Wojna na Ukrainie
Amerykańskie rakiety w Rosję: ważniejszy strach niż skutek [KOMENTARZ]
Zgoda na użycie amerykańskich rakiet na terenie Rosji nie zmieni losów wojny przez same skutki tych ataków. Może jednak „przestraszyć” Rosjan, którzy wiedząc że w każdej chwili mogą zostać zaatakowani, zaczną działać bardziej ostrożnie lub nawet przesuną najważniejsze ośrodki decyzyjne i logistyczne ponad 300 km od linii frontu.
Starania Ukraińców o pozwolenie na atakowanie uzbrojeniem zachodnim celów w Rosji nie powinny nikogo dziwić. Dotychczasowa wojna powietrzna na Ukrainie przypominała bowiem walkę bokserską, w której jeden z zawodników może się tylko zasłaniać lub przyjmować ciosy, licząc jedynie na to że wytrzyma zanim przeciwnik się zmęczy i wreszcie padnie. Tymczasem Rosjanie paść nie chcą.
Co więcej, są w o tyle dobrej sytuacji, że mogą odejść „do narożnika”, odpocząć i zabrać siły, podczas gdy „atakowany na ringu” musi nadal opędzać się przed nalotami dronów i bomb szybujących. Ten swoisty „odpoczynek w narożniku” w przypadku Rosjan trwa najczęściej do momentu, aż uda im się wyprodukować i zebrać rakiety w takiej ilości, by dokonać zmasowanego nalotu. Na szczęście czas takiego przygotowania się coraz bardziej wydłuża.
Przed nalotem w nocy z 16 na 17 listopada 2024 roku, gdy użyto około 120 rakiet i 90 dronów, tak duży atak odnotowano m.in. 8 lipca 2024 roku (około 40 rakiet, z których jedna trafiła m.in. w szpital dziecięcy „Ochmadyt” w Kijowie) oraz 26 sierpnia 2024 roku (około 127 rakiet i 109 dronów kamikaze). Ten długi czas „zbierania sił” jest dowodem na to, że Rosjanom wyraźnie zaczyna brakować pocisków rakietowych.
Zmniejsza się przede wszystkim ilość dostępnych, starszych rakiet, np. typu Ch-22 i Ch-59, z których Rosjanie, pisząc kolokwialnie, po prostu się „wystrzelali”. Pozostają więc tylko nowe pociski, które nie mogą być brane z pustych już magazynów, ale bezpośrednio z linii produkcyjnych. Chcąc więc zorganizować większy nalot z użyciem około 100 rakiet Rosjanie potrzebują około dwóch miesiący. Dla ataku 40 pocisków potrzebny jest ponad miesiąc.
Czytaj też
Ten czas można jeszcze wydłużyć, jeżeli się zaatakuje zakłady produkcyjne (co jest trudne ze względu na ich położenie głęboko w Rosji), lub ich składy (co jest już łatwiejsze, ponieważ są one organizowane często na lotniskach i w portach morskich). Wcześniej Ukraińcy mogli stosować do tego tylko swoje drony kamikaze dalekiego zasięgu, które jednak były w większości zestrzeliwane przez rosyjską obronę przeciwlotniczą – szczególnie przy działających „wojskowo” bazach lotniczych i morskich.
Po zgodzie Amerykanów na użycie zachodniego uzbrojenia na terenie Federacji Rosyjskiej sytuacja się diametralnie zmieni w promieniu około 500 km od linii frontu dla lotniczych rakiet manewrujących typu Storm Shadow/SCALP EG i 300 km dla taktycznych rakiet balistycznych ATACMS odpalanych z wyrzutni lądowych. W tej chwili Ukraińcy mogą się np. pokusić o wyeliminowanie okrętów Floty Czarnomorskiej, z której strzela się rakiety manewrujące Kalibr. W zasięgu rakiet Storm Shadow/Scalp EG znajduje się bowiem port w Noworosyjsku gdzie te jednostki stacjonują i gdzie są obecnie zaopatrywane. Gdyby tych okrętów się wcześniej pozbyto, to w nalocie z 16 na 17 listopada 2024 roku byłoby o kilkanaście rakiet manewrujących mniej, bo tyle prawdopodobnie Kalibrów wystrzelono z Morza Czarnego.
Oczywiście ze względu na zasięg pocisków Rosjanie mogą to robić również z Morza Kaspijskiego, jednak wtedy te pociski musiałby przelecieć dodatkowo 700 km nad terytorium Federacji Rosyjskiej, co w czasie pokoju nie wzbudziłoby zapewne aprobaty ze strony mieszkających na trasie Rosjan.
Największy problem będzie jednak miało rosyjskie lotnictwo. O ile z atakami ukraińskich dronów jakoś sobie radzono, o tyle na odparcie uderzenia pocisków ATACMS jak na razie nie znaleziono stuprocentowo skutecznego zabezpieczenia. Każda rosyjska baza lotnicza w promieniu 200-250 km musi się więc teraz liczyć z możliwością zaatakowania przez uzbrojenie zawierające głowice kasetowe, a więc niezwykle skuteczne w odniesieniu do rozśrodkowanych na „stojankach” statków powietrznych.
Czytaj też
Teraz Rosjanie mają wybór – uznać swoją obronę przeciwlotniczą za skuteczną i nie przejmować się nowym zagrożeniem, lub też przerzucić samoloty dalej – nawet ponad 300 km od granicy. Przykładem może być wojskowe lotniska w Woroneżu, gdzie stacjonują m.in. bombowce taktyczne Su-34, które właśnie znalazły się w zasięgu ATCAMS-ów . Jeżeli przesunie się je jeszcze dalej, to być może będzie już konieczne tankowanie tych maszyn w powietrzu, co w przypadku rosyjskiego lotnictwa może się okazać katastrofą.
Ale wyciszone „wojskowo” będą niewątpliwie również bliższe lotniska, jak np. baza lotnicza w okolicy Biełgorodu. Może to np. praktycznie całkowicie wyeliminować działanie rosyjskich śmigłowców bojowych. Zasięg Ka-52 określa się np. na 460 km. Teraz nie ma możliwości, by taki śmigłowiec bojowy wystartował z miejsca bezpiecznego od ATACMS-ów i na nie powrócił. Skutkiem decyzji Amerykanów będzie więc na pewno spadek aktywności rosyjskiego lotnictwa taktycznego.
Skuteczność decyzji ogłoszonej przez Waszyngton, będzie zależała tak naprawdę od danych wywiadowczych, jakie za tym powinny pójść ze strony państw zachodnich. Optymalnym rozwiązaniem byłoby po prostu wyrażenie zgody na strzelanie tylko do tych celów na terenie Federacji Rosyjskiej, które Ukraińcom się dokładnie wskaże. Dowództwo ukraińskie, pozbawione (przynajmniej oficjalnie) własnego rozpoznania satelitarnego, na pewno by poszło na taki układ, tym bardziej że nikt nie miałby wtedy do niego pretensji za ewentualne skutki uboczne przeprowadzonego nalotu.
Czytaj też
O ile z portami i lotniskami Ukraińcy mogą sobie bowiem w jakiś sposób radzić (wiedząc gdzie one się znajdują), o tyle z wyznaczeniem celów bardziej mobilnych (dowództw, centrów logistycznych, systemów dowodzenia i łączności, itp.) Ukraińcy mieliby już duże problemy. Tymczasem śledząc ruch pojazdów dostawczych, cystern i położenie radiostacji można stosunkowo łatwo namierzyć obiekty, stanowiące bardzo dobry cel dla „amerykańskich” rakiet. Kilka celnych uderzeń w tego rodzaju obiekty, zmusiłoby Rosjan do przesunięcia dowództw i centrów logistycznych, przynajmniej od szczebla pułku, o 350-400 km od linii frontu. Zabezpieczenie walczących wojsk przez pojazdy, które będą musiały przejechać tyle kilometrów może całkowicie osłabić „impet” ofensywy prowadzonej obecnie przez wojska rosyjskie.
Oczywiście można dyskutować nad tym, czy Ukraińcy odważą się przysunąć swoje wyrzutnie z rakietami ATACMS na odległość mniejszą niż 100 km od frontu. Problem polega na tym, że Rosjanie tego też nie wiedzą. Wiedzą natomiast, że systemy HIMARS i MLRS działa całkowicie pasywnie, a więc mogą skrycie zając stanowiska ogniowe nawet bardzo blisko linii styku wojsk. Jeżeli więc Ukraińcy zachowają zasady maskowania, to pozycje ich wyrzutni zostaną zdradzone dopiero w momencie wystrzelenia pocisków. Będzie to zresztą informacja natychmiast nieaktualna, ponieważ „puste” pojazdy mogą w kilka sekund opuścić zajmowane stanowisko i szybko ukryć się w innym, wcześniej przygotowywanym miejscu.
Jedno jest pewne. O rzeczywistych możliwościach zasięgowych dostępnych w tej chwili dla Ukraińców systemów rakietowych Rosjanie dowiedzą się dopiero wtedy, gdy na ich głowy zaczną nagle spadać pociski. I ta świadomość zbliżającej się katastrofy może być najważniejszym efektem decyzji podjętej obecnie przez Amerykanów.