- Analiza
Czy będzie wojna z Iranem?
Ostra reakcja saudyjskiego następcy tronu na czwartkowy atak na dwa tankowce w Zatoce Omańskiej pokazuje coraz silniejsze parcie sunnickich krajów arabskich do wojny z Iranem. Wciąż wydaje się jednak, że amerykański prezydent nie garnie się do ataku na Iran, choć powtarzające się incydenty mogą skłonić USA do dokonania takiego kroku.

Mohammad bin Salman powiedział w niedzielę w wywiadzie dla arabskiego dziennika Aszark al-Awsat, że Arabia Saudyjska „nie chce wojny w regionie … ale nie zawaha się reagować na każde zagrożenie jej mieszkańców, jej suwerenności, jej integralności terytorialnej i jej żywotnych interesów”. Natomiast saudyjski minister ds. energii Chaled al-Falih wezwał do „szybkiej i zdecydowanej” odpowiedzi na ten atak, o którego przeprowadzenie Saudowie, podobnie jak USA, Wielka Brytania, Zjednoczone Emiraty Arabskie oraz Izrael, oskarżają Iran.
Bin Salman oczywiście nie jest szczery i to podwójnie. Po pierwsze, saudyjski następca tronu ma świadomość, że Arabia Saudyjska w ogóle nie jest gotowa na konfrontacje militarna z Iranem i nie byłaby w stanie, ani samodzielnie ani wraz ze swoimi regionalnymi sojusznikami (ale bez USA i ew. NATO), przeciwstawić się żadnym irańskim działaniom. Saudowie przekonali się o tym w Jemenie, gdzie od 2015 r. nie są w stanie pokonać stosunkowo słabo uzbrojonych Hutich, a wojsko saudyjskie pokazało wielokrotnie brak morale i właściwego wyszkolenia. Po drugie, Arabia Saudyjska jest jedną z sił, które najbardziej prą do wojny z Iranem, przy czym chcą, by toczyły ją inne kraje, a Arabia Saudyjska na tym skorzystała. Chodzi między innymi o wypchnięcie Iranu z rynku energetycznego, radykalne podniesienie cen ropy oraz pozbawienie Iranu zdolności do rywalizacji regionalnej.
Mohammad bin Salman posunął się w swych oskarżeniach do zasugerowania, że Iran „nie ma szacunku dla obecności japońskiego premiera jako gościa w Teheranie”. Chodzi o to, że jeden z zaatakowanych tankowców jest japoński. Problem w tym, że zaskakiwać mogłaby (choć de facto nie zaskakuje) zupełnie odmienna reakcja Japonii w tej sprawie. Japonia wprawdzie potępiła atak, ale w żadnej wypowiedzi japońskich władz, a także właściciela tankowca tj. firmy Kokuka Courageous, który zresztą zakwestionował wersję wydarzeń podawaną przez USA, Wielką Brytanię, Izrael i Arabię Saudyjską, nie ma oskarżenia pod adresem Iranu. Szef Kokuka Courageous poinformował, że według relacji marynarzy w stronę tankowca wystrzelono pocisk, przy czym nie była to torpeda, a tym bardziej mina magnetyczna, której użycie sugerują Amerykanie.
Czytaj też: USA: Za atakami na tankowce stoi Iran
Wizyta japońskiego premiera Shinzo Abe w Teheranie ma kluczowe znaczenie dla oceny incydentu w Zatoce Omańskiej, który miał miejsce dokładnie tego samego dnia, co rozmowa Abe z irańskim Najwyższym Przywódcą Alim Chameneiem. Celem przyjazdu Abe do Iranu była próba mediacji między USA i Iranem. Japonia była dotąd jednym z głównych odbiorców irańskiej ropy i wprowadzone przez USA sankcje są dla niej problemem. Z drugiej strony Japonia, zwłaszcza za kadencji Trumpa, jest kluczowym sojusznikiem USA. Abe po spotkaniu z Chameneiem poinformował, że powiedział irańskiemu Najwyższemu Przywódcy, że USA nie jest zainteresowane eskalacją napięć z Iranem. Japoński premier dodał też, że choć „droga do złagodzenia napięć będzie bardzo trudna” to spotkanie z Chameneiem oznacza „ogromny postęp na rzecz zabezpieczenia pokoju i stabilności regionu”.
Atak na tankowce oczywiście nie współgra z tą opinią Shinzo Abe. Trudno jednak zrozumieć dlaczego Irańczycy mieliby dokonywać takiego ataku i to na japoński tankowiec akurat w chwili rozmowy Abe-Chamenei. Mogłoby to być, co prawda, wynikiem walk frakcyjnych w Iranie, tj. w szczególności próbą skompromitowania polityki pragmatyków Rowhaniego i Zarifa przez zwolenników twardego kursu. Byłoby to o tyle prawdopodobne, że irański Korpus Strażników Rewolucji skorzystałby na zaostrzeniu kursu między Waszyngtonem a Teheranem, a nawet na interwencji (o ile nie prowadziłaby do obalenia irańskiego systemu). Tyle, że Abe spotykał się nie tylko z rządem, ale przede wszystkim z Najwyższym Przywódcą, a to całkowicie zmienia postać rzeczy.
To, że USA, a następnie Wielka Brytania, błyskawicznie uznały, że za atakami stoi Iran, nie oznacza bynajmniej, że Abe mylił się mówiąc, że USA nie dążą do eskalacji i to nawet zakładając, że Iran nie dokonał tego ataku, a USA miały tego świadomość. Problem bowiem w tym, że reakcja USA była standardowa. Nie można oczekiwać, że Amerykanie publicznie przyznają, że mogłoby dojść do prowokacji, i że mógłby za nią stać kraj sprzymierzony z USA np. Arabia Saudyjska. Tymczasem próby mediacji ze strony Abe najbardziej uderzały w interesy Arabii Saudyjskiej, Zjednoczonych Emiratów Arabskich oraz Izraela. Kraje te są bowiem bardzo zainteresowane wojną z Iranem. Można przy tym założyć, że Izrael nie wziąłby w takiej wojnie udziału, gdyż skomplikowałoby to udział w koalicji sunnickich państw arabskich, w szczególności Arabii Saudyjskiej. Tajemnica poliszynela jest to, ze państwa te mają de facto ciepłe relacje z Izraelem, ale nie może to zostać sformalizowane ze względu na to, że zostałoby to negatywnie odebrane przez arabską ulicę z powodu Palestyny.

Izraelski rząd lekceważy natomiast cenę jaką przyjdzie mu zapłacić w związku z odwetowym ostrzałem rakietowym Izraela przez Iran, jeśli doszłoby do ataku na ten kraj. Konfrontacja zbrojna USA (i koalicji) z Iranem byłaby natomiast korzystna dla kampanii wyborczej Banjamina Netanjahu przed wrześniowymi wyborami parlamentarnymi.
Konfrontacji zbrojnej jednak prawdopodobnie nie będzie, choć do końca nie można niczego wykluczyć w obecnej, niezwykle dynamicznej sytuacji. Wszystko jednak wskazuje na to, że USA nie tylko nie szukają pretekstu do rozpoczęcia wojny, ale wręcz przeciwnie, tak jak stwierdził Abe, chcą doprowadzić do deeskalacji, tyle że na swoich warunkach, które dla Iranu są upokarzające. Z drugiej strony Iran wciąż prowadzi intensywne zabiegi dyplomatyczne. by zniweczyć skutki nałożonych przez USA sankcji. Konfrontacja zbrojna przekreśli dyplomację, bo Iran zapewne odpowie atakując cele amerykańskie, izraelskie lub saudyjskie w regionie. Taka eskalacja oznaczać będzie dla Iranu izolację. Teheran świetnie zdaje sobie sprawę, że na Moskwę nie może liczyć ani militarnie ani ekonomicznie, a jedynie politycznie, co ma de facto bardzo małe znaczenie.
Informacje przedstawione jako dowód na to, że Iran stał za atakiem były bardzo mało przekonywujące. Nagranie zaprezentowane przez Amerykanów pokazuje, że łódź irańska podpłynęła do tankowca, tyle że Irańczycy twierdzą, że była to akcja ratunkowa. Reszta to już swobodna interpretacja. Atak ten nie był przy tym pierwszym w tym rejonie, podobny zdarzył się w maju i wówczas również Iran odrzucił oskarżenia wysunięte przez Zjednoczone Emiraty Arabskie, że stał za tym incydentem, a żadnych przekonywujących dowodów nie przedstawiono.
Można jednak założyć z dużą dozą prawdopodobieństwa, że podobne incydenty będą się nasilać, przy czym mogą to być prowokacje ale mogą być też działania podejmowane przez Iran. W tym drugim wypadku można się jednak spodziewać, że celem ataków będzie Arabia Saudyjska i jej regionalni sojusznicy a nie takie kraje jak Japonia. Iran, przynajmniej pośrednio, wspierał (wspiera) takie ataki dokonywane przez jemeńskich Hutich w innym strategicznie ważnym miejscu – cieśninie Bab al–Mandab. Ponadto, jeśli Iran uzna, że wyczerpał swoje możliwości dyplomatyczne, to może zacząć prowokować USA do ataku.
Według szefa irańskiej dyplomacji do wojny z Iranem dąży klub „B” od inicjałów czterech osób: Boltona, „Bibigo” Netanjahu, Bin Salmana i Bin Zajeda (następca tronu ZEA). Tyle, że Trump do tego klubu nie należy i zdaje sobie sprawę, że wojna z Iranem stałaby w sprzeczności z jego deklaracjami na temat wysłania amerykańskich żołnierzy na wojnę i kosztów z tym związanych. USA ma tez obecnie i tak dość problemów na Bliskim Wschodzie. Rosną napięcia z Turcją, kwestia wycofania się z Syrii utkwiła w martwym punkcie, a w Iraku wpływy amerykańskie systematycznie maleją.
Jeżeli jednak doszłoby do ataku na Iran, to w najbliższym czasie możliwe jest tylko symboliczne bombardowanie, gdyż USA nie dysponuje na miejscu siłami niezbędnymi do interwencji lądowej. Trudno sobie zresztą wyobrazić skąd miałby wówczas nastąpić atak. USA mogłyby zakładać, że w przypadku nalotów, takich jakie zostały dokonane w syryjskim Chan Szajhun, Iran nie odpowie, a jedynie ograniczy się do gniewnej retoryki. Ryzyko, że tak nie będzie, jest jednak bardzo wysokie i Donald Trump zdaje się mieć tego świadomość. Ponadto atak taki nie będzie miał żadnej efektywności, poza wizerunkową.
WIDEO: Rakietowe strzelania w Ustce. Patriot, HOMAR, HIMARS