśli punktem odniesienia dla Chin są USA, to biorąc pod uwagę rozwój armii ChRL, nie należy spodziewać się obniżenia budżetu wojskowego.
Myślę, że trend wskazuje jednoznacznie na strategiczne myślenie Chińczyków o wyjściu na morza, w tym obecności na Morzu Południowochińskim i Oceanie Indyjskim. Jest to wyzwanie rzucone USA, ale nie można tego sprowadzać do stosunków dwustronnych, bo sytuacja w regionie jest o wiele bardziej złożona. Bez wzmocnienia swojego potencjału morskiego i lotniczego Chińczycy są niewiarygodni jako jeden z głównych rozgrywających w regionie. Ale to ciągle nie jest poziom wydatków amerykańskich, to nie jest także rosyjski poziom, jeśli porównać procent PKB przeznaczany na zbrojenia.
Hamująca chińska gospodarka może zatem stanowić przeszkodę w rozbudowie sił zbrojnych.
Według mnie na cięcia w budżecie wojskowym Chiny zdecydują się w ostateczności. Choć rzeczywiście w ostatnich latach narosło wiele problemów gospodarczych. Nie twierdzę, że chińska gospodarka znajduje się w stanie krytycznym, ale sytuacja na pewno jest inna niż w latach 2008–2009. Wówczas faktycznie był to moment sprzyjający narracji, według której Chiny wzmocniły się, wykorzystując moment osłabienia dotkniętego kryzysem Zachodu. Ale trzeba pamiętać, że Chiny przeznaczyły ogromne środki, głównie w postaci inwestycji państwowych, aby nie paść ofiarą kryzysu.
Jestem zwolennikiem ostrożnego spojrzenia na gospodarkę chińską – bez bezkrytycznej fascynacji chińskim wzrostem, ale też bez mówienia o nieuchronnej zapaści gospodarczej Chin. Przez lata mówiono o wzroście Chin, który będzie generował problemy. Ale może większy problem zarówno dla regionu, jak i dla świata powstanie, kiedy zaczną się poważne problemy gospodarcze Chin. Nie umniejszając sukcesom gospodarczym i ogromnemu potencjałowi Chin, uważam, że dominująca przez lata narracja o chińskim cudzie gospodarczym wymaga korekty, ale bez popadania w skrajności.
A zatem „chińskie marzenie”, czyli hasło którym posługują się władze w Pekinie, ma bardzo kruche podstawy?
Tego bym nie powiedział. Zwróciłbym jednak uwagę, że przy formułowaniu tego typu haseł bardzo istotne znaczenie ma czynnik tożsamości. Miejmy świadomość, że spotkanie Trumpa i Xi było spotkaniem dwóch nacjonalistów, jeśli chodzi o przekaz. Jeden głosi hasło "Make America great again!", a drugi mówi o "wielkim odrodzeniu narodu chińskiego". Należy pamiętać o percepcji obu krajów. USA i Chiny to państwa, które uważają się za absolutnie wyjątkowe i stanowią dla siebie bezprecedensowe wyzwanie. USA nie miały takiego wyzwania w historii – ZSRR był izolowany gospodarczo i miał swój własny krwiobieg, który okazał się niewydolny. Chiny w wyniku procesów globalizacji i powiązań gospodarczych mają o wiele korzystniejszą pozycję.
Z amerykańskiego punktu widzenia Chiny to również wyzwanie cywilizacyjno-kulturowe, bo prezentują zupełnie inną optykę na wiele spraw. Stany Zjednoczone traktują Chiny jako wzrastające mocarstwo i nową siłę w stosunkach międzynarodowych. Natomiast strona chińska mówi o sobie jako o mocarstwie powracającym do dawnej wielkości, na „należne im miejsce na arenie międzynarodowej”. Biorąc pod uwagę, ile lat liczy sobie chińska państwowość, z perspektywy Pekinu nowe jest samo pojawienie się USA. Równocześnie Chiny nie mają historycznego doświadczenia relacji z takim państwem jak USA, a więc globalnym mocarstwem silnie obecnym w Azji, związanym sojuszniczo z wieloma chińskimi sąsiadami i prezentującym odmienną wizję świata.
Problem polega na tym, jak wypracować porozumienie pomiędzy dwoma liderami przekonanymi o wyższości i wyjątkowości swojego kraju. Wydaje mi się, że analizując relacje między USA i Chinami nie można ograniczyć się do słupków gospodarczych i statystyk potencjałów militarnych – niezwykle ważna jest kwestia tożsamości i wzajemna percepcja obu stron.
Przekonanie o własnej wyjątkowości może prowadzić w pewnym momencie do izolacji Chin, utrudniając zawiązanie jakichkolwiek relacji sojuszniczych.
To może być problem, aczkolwiek Chiny reprezentują inną filozofię polityczną. Według nich myślenie w kategoriach sojuszy to myślenie zimnowojenne, a patrzenie przez pryzmat twardego bezpieczeństwa nie jest receptą na problemy współczesnego świata – w ten sposób tłumaczą sobie brak sojuszników. Chiny tak naprawdę mają jednego formalnego, traktatowego sojusznika, którym jest Korea Północna, ale ten sojusz możemy wziąć w cudzysłów, bo w relacjach Pekinu z Pjongjangiem jest więcej problemów niż punktów wspólnych.
Chiny graniczą z czternastoma państwami i niemal na każdym odcinku mają lub mogą mieć wiele problemów. Dlatego z perspektywy władz w Pekinie dobrze byłoby, aby choć część z otwartych frontów została zamknięta, a mam wrażenie, że problemy narastają. Przykładem jest bardziej konfrontacyjna polityka w regionie Morza Południowochińskiego, która skłoniła państwa regionu do zwrócenia się o amerykańskie wsparcie. Równocześnie trzeba pamiętać, że Chiny utrzymują bardzo bliskie kontakty gospodarcze właściwie z wszystkimi państwami regionu, co jest ich ogromnym atutem.
Moim zdaniem kluczowym słowem dla stosunków międzynarodowych w wymiarze regionalnym i globalnym jest "współzależność", o czym Chińczycy już zdążyli się przekonać. Jeśli Pekin zdecyduje się na radykalne działania choćby na Morzu Południowochińskim, to może odbić się to rykoszetem w innym miejscu.
W ostatnich latach władze Chin wzmocniły wielkomocarstwowy przekaz i niekiedy wykorzystują element nacjonalistyczny do odciągnięcia uwagi społeczeństwa od całej masy problemów trapiących kraj. Możliwe, że Chińczycy chcieliby powrotu do modelu trybutarnego w Azji, ale pozycja innych państw w regionie jest już zupełnie inna. Moim zdaniem dominująca narracja na temat regionu Azji i Pacyfiku przykłada zbyt dużo wagi do wielkich mocarstw, nie docenia zróżnicowania regionu, wewnętrznych napięć, podziałów w państwach regionu i w samym regionie, które wychodzą poza schemat rywalizacji USA – Chiny. W istniejących uwarunkowaniach ani Chińczycy, ani Amerykanie nie mogą być pewni mniejszych graczy, którzy mogą im przysporzyć wiele problemów.
Dziękuję za rozmowę.
Oskar Pietrewicz – ekspert Centrum Studiów Polska-Azja, doktorant na Wydziale Nauk Politycznych i Studiów Międzynarodowych Uniwersytetu Warszawskiego. Przygotowuje rozprawę doktorską poświęconą roli Chin i USA w kształtowaniu bezpieczeństwa regionalnego w Azji Północno-Wschodniej na przykładzie Półwyspu Koreańskiego. Autor książki "Krewetka między wielorybami. Półwysep Koreański w polityce mocarstw" (2016) oraz artykułów naukowych i publicystycznych poświęconych przede wszystkim Półwyspowi Koreańskiemu oraz polityce zagranicznej Chin i USA w Azji Wschodniej.
As
Nie kupuje Koerańskiej elektroniki. Z serwisem będą problemy za pare miesięcy i na parę miesięcy
dropik
atak na KRLD jest niewyobrażalny . W odwecie odpalą kilkadziesiąt (lub wiecej) rakiet na Seulu w tym kilka atomowych i żaden system antyrakietowy nie powstrzyma tego ataku.
yaro
przytoczę tu wypowiedź z Rosji nt. KRLD i jej programu atomowego tylko dlatego, że jest zdrowo-rozsądkowa: -------------------- Wasilij Kaszyn Programy rakietowe są obecnie nieskończenie daleko nawet od etapu prób lotniczych. Niemniej jednak kierownictwo wojskowe KRLD nie cierpi z powodu braku ambicji - powiedział w komentarzu dla Sputnika rosyjski ekspert wojskowy Wasilij Kaszyn. Na paradzie w Pjongjangu zostały zaprezentowane dwa rodzaje niewidzianych wcześniej bardzo dużych pocisków balistycznych w kontenerach transportowo-rozruchowych. Wyrzutnie rakietowe kompleksu rakietowego pierwszego typu bardzo przypominają znane chińskie międzykontynentalne pociski balistyczne DF-31, a drugiego typu są podobne do rosyjskich mobilnych międzykontynentalnych pocisków balistycznych RT-2 „Topol”. Obecnie znane są dwa typy północnokoreańskich pocisków balistycznych średniego zasięgu na paliwo stałe — „Pukkykson-1” i naziemny „Pukkykson 2”. Obecnie trwają testy tych pocisków, czyli Korea Północna jest na tym samym etapie, co Chiny na początku lat 80. Zakończenie całego cyklu testów lotniczych zajęło Chińczykom 5-6 lat. Koreańczycy rozpoczęli próby lotnicze „Pukkykson-1” w 2015 roku i prawdopodobnie będą gotowi do ich wdrożenia do końca dekady. Stworzenie dwustopniowych rakiet średniego zasięgu (do 2000 km) na paliwo stałe da Korei Północnej gwarantowaną możliwość ataku na całe terytorium Korei Południowej i Japonii, ale nadal nie będzie w stanie „sięgnąć” Stanów Zjednoczonych. Przejście do stworzenia następnej klasy pocisków — międzykontynentalnych — będzie wymagać od Korei Północnej jakościowego przełomu w rozwoju bazy produkcyjnej oraz infrastruktury testowej. Testy trzeba będzie przeprowadzić w kierunku południowej części Pacyfiku, czyli nad terytorium Japonii. A jak pokazują chińskie doświadczenia z lat 80., do przeprowadzenia testów trzeba będzie stworzyć całą flotę specjalistycznych statków wyposażonych w wyrafinowaną aparaturę pomiarową i nowe okręty bojowe do ich ochrony i wsparcia. Zaś przeprowadzenie testów może napotkać aktywny sprzeciw USA i ich sojuszników, włączając próby zestrzelenia pocisku w początkowej fazie trajektorii lub stawianie przeszkód dla aparatury pomiarowej rozmieszczonej na północnokoreańskich statkach. Wiec po co Korea Północna potrzebowała już teraz przyciągać uwagę na systemy uzbrojenia, które nawet przy optymistycznym scenariuszu będzie w stanie wdrożyć po 2030 roku? Być może jest to demonstracja determinacji, a być może zaproszenie do rozmów, które Pjongjang mimo izolacji zamierza prowadzić z pozycji siły. Istnieje prawdopodobieństwo, że te potencjalnie możliwe pociski są tym, co Korea Północna jest gotowa poświęcić w zamian za obniżenie nacisku sankcji. Bezpieczeństwo Korei Północnej jest w pełni zagwarantowane jej zdolnością naniesienia w razie wojny niedopuszczalnego ciosu kluczowym amerykańskim sojusznikom — Japonii i Korei Południowej. Korea Północna nie zrezygnuje z broni jądrowej i pocisków średniego zasięgu, ale być może zgodzi się nie przeprowadzać nowych prób i opracowań międzykontynentalnych pocisków balistycznych (od 5500 km) w zamian za ekonomiczne i polityczne ustępstwa. I być może tak z punktu widzenia Pjongjangu wygląda idealna wymiana.
edi
USA o ataku na Syrię informowali sojuszników i tak samo będzie gdy zechcą zniszczyć północnokoreańskie instalacje nuklearne. USA potrafi grać w pokera co nam pokazuje i czego boją się nie tylko Chiny ale przede wszystkim Rosja.
yaro
Posłuchaj bo chyba masz problem ze zrozumieniem prostej rzeczy: KRLD posiada broń atomową, baza amerykańska jest niedaleko strefy demilitaryzowanej, Seul jest 50 km od granicy, jeśli Kim będzie zagrożony przez atak na niego to jest na tyle zdeterminowany, że użyje tej broni i USA przy całej swej potędze nie będzie w stanie zabezpieczyć tych dwóch celi. Takie wypowiedzi sa dobre dla dzieci a nie dla dorosłych zdrowo myślących ludzi. Chiny są jedynym gwarantem żeby tam nie stała się tragedia. To nie jest Irak i czy inny kraj który nie posiada broni masowego rażenia (czytaj atomowej). Oni to mają i w swojej chorej determinacji są gotowi jej użyć. Tu nie mam mowy na jakieś machanie szabelką bo oni nie myślą zdroworozsądkowo tylko myślą przez ambicję. Wystarczy jeden ładunek z wystrzelonych aby narobić bidy. Więc z tym pokerem to idź może do przedszkola.
pusty_edi
Rosja i Chiny nie chcą miec chmury atomowej nad swoim terytorium, Amerykanie maja to gdzieś do nich nie doleci
gratulacje_dla_sił_rządowych_w_Syrii
Syryjska armia przy wsparciu sojuszników przejęła kontrolę nad strategicznymi wzgórzami i zaporą Abu Kulla niedaleko Palmiry, wypierając i likwidując terrorystów PI - poinformowała syryjska telewizja satelitarna. „W prowincji Homs pododdziały wojskowe przejęły kontrolę nad szeregiem strategicznych wzgórz w rejonie Dżabal al-Ketar niedaleko miasta Palmira" — poinformowała telewizja. Według jej danych wzgórza są położone 25 km na północny wschód od Palmiry. „Podczas działań zbrojnych dziesiątki terrorystów zostały zlikwidowane, ich sprzęt wojskowy uległ zniszczeniu" — podkreśliła telewizja. Według jej danych na wyzwolonych terytoriach saperzy zaczęli rozbrajać miny i ładunki wybuchowe zostawione przez terrorystów. Poza tym wcześniej pododdziały wojskowe przejęły całkowitą kontrolę nad zaporą Abu Kulla w pobliżu Palmiry, wypierając stamtąd terrorystów PI — poinformowała telewizja.