Geopolityka
Polityka Obamy wobec Iranu i Syrii - co dalej?
Barack Obama uzyskał reelekcję na prezydenta Stanów Zjednoczonych. Co to oznacza dla szeroko rozumianego dla Bliskiego Wschodu, a zwłaszcza dla Iranu i Syrii?
Podczas kampanii prezydenckiej kontrkandydat Obamy, Mitt Romney oskarżał urzędującego prezydenta o miękką politykę bliskowschodnią i wobec rejonu Afryki Północnej. Kandydat republikanów zarzucał Obamie słabość, która doprowadziła do przejęcia władzy przez ugrupowania muzułmańskie, sceptyczne wobec Stanów Zjednoczonych i utratę ważnych sojuszników, od Libii do Egiptu, a w konsekwencji do śmierci amerykańskich dyplomatów, w wyniku ataków ekstremistów.
Na tym lista zarzutów Romneya się nie kończy. Republikanin, deklarujący się jako największy przyjaciel Izraela, zapowiadający przeniesienie ambasady amerykańskiej do Jerozolimy, z uznawanego przez większość państw za stolicę tego państwa, Tel Awiwu, oskarżył Obamę o opuszczenie państwa żydowskiego w obliczu zagrożenia ze strony Iranu.
Romney twierdził również, że Obama robi zdecydowanie za mało w kwestii Syrii i wzywał do selektywnego dozbrajania opozycji, tak by broń nie trafiała do dżihadystów.
Senator Romney zarzucał również prezydentowi zmniejszanie wydatków na obronność, co jego zdaniem osłabia pozycję Stanów Zjednoczonych na świecie, co jest ryzykowne w obliczu rosnącej potęgi Chin, ambicji Iranu, utraty części wpływów na Bliskim Wschodzie i agresywnej polityki Rosji.
Obama po kolei odpowiadał na te oskarżenia, pokazując konsekwentnie realizowaną przez siebie politykę.
Jeśli chodzi o Izrael, to rzeczywiście Obama nie akceptował wszystkich kroków, czy wypowiedzi premiera Netanjahu, który od lat zapowiada atak na Iran, twierdzi, że Teheran jest o krok od budowy bomby, prosi Biały Dom o wyznaczenie limitu ajatollahom, po którym interwencja militarna będzie nieuchronna. Obama konsekwentnie unika tak ostrej jak Netanjahu retoryki, przedkłada rozwiązania dyplomatyczne nad siłowe, buduje światowy front przeciwko Iranowi, czego efektem są m.in. sankcje Unii Europejskiej, jednocześnie zapewniając, że nie wyklucza do końca rozwiązania siłowego.
Obama, podczas drugiej kadencji, najprawdopodobniej utrzyma kurs zarówno wobec Izraela, jak i Iranu. Tego najwyraźniej obawia się Netanjahu, który w ostatnich dniach wykonał dwa gesty wymierzone pośrednio w politykę Obamy, wychodzące naprzeciw jego elektoratowi, podkreślające w zamyśle siłę Izraela w regionie. Otóż, kierowany przez niego rząd zapowiedział przetargi na budowę nowych osiedli we Wschodniej Jerozolimie i na Zachodnim Brzegu, czemu sprzeciwiał się Obama. W dniu wyborów prezydenckich w Ameryce, z kolei Netanjahu zapowiedział, że jego państwo jest gotowe na jednostronną operację militarną przeciwko Iranowi, jeśli zajdzie taka potrzeba.
Obama ze swojej strony uważa, że użycie siły przeciwko Iranowi to ostateczność, nie oznacza to jednak, że zostawia Izraela w potrzebie. Dowodem tego są choćby największe w historii wspólne ćwiczenia obrony przeciwrakietowej Stanów Zjednoczonych i Izraela na terenie tego ostatniego. Wywiadu obu państw coraz ściślej ze sobą współpracują, czego efektem był najprawdopodobniej robak Stuxnet, który zaatakował irańskie instalacje nuklearne czy inne zaawansowane ofensywne oprogramowanie.
Nie ma zatem mowy o rozluźnieniu więzi, które łączą Stany Zjednoczone z ich najważniejszym sojusznikiem na Bliskim Wschodzie – Izraelem. Sojusz ten nie oznacza przyjęcia metod i retoryki promowanej przez Jerozolimę. Utrzymanie linii politycznej Obamy wobec Iranu nie oznacza z drugiej strony, że do operacji militarnej na pewno nie dojdzie. Reelekcja zdejmuje bowiem z Obamy część presji na niemilitarne rozwiązanie kryzysu wokół irańskiego programu atomowego.
Jeśli chodzi o politykę Obamy wobec Syrii w czasie pierwszej kadencji, to koncentrowała się ona na wysiłkach dyplomatycznych, sankcjach i ostrożnym wsparciu dla opozycji politycznej i zbrojnej. Wsparcie polegało, oficjalnie, na nie śmiercionośnej pomocy dla ściśle określonych grup zbrojnych, które nie miały nic wspólnego z al-Kaidą.
W tym względzie z pewnością niewiele się zmieni, gdyż administracja Obamy uznała, że siła opozycji, złożonej głównie z dezerterów z syryjskiej armii, wsparta finansowo i logistycznie z Arabii Saudyjskiej, innych państw Zatoki, z Turcji ma wystarczający potencjał, żeby skutecznie wiązać siły reżimowe.
Bardzo ciekawie mogłoby być, gdyby potwierdziły się informacje o przygotowanym wspólnie przez Biały Dom i Kreml rozwiązaniu dyplomatycznym dla konfliktu syryjskiego. Według tego planu, który ma zostać ogłoszony zaraz po ogłoszeniu zwycięstwa Baracka Obamy, al-Asad utrzymałby się przy władzy, być może w ramach rządu jedności narodowej zapowiadanego na konferencji w Genewie 30 czerwca br. Byłby to duży ukłon w stronę Rosji, która ma swoje interesy zarówno w Syrii, jak i Iranie i obawia się rosnących wpływów sunnitów, zwłaszcza Arabii Saudyjskiej, którą oskarża o finansowanie islamskich bojowników w regionie Kaukazu. Nie wiadomo, co Rosja ofiaruje w zamian. Być może, że chodzi tu o ochłodzenie stosunków z Iranem.
Rozwiązanie to obarczone jest jednak poważnym ryzykiem. Po pierwsze, musiałaby się na nie zgodzić Syria, a także Iran, które nie są wcale marionetkami Moskwy. Będzie to tyle trudne, że podobno plan Waszyngtonu i Moskwy przewiduje wysłanie do Syrii międzynarodowych sił pokojowych przygotowywane w ramach ONZ. Tu z kolei rodzi się problem, kto miałby wysłać tam swoje wojska? Na dodatek, większość państw wspierających opozycję w Syrii, jak Turcja, Francja, państwa Zatoki do tej pory wykluczała możliwość pozostania al-Asada u władzy.
Podsumowując, Barack Obama nie wyda rozkazu ataku ani na Syrię, ani na Iran, chyba, że doszłoby do jakichś nadzwyczajnych zdarzeń, typu użycie broni masowego rażenia, potężny zamach terrorystyczny. W inny wypadku oznaczałoby całkowite przekreślenie dotychczasowej polityki, która mimo iż ograniczona zbliżającymi się wyborami, była konsekwentna i relatywnie skuteczna.
Marcin M. Toboła