Połowiczny sukces Rosji na Alasce

Szczyt na Alasce nie przybliża końca wojny w Ukrainie i jest kolejnym dowodem na naiwność Donalda Trumpa. Parodia detente w relacjach amerykańsko-rosyjskich nie wpłynie również na trwanie globalnej drugiej zimnej wojny o charakterze hybrydowym. Pragnienie Trumpa, by zostać peacemakerem umożliwiło Putinowi odniesienie symbolicznego sukcesu ale jego skutki nie będą tak katastrofalne jak w przypadku Monachium 1938 r.
Szczyt na Alasce od samego początku był krytykowany jako oparty na błędnych założeniach i wzbudzał obawy, iż będzie on czymś w rodzaju konferencji monachijskiej z 1938 r., gdy wielkie mocarstwa postanowiły poświęcić Czechosłowację „dla pokoju”. Jak wiadomo, ustępstwa wobec Hitlera nie powstrzymały wybuchu II wojny światowej, a premier Chamberlain fałszywie zakładał, że Niemcy chcą jedynie korekty granic. W rzeczywistości Hitlerowi chodziło o całkowity demontaż porządku wersalskiego i budowę na jego gruzach niemieckiego imperium. Dokładnie taką samą sytuację mamy obecnie. Trump zakłada, że koncesje terytorialne wobec Rosji zaspokoją jej apetyt i przywrócą pokój w oparciu o nową równowagę sił. Amerykański prezydent nie rozumie, że Rosji nie chodzi o podbój kilku obwodów ukraińskich, lecz o odbudowę imperium i podział świata na strefy wpływów.
Transakcyjne podejście Trumpa powoduje, że jego percepcja Rosji oparta jest na daleko idącej naiwności. Trump zakłada, iż Rosja kieruje się racjonalnymi przesłankami i w zamian za perspektywę rozwoju gospodarczego jest w stanie ograniczyć swoje imperialne apetyty oraz konstruktywnie współpracować z USA. Na tym oparte były oczekiwania Trumpa, iż dojdzie do „odwróconego Kissingera” i Rosja stanie się sojusznikiem USA przeciw Chinom. Warto pamiętać, że Trump próbował tego już w czasie swojej pierwszej kadencji i choć nic z tego nie wyszło (bo nie mogło) to próbuje tego nadal. Ponadto wydaje się, że Trump wciąż wierzy, że Rosja może wywrzeć presję na Iran by ten zrezygnował ze swojego programu nuklearnego, co jest jeszcze większym absurdem.
Niestety, niepowodzenia nie zrażają Trumpa i miota się on między swoimi mrzonkami a powrotem do realistycznego podejścia do Rosji jako Imperium Zła, które trzeba powstrzymywać. Dla rosyjskiego przywództwa, i to bez względu czy będzie to Putin czy inny dyktator, bez znaczenia jest to czy obywatele Rosji będą zamożni czy też będą klepać biedę. Ważne jest tylko to, by Rosja była imperium i miała środki na odbudowę swojej wojennej machiny. Tymczasem kontrola nad całą Ukrainą, a nie tylko opanowanie kilku jej wschodnich obwodów, stanowi warunek niezbędny dla tego, by stała się ona znów eurazjatyckim imperium.
W tych planach Rosję powstrzymać może jedynie język siły, a wszelkie ustępstwa i kurtuazja są przez nią traktowane jako oznaka słabości. Tymczasem Donald Trump sądził, że zaproszenie Putina na Alaskę, rozciągniecie przed nim czerwonego dywanu i inne przyjazne gesty, spowodują zmiękczenie go i przybliżą porozumienie. Był to oczywisty błąd, który ośmielił Putina w jego żądaniach i oczekiwaniach. W tym zakresie jednak nie osiągnął on (przynajmniej póki co) zbyt wiele. Niewątpliwie jednak wizyta na Alasce i sposób przywitania stał się pożywką dla putinowskiej autopromocji i propagandowego wzmocnienia. Putin poczuł, że doszło do przełamania jego izolacji w Wolnym Świecie i nie jest już pariasem. Tak to będzie również prezentowane na rosyjski użytek wewnętrzny, co służyć będzie wzmocnieniu imperialnych aspiracji Rosji i społecznemu wsparciu dla takiej polityki. W tym sensie taktyka Trumpa służyć będzie celom odwrotnym od zamierzonych przez niego, gdyż utrwalać będzie wojnę, a nie przybliżać do pokoju.
W wymiarze propagandowym Putin skorzystał też z okazji by wystąpić w swej ulubionej roli pseudohistoryka, oferując obecnym na konferencji prasowej dziennikarzom i śledzącej ją za pomocą nośników audiowizualnych światowej opinii publicznej, pogadankę o wspólnym dziedzictwie amerykańsko-rosyjskim i dobrosąsiedzkich relacjach. Nawiasem mówiąc to można tu doszukać się pewnej aluzji do słów Zełeńskiego o złudnym poczuciu bezpieczeństwa USA ze względu na ocean, co tak mocno rozsierdziło Trumpa, że w atmosferze skandalu przerwał swoje spotkanie z ukraińskim gościem w Gabinecie Owalnym. Tymczasem Putin podkreślał, że Rosji i USA nie dzieli ocean, lecz zaledwie cieśnina Beringa i de facto państwa te są „sąsiadami”. Fakt, że Alaska była częścią rosyjskiego imperium, a Putin pośrednio do tego nawiązał, mówiąc o „wspólnym dziedzictwie”, dodaje jedynie smaczku (czy też mówiąc bardziej precyzyjnie – niesmaku) temu wystąpieniu.
Czytaj też
Osiągnięciem Putina było też powstrzymanie Trumpa przed ukaraniem Rosji pakietem drastycznych sankcji mimo braku zawieszenia broni. Rosja ma więc zielone światło na dalsze mordowanie ukraińskich cywilów, w tym kobiet i dzieci, a Melania Trump, której list w sprawie porywanych dzieci ukraińskich przekazał Putinowi jej mąż, mogłaby równie dobrze wysłać go na Berdyczów. Nie ma wątpliwości, że Putin, jeśli nie będzie wisiał nad nim bat, tylko go wyśmieje.
To spore osiągnięcia, ale czasowe i nie są one bezprecedensowe. Poza tym Putin liczył na więcej. Warto w tym kontekście przypomnieć, że rozpoczęta po II wojnie światowej Zimna Wojna początkowo opierała się na idealistycznym podejściu Doktryny Trumana. Według opartej na niej perspektywie świat dzielił się na niekompatybilne dwie części: Wolny Świat i Imperium Zła, a konfrontacja między nimi miała wymiar aksjologiczny. Jakiekolwiek negocjacje nie miały więc sensu, gdyż dobro nie może porozumieć się ze złem. Po dojściu do władzy Eisenhowera doszło jednak do detente, które obejmowało przerwanie wojny koreańskiej oraz przywrócenie bezpośrednich kontaktów przywódców ZSRR i USA. USA zajęło też takie same stanowisko co ZSRR przeciwko swoim sojusznikom Wielkiej Brytanii i Francji w sprawie kryzysu sueskiego oraz nie udzieliło wsparcia zbuntowanym w 1956 r. Węgrom. Więzi transatlantyckie to jednak przetrwały, a Zimna Wojna nie skończyła się tylko trwała aż do upadku ZSRR.
Historia lubi się powtarzać i powinniśmy mieć to na uwadze oceniając obecną dynamikę wydarzeń. Trzeba bowiem pamiętać, że zakończenie działań wojennych w Ukrainie nie będzie bynajmniej oznaczać pokoju. Wprowadzi to Wolny Świat w niebezpieczny stan uśpienia, powrót na Wenus (stosując terminologię Kagana), do pacyfistycznego raju, gdzie osoby przedkładające pogoń za bogactwem nad troskę o bezpieczeństwo, będą dążyć do ponownego ograniczania wydatków na zbrojenia i robienia interesów z Rosją. Tak było po I wojnie światowej gdy Europa rzuciła się w latach dwudziestych w dekadencki trans odreagowywania straszliwego konfliktu zbrojnego i nie zauważyła jak narasta nowe zagrożenie prowadzące do jeszcze większej katastrofy. Tak było też po zakończeniu Zimnej Wojny, gdy Europa naiwnie uwierzyła, że epoka konwencjonalnych konfliktów się zakończyła, a niemieccy politycy zaczęli marzyć o karierze w rosyjskich spółkach gazowych. Doprowadziło to do tego co mamy obecnie – ośmielenia Rosji do odbudowy imperium.
Ewentualne koncesje terytorialne, do których Ukraina może zostać zmuszona, nie dlatego są niedopuszczalne, iż byłyby niesprawiedliwe. W historii jest wiele przypadków niesprawiedliwych zmian granic, które okazały się trwałe. I teoretycznie Trump ma rację, że Ukraina nie jest w stanie w przewidywalnej przyszłości odbić utraconego terytorium i jeśli to uznać za stawkę tej wojny to nie jest ona warta setek tysięcy zabitych i rannych. Tylko, że nie to jest jej stawką. Zmuszenie Ukrainy do ustępstw terytorialnych spowoduje utratę wiary Ukraińców w Zachód i wepchnie ją z powrotem w żelazny uścisk Rosji. A to oznaczać będzie, że agresywne imperium znów przybliży się do granic NATO i będzie chciało testować nowe granice tolerancji Sojuszu. Uderzenie na państwa bałtyckie, najpierw za pomocą środków hybrydowych, a następnie w pełnoskalowym wymiarze kinetycznym, będzie wysoce prawdopodobne.
Czy tak się stanie? Putin lecąc na Alaskę był przekonany o tym, że Trump da mu to na tacy ale tak się nie stało. W ostatniej chwili zmieniono format spotkania i o ile udział Witkoffa niewiele zmieniał to w przypadku Rubio było już inaczej. Niewiele wiadomo, co do których elementów rzekomo osiągnięto porozumienie ale kluczowe znaczenie miały słowa Trumpa, że skoro nie uzgodniono wszystkiego to żadnego dealu nie ma. Wprawdzie późniejsze słowa przerzucające ciężar dogadania się na Ukrainę wprowadziły element niespójności ale jest to dość charakterystyczne dla retoryki Trumpa i trzeba się do tego przyzwyczaić. Najważniejsze jest to czy wsparcie militarne dalej będzie udzielane Ukrainie czy też nie. A to okaże się po kolejnych rozmowach Trumpa z europejskimi przywódcami i Zełeńskim.
Czytaj też
Prawdopodobieństwo, ze działania zbrojne w Ukrainie zostaną w tym roku zakończone istnieje, ale jest bardzo małe. Kluczowe znaczenie ma jednak to by miało to charakter zawieszenia broni, a nie pokoju legalizującego podboje Rosji. Jednakże znacznie bardziej groźne jest przełamywanie izolacji Rosji i znoszenie nakładanych na nią sankcji. Rosja musi być dalej duszona, nawet jeśli jest to tylko częściowo skuteczne. Należy bowiem pamiętać, że Rosja każdą ulgę będzie wykorzystywać do odbudowy swojego potencjału i jeśli zdoła to zrobić to uderzy znowu. Powstrzymać ją może tylko strach przed konsekwencjami, a to zależy od spójności Sojuszu Północnoatlantyckiego oraz zdolności bojowych jej poszczególnych członków, w tym Polski. Dlatego należy zbroić się, dusić Rosję i dbać o więzi transatlantyckie. Tylko tak zadba się o pokój.
WIDEO: Święto Wojska Polskiego 2025. Defilada w Warszawie