Reklama

Geopolityka

Odwet Hezbollahu z wieloma niewiadomymi

Autor. Tasnim News Agency, CC BY 4.0, commons.wikimedia.org

Atak Hezbollahu na Izrael nie był skoordynowany ze spodziewanym równoczesnym uderzeniem Iranu oraz innych członków proirańskiej „osi oporu”. To oraz brak możliwości weryfikacji sprzecznych deklaracji stron powoduje, że jest wiele niewiadomych. Kluczowe jest jednak to czy Hezbollah przystąpi do „fazy II” odwetu oraz jak sprawę swojego odwetu załatwi Iran.

Niedzielna wymiana ciosów między Izraelem a Hezbollahem skończyła się ogłoszeniem sukcesu przez obie strony. Bez względu na to na ile miały one ku temu powody (w szczególności Hezbollah) to sama deklaracja zadowolenia obu stron ma kluczowe znaczenie, gdyż daje szanse na deeskalację. Kwestią wtórną jest zatem to czy ewentualne odstąpienie przez Hezbollah od kontynuacji odwetu za zabicie Szukra spowodowane jest utratą zdolności uderzeniowych (jak wynikałoby z deklaracji Izraela), czy też z zadania Izraelowi potężnych strat w „fazie I”. Wydaje się przy tym, że obie wersje są naciągane.

Reklama

Wątpliwości budzi przy tym już sam fakt, czy rzeczywiście uderzenie Hezbollahu było planowane w niedzielę 25 sierpnia, czy też Hezbollah został zaskoczony prewencyjnym atakiem Izraela. Fakt, że Hezbollah później ogłosił, że atak, który nastąpił po uderzeniu izraelskim, był spodziewanym odwetem za zabicie Szukra, nie rozwiewa wątpliwości. Hezbollah z całą pewnością utrzymywał swoje siły i środki w gotowości do ataku, gdyż było to elementem psychologicznej gry przeciwko Izraelowi (przynoszącej Izraelowi również znaczące straty gospodarcze i finansowe), a po uderzeniu Izraela musiał już grać według reguł narzuconych przez przeciwnika. Trudno bowiem znaleźć racjonalne wyjaśnienie dlaczego (jeśli prawdą jest twierdzenie Izraela, że Hezbollah chciał użyć ok. 6 tys. pocisków i zadać jak największe straty w centralnym Izraelu) nie doszło do równoczesnego ataku ze strony Iranu, a także innych członków proirańskiej „osi oporu”, w szczególności dysponujących rakietami dalekiego zasięgu jemeńskich Hutich. Czysta logika nakazywałaby kaskadowe przeprowadzenie takiego ataku.

Czytaj też

Chyba, że celem Hezbollahu wcale nie było zadanie takich strat, a jedynie wybrnięcie z klinczu bez stwarzania groźby eskalacji, natomiast oświadczenie Izraela wyolbrzymiało plany Hezbollahu również w celach propagandowych. Nie jest też do końca jasne jak duże straty zadał Izrael Hezbollahowi, gdyż brak jest na to twardych dowodów. Deklaracja Nasrallaha, że Izrael niczego nie zniszczył jest oczywiście bardzo mało wiarygodna, ale z drugiej strony ograniczenie ataku izraelskiego do południowego Libanu budzi zasadnicze wątpliwości czy doszło do zniszczenia kluczowego arsenału Hezbollahu. Trudno bowiem znaleźć uzasadnienie dlaczego Hezbollah miałby przesuwać swoje rakiety Fateh-110 z Bekaa i południowego Bejrutu do południowego Libanu, skoro ich zasięg nie powodował takiej konieczności. Poza tym Hezbollah dopiero co miesiąc temu wycofał znaczną część swojego arsenału z południa spodziewając się izraelskiego ataku po incydencie w Madżdal Szams. Ponadto znaną taktyką takich organizacji jak Hezbollah jest dokonywanie uderzeń z miejsc gęsto zaludnionych by utrudnić odwet. Wątpliwe są zatem podstawy ocen, iż zdolności uderzeniowe Hezbollahu zostały istotnie aż tak bardzo naruszone.

Reklama

Kwestią dyskusyjną jest więc to czy atak Hezbollahu na Izrael nastąpił mimo ataku uprzedzającego (czyli Hezbollah mimo to zachował zdolność do wystrzelenia ponad 300 rakiet jak sam twierdzi lub ponad 200 jak twierdzi Izrael), co wskazywałoby, że sukces Izraela nie był wcale pełny, czy też uderzenie nastąpiło jednak w rezultacie uderzenia izraelskiego, gdyż Hezbollah musiał zachować twarz. Warto przy tym dodać, że w samym Izraelu krytycy Netanjahu twierdzili dokładnie coś odwrotnego tj., że to Hezbollah narzucił czas konfrontacji, co miałoby wskazywać na słabość Izraela (dlatego z punktu widzenia Hezbollahu taka narracja była korzystniejsza niż przyznanie się, że Izrael go zaskoczył). Ponadto pierwotna deklaracja Hezbollahu o „fazie I” odwetu, a następnie wycofanie się z tego przez Nasrallaha i zasugerowanie, że jakoby dokładna ocena strat po stronie izraelskiej zdeterminuje, czy Hezbollah uzna rachunki za wyrównane, wskazuje na chaos informacyjny po stronie Hezbollahu. Izrael twierdzi przy tym, że atak Hezbollahu był całkowicie nieskuteczny. Hezbollah natomiast utrzymuje, że trafione zostały ważne instalacje militarne Izraela, a w szczególności baza Glilot koło Tel Awiwu oraz baza lotnicza Ein Szemer w północnym Izraelu. W tej drugiej zniszczeniu miały ulec ważne instalacje ostrzegawcze, co mogłoby sprzyjać kolejnemu uderzeniu. Brak takiego uderzenia będzie przesłanką by uznać deklaracje Hezbollahu za niewiarygodne. Brak też podstaw zarówno do potwierdzenia jak i zaprzeczenia twierdzeniu Hezbollahu, że udało mu się trafić jakieś cele w środkowym Izraelu (co miałoby być jednym z owych wątpliwych sukcesów). Wydaje się jednak, że w mediach izraelskich pojawiłyby się jakieś informacje co do strat, gdyby rzeczywiście były one istotne.

Czytaj też

Trudno powiedzieć czy brak znaczących strat ludzkich (informacje o jednym żołnierzu zabitym po stronie izraelskiej i dwóch osobach po stronie Hezbollahu) był efektem zamierzonym czy też skutkiem uprzedzającego czy też prewencyjnego uderzenia Izraela. Wydaje się jednak, że wątpliwe jest by Hezbollah chciał zadać Izraelowi takie straty, gdyż niewiele wskazuje na to by na tym etapie chciał eskalacji (a to by ją wymusiło). W szczególności zaś widać pewną ewolucję stanowiska Iranu w odniesieniu do jego własnego udziału w odwecie i może ona mieć związek ze zmianami w sondażach przedwyborczych w USA. Oczywiście oficjalnie Iran deklaruje, że nie ma znaczenia dla niego kto wygra wybory, ale nie ulega wątpliwości, że nie chce by był to Trump. Przecież to on odpowiada za odstąpienie od JCPOA oraz zabicie gen. Sulejmaniego. Znacznie bardziej prawdopodobne jest zatem osiągnięcie jakiegoś porozumienia między USA a Iranem, jeśli wygra Kamala Harris. A Iran takiego „dealu” chce, choć nie za wszelką cenę (i ma niezłe karty w ręku, którymi może grać). Iran ma też świadomość, że na wygraną Trumpa liczy Netanjahu i religijni syjoniści, gdyż Demokraci mają znacznie bardziej krytyczny stosunek zarówno do obecnego rządu izraelskiego jak i sposobu prowadzenia wojny. Można zatem założyć, że częścią takiego porozumienia byłoby wygaszenie wojny w strefie Gazy. Jeśli wygra Harris, to po wyborach będzie miała znacznie większą zdolność nacisku w tym zakresie na Netanjahu, gdyż pomoc USA jest niezbędna dla Izraela. To zaś uczyniłoby odwet irański bezprzedmiotowym, bo Iran mógłby ogłosić „zwycięstwo” w swej polityce „odstraszania Izraela”.

Reklama

Na takie podejście wskazują wypowiedzi przedstawicieli Iranu, którzy mówią o tym, że irańska odpowiedź będzie właściwie skalibrowana i sugerują, że eskalacja jest w interesie Netanjahu (np. b. szef Sepah Mohsen Rezai twierdził w tym kontekście w wywiadzie dla CNN, że Netanjahu tonie, a Iran nie będzie temu przeszkadzał). Warto też przypomnieć, że Iran od początku mówił, że odwet będzie w dogodnym dla Iranu czasie, a zatem nie będzie żadnym zaskoczeniem jeśli nie będzie go przed wyborami w USA. Należy jednak zastrzec, że nie jest to jedyna opcja. Jednakże Netanjahu nie ma możliwości przyśpieszenia wypadków, tak jak to było w przypadku Hezbollahu, gdyż Izrael, bez wsparcia USA, nie jest w stanie przeprowadzić dużej operacji na terenie Iranu. Jedynym miejscem, z którego mógłby dokonać ataku, jest Azerbejdżan, a niewiele wskazuje by Baku chciało się w ten sposób wystawić na odwet nie tylko Iranu ale w ogóle świata muzułmańskiego (jako otwarty sojusznik Izraela).

Czytaj też

Nie oznacza to jednak, że można sobie pozwolić na pełny optymizm. Wprawdzie wypowiedź Nasrallaha wskazuje na to, że żadnej fazy II nie będzie ale trzeba pamiętać, że rzeczywistość bliskowschodnia to gra pozorów, więc żadnej opcji wykluczyć nie można. Ponadto, choć Izrael twierdzi, że również nie chce eskalacji w odniesieniu do frontu północnego, to wiadomo, że wciąż na pełnoskalowy atak na Liban naciskają sojusznicy Netanjahu – Ben Gwir i Smotricz. Najbliższe dni i tygodnie pokażą natomiast czy konflikt na granicy libańsko-izraelskiej wróci do tej intensywności w jakiej znajduje się od miesięcy (co jest najbardziej prawdopodobne) czy dojdzie do głębszej deeskalacji (co uwiarygadniałoby narrację Izraela o stratach Hezbollahu), czy też dojdzie jednak do ponownej eskalacji w postaci nowego „uderzenia prewencyjnego” (tym razem na Bekaa i/lub płd Bejrut). Nie można mieć natomiast większych złudzeń w odniesieniu do rozmów w sprawie zawieszenia broni w Gazie – nie zakończą się one żadnym sukcesem. To zaś oznacza, że nowa eskalacja na linii Izrael-Hezbollah i/lub Izrael – Iran jest kwestią czasu, a dla Netanjahu najdogodniejsze byłoby, żeby doszło do niej tuż przed wyborami w USA. Gideon Levy, izraelski dziennikarz i były doradca Szymona Peresa, powiedział w niedzielę w wywiadzie dla CNN, że wprawdzie jego zdaniem prawie nikt, może poza Netanjahu, nie chce wojny regionalnej, to nie oznacza to, że jej nie będzie, a wszystkie wojny z udziałem Izraela wybuchały choć wszystkie strony deklarowały, że żadnej wojny nie chcą.

Reklama

"Będzie walka, będą ranni" wymagające ćwiczenia w warszawskiej brygadzie

Komentarze (2)

  1. OptySceptyk

    Wojny nie chce nikt, i nikomu się ona nie opłaca, poza Netanjahu. No i, ciekawe jest, ile czasu Izrael może trzymać zmobilizowaną armię.

  2. Ależ

    Pseudo konflikt na Bliskim Wschodzie. Prawdziwy tylko na Wschodzie Europy

Reklama