- Analiza
- Wiadomości
- Ważne
Rosyjska prowokacja. Szczątki ukraińskiej rakiety spadły w Polsce [ANALIZA]
Rakieta ukraińskiego system przeciwlotniczego S-300 mogła spaść na terytorium Polski nie dlatego, że popełniono jakiś błąd, ale w wyniku prowokacji przeprowadzonej przez Federację Rosyjską. Rosjanie mogli bowiem z premedytacją tak pokierować lotem swoich rakiet manewrujących, by szczątki pocisków wystrzelonych w ich kierunku przez ukraińską obronę przeciwlotniczą spadały również po drugiej strony polskiej granicy.

Autor. M.Dura/K. Głowacka/Defence24.pl
Do czasu zakończenia dochodzenia prowadzonego obecnie przez polskie służby nie można będzie stwierdzić ostatecznie, co rzeczywiście spowodowało śmierć dwóch naszych obywateli, jak również kto jest temu winien. Z drugiej jednak strony można i trzeba wyjaśnić od razu, czy taki tragiczny wypadek może się w przyszłości powtórzyć i dlaczego do takiej sytuacji w ogóle doszło.
Odpowiedzi na te pytanie są bardzo krótkie: pierwsza: „tak" i druga: „ponieważ Rosja specjalnie przeniosła aktywne działania wojenne kilka kilometrów od naszych granic". Jest więc bardzo prawdopodobne, że nad krajami natowskimi graniczącymi z Ukrainą znowu pojawią się elementy ukraińskich rakiet przeciwlotniczych lub nieprawidłowo działające, rosyjskie rakiety manewrujące i doprowadzą do kolejnych tragedii.
Bez zastosowania odpowiednich środków przeciwdziałania: np. uruchomienia lokalnej tarczy antyrakietowej (z uzyskaniem prawa do atakowania celów już nad Ukrainą) lub wzmocnienia ukraińskiej obrony przeciwlotniczej, nie ma możliwości zapobieżenia takim atakom, ponieważ Rosjanie nie przejmują się ich skutkami ubocznymi – w tym także skutkami wywołanymi w państwach NATO.

Autor. mil.ru
Co gorsza tragiczne zdarzenie w miejscowości Przewodów mogło zostać specjalnie sprowokowane przez stronę rosyjską, która może tak ustalać trasę lotu swoich rakiet, by zwalczające je pociski (lub ich szczątki) przelatywały na drugą stronę granicy z Ukrainą. Istnieje więc możliwość, że takie „naloty" znowu się powtórzą – tylko że w innym miejscu.
Dlaczego ukraińska rakieta spadła w Przewodowie?
Przyczyn, dla którego rakieta ukraińskiego systemu przeciwlotniczego S-300 prawdopodobnie uderzyła w terytorium Polski może być bardzo wiele. Mogą być one związane zarówno z samym trybem naprowadzania rakiet w tego rodzaju zestawach „ziemia-powietrze" i sposobem użycia pocisku przez ukraińską obronę, jak i również ze stanem technicznym ukraińskiego pocisku.
By zrozumieć cały problem należy w pierwszej kolejności zrozumieć sam sposób działania systemu przeciwlotniczego S-300, który ma swoje ograniczenia nie tylko ze względu na wiek, ale również sposób naprowadzania rakiet. Mówimy bowiem w tym przypadku o zestawach plot produkowanych jeszcze w czasach Związku Radzieckiego, w których zastosowane podzespoły elektroniczne i mechaniczne mają niekiedy ponad 35 lat.
Dotyczy to zarówno baterii, które Ukraina wcześniej sama nabyła, jak i tych które jej zostały przekazane z krajów NATO (ze Słowacji) w ramach pomocy po kwietniu 2022 roku. Dzięki temu Ukraińcom udało się odtworzyć po początkowych stratach system przeciwlotniczy średniego zasięgu, który teoretycznie może mieć zasięg zwalczania celów powietrznych większy niż 200 km. Słowo „teoretycznie" jest w tym przypadku zupełnie na miejscu, ponieważ ten zasięg zależy tak naprawdę od dwóch rzeczy: od rodzaju zastosowanego w danym momencie typu pocisku, jak i również od wysokości lotu zwalczanego celu powietrznego.

Trzeba mieć bowiem świadomość, że zestawy S-300 wykorzystują kilka typu rakiet, które różnią się zasięgiem i maksymalnym pułapem. Jest to tak naprawdę jedyny element zestawu, który nie mógł przejść dogłębnej modernizacji przez nierosyjskiego użytkownika. O ile bowiem radary w zestawach oraz sam system kierowania próbowano unowocześniać (stosując dostępne obecnie podzespoły elektroniczne i komputery z nowym oprogramowaniem), to sam pocisk najczęściej w ogóle nie był ruszany. W najlepszym przypadku ma on więc takie możliwości, jakie miał ponad 35 lat temu. W rzeczywistości, ze względu na wiek, te możliwości bojowe są mniejsze. Jest to zresztą sytuacja znana również z innych krajów wykorzystujących uzbrojenie poradzieckie – w tym z Polski. Polskie siły zbrojne zmodernizowały bowiem dogłębnie np. zestawy Newa i Osa, jednak same rakiety nie były zasadniczo unowocześniane.
Nie wiadomo powszechnie, jakie konkretne typy pocisków wykorzystują ukraińskie siły zbrojne w swoich zestawach S-300, ani nawet jaka jest to wersja zestawów. W encyklopedycznych spisach wskazuje się jedynie, że są to baterie S-300 i S-300W. Z kolei w materiałach ukraińskich sił zbrojnych wyjaśnia się, że są to zestawy S-300PT, S-300PS i S-300W. W czasie wojny nastąpiło jednak takie wymieszanie elementów baterii, że jakiekolwiek ich oznaczenie nie byłoby prawdziwe.
Można jednak na pewno przyjąć dwie rzeczy. Po pierwsze stosowane przez Ukraińców rakiety z systemu S-300, odtworzonego po początkowych stratach, mogą mieć zasięg od 75 do 200 km (S-300W). Po drugie są to pociski naprowadzane komendowo i półaktywnie. Oznacza to, że rakiety mogą atakować tylko te cele, które są „oświetlone" przez specjalny radar kierowania strzelaniem, wchodzący w skład baterii S-300. O tych dwóch czynnikach wiedzą Rosjanie i mogą je z premedytacją wykorzystywać po to, by ukraińskie rakiety leciały w kierunku zachodnim, a nie na bezpieczne dla Polski: wschód, północ i południe.
Rosjanie atakują kraje NATO odłamkami ukraińskich rakiet
System przeciwlotniczy S-300 korzysta z rakiet startujących pionowo i radarów wczesnego wykrywania z obracającymi się antenami, a więc zalicza się do systemów dookólnych. O zasięgu zwalczanych celów powietrznych nie decydują jednak możliwości samej baterii, ale pułap, na jakim lecą zwalczane niskolecące rakiety manewrujące. Pułap ten zależy od typu wykorzystywanego przez Rosjan pocisku. Można jednak założyć, że w końcowej fazie ataku: zarówno rakiety typu 3M-14 systemu „Kalibr" oraz Ch-101/102 wystrzeliwane z samolotów, jak i irańska amunicja krążąca Shahed-136 lecą na wysokości 100 m. Fakt istnienia horyzontu radiolokacyjnego oznacza, że znajdujące się na tym pułapie cele powietrzne mogą zostać wykryte maksymalnie na odległości 53 km. Przy pułapie 200 m ten zasięg zwiększy się do 70 km.

Dodatkowo należy pamiętać, że te liczby: 70 km i 53 km wskazują tylko na moment wykrycia. Trafienie nie następuje więc w tym momencie, ale po przeprowadzeniu całej procedury ataku przez baterię przeciwlotniczą. Potrzebne jest więc: wykrycie, identyfikacja, decyzja o otwarciu ognia, wskazanie celu dla rakiety, start rakiety, jej dolot do celu i trafienie.
Zakładając doskonale wyszkoloną obsługę i sprawny sprzęt: wykrycie następuje po dwóch obrotach anteny, czyli po 10 sekundach (przy 12 obrotach na minutę). Identyfikacja to kolejne 5 sekund, decyzja 5 sekund i przejęcie celu przez radar naprowadzania rakiet to kolejne 5 sekund. Zakładając, że system rakietowy byłby już w gotowości, to po kolejnych 5 sekundach nastąpiłby start rakiety. Od momentu wejścia celu w zasięg radaru (a nie wykrycia) do momentu startu pocisku potrzeba więc ponad 30 sekund.
Zakładając, że rosyjskie rakiety manewrujące lecą z prędkością poddźwiękową około 800 km/h to w tym czasie mogą one przelecieć 6,6 km. Promień rażenia baterii dla celów na pułapie 200 i 100 m zmniejsza się więc teoretycznie do około 63 km i 47 km. Ale to nie koniec, ponieważ pocisk z baterii S-300 musi dolecieć do zwalczanego celu. Rakiety w tym systemie lecą z prędkością hiperdźwiękową około 7200 km/h. Wychodząc ze szkolnego równania dla dwóch obiektów zbliżających się, spotkanie rakiety z celem nastąpi w odległości 56,7 km (przy locie celu na pułapie 200 m) i w odległości 42,3 km (przy locie celu na pułapie 100 m).
Chcąc chronić Lwów Ukraińcy muszą więc tak rozstawić swoje baterie S-300, by były one w odległości mniejszej niż 42 km od tego miasta. Muszą bowiem zakładać, że cel będzie się zbliżał lecąc na wysokości 100 m. Rosjanie wiedząc o tym mogą więc tak dobierać trasę swoich systemów napadu powietrznego, by atakujące je rakiety ukraińskie leciały w kierunku zachodnim, a więc w kierunku Polski. Oczywiście można temu zapobiec rozstawiając baterie S-300 tuż przy granicy z Polską, tak by wystrzelone z niej pociski zawsze leciały na wschód.

Autor. M.Dura/K.Głowacka/Defence24.pl
Problem polega na tym, że wtedy Ukraińcy wykorzystywaliby tylko połowę możliwości zasięgowych swojego cennego systemu przeciwlotniczego, który jest dookólny. I co najważniejsze, nie mogliby tak rozstawioną baterią chronić samego Lwowa.
Uderzył cały pocisk, czy jego szczątki?
Najbardziej zaskakujące w tym wszystkim jest jeszcze przed zakończeniem postępowania stawianie zarzutów Ukraińcom przez niektórych „specjalistów", że ich system źle działał, w tym głównie, że nie uruchomił się samolikwidator w pocisku. W rzeczywistości jest to tylko jedna z możliwych przyczyn i wcale nie najbardziej prawdopodobna. Trzeba ją oczywiście wyjaśnić, ponieważ tragiczny wypadek w Przewodowie mógł teoretycznie wynikać również np. z powodu błędu obsługi strzelającej baterii lub wady technicznej starego jakby nie było sprzętu. Wskazanie na taką przyczynę, pozwoliłoby więc wprowadzić zmiany, które dałyby w przyszłości możliwość unikania podobnych przypadków.
Trzeba jednak również zakładać, że Ukraińcy wcale nie popełnili żadnego błędu i to Rosjanie doprowadzili do tragicznej śmierci dwóch Polaków. Bardzo duże znaczenie mają tu stosunkowo niewielkie rozmiary leja po wybuchu oraz mała ilość znalezionych w nim szczątków pocisku. Może to świadczyć, że na terytorium Polski spadła tylko część rakiety, która wcześniej rozerwała się w powietrzu. Oznaczałoby to, że: albo zadziałał samolikwidator, albo rakieta trafiła w cel i wtedy się rozerwała na kawałki.
Trzeba bowiem pamiętać, że rakiety systemu S-300 typu 5W55 (jakie prawdopodobnie wykorzystali Ukraińcy) mogą mieć głowicę bojową o wadze 130 kg i ważą przy starcie aż 1450 kg. Uderzenie takiego pocisku z prędkością 7200 km/h spowodowałyby o wiele większe zniszczenia niż wykryto na miejscu wypadku w Przewodowie.
Na terytorium Polski spadły więc prawdopodobnie szczątki pocisku i ich pojawienie się w powietrzu nie powinno nikogo dziwić. Zarówno bowiem w przypadku trafienia, jak i zadziałania samolikwidatora atakujący pocisk i atakowany obiekt nie wyparowują. Szczególnie niebezpieczny staje się wtedy silnik rakietowy, który wcale nie musi się rozerwać w czasie wybuchu głowicy bojowej. A to właśnie głowica bojowa eksploduje przy trafieniu w obiekt lub przy uruchomieniu się samolikwidatora. Niezniszczony w powietrzu element rakiety przeciwlotniczej leci więc dalej z początkową prędkością około 2 km/s i może spaść po kilku sekundach nawet kilkanaście kilometrów od miejsca eksplozji (w zależności od wysokości na jakiej rozerwała się rakieta).

Oczywiście nie ma dostępnych powszechnie informacji, jak działa samolikwidator rakiet 5W55 systemu S-300, ale można przypuszczać, że uruchamiany jest on przede wszystkim, gdy nie nastąpi trafienie lub w momencie, gdy radar kierowania ogniem baterii nagle przestanie widzieć cel, a pocisk jest już w powietrzu. Taki przypadek może się np. zdarzyć, gdy Rosjanie tak zaplanują lot swojej rakiety manewrującej, by ta nagle zniżyła pułap lotu, albo też by rakieta ta leciała po cięciwie okręgu tworzącego zasięg wykrycia baterii i dodatkowo manewrowała. Wtedy pocisk systemu S-300 teoretycznie może „nie zdążyć" dolecieć do celu, gdy ten już będąc na swoim pułapie wyjdzie dalej, poza horyzont radiolokacyjny. A to się może zdarzyć np., gdy cel manewruje i system strzelającej baterii tego nie przewidzi, podczas podejmowania decyzji o starcie.
Zobacz też
Rosjanie programując więc swoje rakiety mogli więc je tak kierować, by leciały wzdłuż polskiej granicy w odległości kilku kilometrów. A wtedy atak w kierunku zachodu ze strony przeciwlotniczych rakiet ukraińskich mógł spowodować, że ich odłamki znalazłyby się już na terytorium Polski. Do przypadków opadania takich szczątków na pewno dochodziło już wcześniej, jednak głównie na terytorium Ukrainy. Tam toczy się jednak wojna i ukraińskiemu społeczeństwu łatwiej jest zrozumieć, że to efekt obrony prowadzonej przed rosyjskim nalotem.
We wtorek 15 listopada 2022 roku Rosjanom się jednak udało i szczątki rakiety ukraińskiej (i być może również rosyjskiej) spadły na terytorium Polski.
Rosja „jedzie po bandzie"
Perfidia rosyjskiego planu i nie liczenie się z jego skutkami wcale nie polega tylko na tym, że sąsiadujące z Ukrainą kraje (w tym Białoruś) mogą być „zasypywane" odłamkami pocisków. Rosjanie kompletnie ignorują bowiem o wiele większe niebezpieczeństwo związane w ogóle z wysyłaniem swoich rakiet manewrujących w strefę przygraniczną z państwami nie biorącymi udziału w tej wojnie.

Autor. M.Dura/K. Głowacka/Defence24.pl
Rosyjskie dowództwo działa bowiem z naiwnym założeniem, że: albo wszystkie ich rakiety będą działały prawidłowo, albo też zostaną zawczasu trafione przez ukraińską obronę przeciwlotniczą. Tymczasem może się zdarzyć tak, że ich pociski manewrujące, które po starcie zasadniczo lecą według zasady „wystrzel i zapomnij", się po prostu zepsują i wtedy: albo spadną przed celem, albo polecą dalej. Patrząc szczególnie na zasięgi rakiet Ch-101/102 (około 4000 km przy głowicy konwencjonalnej) widać więc, że lecąc „bezwładnie" może ona spaść nawet na terytorium Hiszpanii. Z kolei pocisk 3M-14 systemu „Kalibr" wystrzelony z Morza Czarnego przy założeniu zasięgu 2000 km (rzeczywisty parametr nie jest znany) może przy awarii systemu naprowadzania uderzyć np. w silnie zaludnione obszary Niemiec.
Rosjanie ignorują kompletnie fakt, że nie ma rakietowych systemów uzbrojenia, które działają ze stuprocentową skuteczności. To właśnie dlatego cywilizowani wojskowi uwzględniają to określając w czasie ćwiczeń odpowiednią strefę bezpieczeństwa, nawet działając na specjalnych poligonach. Jest to jeszcze bardziej potrzebne podczas działań wojennych, gdy rakiety latają z głowicami bojowymi, a więc są bardziej niebezpieczne od pocisków testowych.

Rosyjscy wojskowi zaliczają się jednak do innej grupy i bez ograniczeń wysyłają swoje pociski do stref przygranicznych krajów neutralnych. Jest to tym bardziej niezrozumiałe, że korzystają przy tym z rakiet technologicznie przestarzałych, w których montowane są podzespoły jeszcze z lat 80-tych i 90-tych. Tymczasem nawet laik wie, że wraz z upływem czasu elementy półprzewodnikowe zmieniają swoje właściwości, a elementy mechaniczne śniedzieją lub rdzewieją.
Tak było przecież z radzieckim samolotem MiG-23, który po starcie z lotniska Bagicz koło Kołobrzegu 4 lipca 1989 roku doznał awarii silnika i pilot musiał się katapultować. Silnik jednak zaczął działać prawidłowo i samolot przeleciał wzdłuż całej Europy uderzając ostatecznie w belgijskie miasteczko Kortrijk zabijając tam jedną osobę. System obrony NATO wykrył i śledził, ale nie zestrzelił MiGa, ponieważ bano się, że szczątki rakiety i maszyny upadną na teren zabudowany wywołując większe szkody.
Podobny scenariusz, tyle że z rakietami manewrującymi może zostać zrealizowany przez Rosjan na zachodzie Ukrainy.
WIDEO: Zmierzch ery czołgów? Czy zastąpią je drony? [Debata Defence24]