Stambuł – scena, gdzie pokój gra drugie skrzypce [KOMENTARZ]

Wojna na pełną skalę trwa już ponad trzy lata, a jednak każde kolejne spotkanie dyplomatyczne wokół niej zdaje się być… czymkolwiek, tylko nie krokiem w stronę pokoju. Dziś Stambuł znów stał się sceną teatru politycznego, na której występują aktorzy, grający wciąż te same role, choć z coraz mniejszym przekonaniem. Ale jak ma być inaczej, skoro reżyser spektaklu najwyraźniej nie wie, czy pisze dramat, farsę czy może tragikomedię.
Na pierwszy rzut oka może się wydawać, że mamy do czynienia z historycznym momentem. Dwie zwaśnione strony spotykają się twarzą w twarz – delegacje, protokoły, media, międzynarodowa uwaga. Ale wystarczy przyjrzeć się szczegółom, by zrozumieć, że niekoniecznie chodzi o szczerą wolę zakończenia wojny. Raczej o próbę rozegrania nowej partii na dyplomatycznej szachownicy.
Rzeczniczka rosyjskiego MSZ, Maria Zacharowa, ogłasza, że delegacja przyjechała z jasnymi instrukcjami: dążyć do długoterminowego pokoju. Brzmi poważnie. Ale wystarczy spojrzeć na słowa o „usunięciu przyczyn konfliktu”, by zrozumieć, że Moskwa nadal gra na własnych warunkach. Dla Rosji przyczyną wojny nie jest przecież jej własna agresja, ale rzekome prowokacje NATO, istnienie niezależnej Ukrainy i mitologiczne zagrożenia ze strony Zachodu. Rozmawiać o przyczynach konfliktu – w języku Kremla – oznacza rozmawiać o ustępstwach Ukrainy.
Tymczasem Ukraina stawia sprawę jasno: jedyny cel rozmów to bezwarunkowe, 30-dniowe zawieszenie broni. Bez polityki, bez debat o granicach, bez prób dogadywania się ponad głowami obywateli. Kijów nie ma złudzeń – to nie czas na wielkie przełomy. Ale każda doba bez wybuchów to realna wartość. To ratowane życie.
Czytaj też
Prezydent Zełenski już przebywa w Ankarze, gotowy na spotkanie z Recepem Tayyipem Erdoğanem. W weekend sygnalizował nawet gotowość do rozmowy z samym Putinem – „będę na niego czekał” – mówił. Ale Putin, zgodnie z przewidywaniami, nie przyjechał. I to też jest komunikat. Jeśli nieobecność Zełenskiego przy stole byłaby odebrana jako ucieczka, to nieobecność Putina brzmi jak lekceważenie. Albo, co bardziej prawdopodobne, chęć zachowania dystansu – po to, by móc w każdej chwili się wycofać lub zmienić kurs.
Donald Trump, który przebywa z wizytą w Katarze, również odniósł się do rozmów. Stwierdził, że rozważał swój udział, ale ostatecznie uznał, że „to nie jest właściwy moment”. Co ciekawe, dodał też, że brak obecności Putina nie był dla niego zaskoczeniem. Być może dlatego, że obaj – Trump i Putin – grają na czas. Każdy na swój sposób.
Rosja kontra Ukraina – rozdźwięk celów i strategii
Spójrzmy jednak uważniej na delegację Federacji Rosyjskiej. Na czele – Władimir Miedinski., znany z pisania alternatywnej historii, według której Ukraina nigdy nie istniała jako państwo, a jej mieszkańcy to zbuntowani Rosjanie. Ten sam Miedinski, który bardziej pasuje do roli mistrza propagandy w muzeum kultury radzieckiej niż do stołu negocjacyjnego. Obok niego – twardogłowi z MSZ, GRU i ministerstwa obrony. Wszyscy jak z katalogu Moskwy lat 80. – podejrzliwi wobec Zachodu, zapatrzeni w imperium i obsesyjnie powtarzający zaklęcia o „denazyfikacji”.
Jeśli Rosja naprawdę chciałaby pokoju, wysłałaby dyplomatów. Wysłanie takich ludzi do Stambułu nie jest ofertą rozmowy – to sygnał: „my jeszcze gramy, ale według naszych zasad”. Szkopuł w tym, że nikt już tych zasad nie zna. A może właśnie o to chodzi? Może nie chodzi o żaden pokój, ale o czas – na przeczekanie, na konsolidację, na kolejną fazę wojny, być może już w nowym układzie globalnym.
Nieobecność Putina w Stambule mówi wszystko. Gdyby naprawdę wierzył, że można coś uzgodnić, przysłałby sygnał. Może nie samego siebie – to władca, nie negocjator – ale kogoś z realnym mandatem. Tymczasem delegacja wygląda jak zapchajdziura – nie po to, by coś ustalić, tylko po to, by odhaczyć obecność, żeby móc w Moskwie powiedzieć: „rozmawialiśmy”. Tyle że rozmowa z własnym echem to nie dialog.
Czytaj też
Z drugiej strony stołu negocjacyjnego zasiadają ludzie, którzy nie przyszli grać w polityczne szachy o strefy wpływów, ale próbują ocalić własny kraj przed kolejną falą rosyjskiej agresji. Ukraińska delegacja, choć mniej liczna, wygląda jak odwrotność tej rosyjskiej – złożona z ludzi odpowiedzialnych za realne decyzje, nie za propagandę. W jej skład wchodzą minister obrony Rustem Umierow, szef Służby Bezpieczeństwa Ukrainy Wasyl Maluk, szef Sztabu Generalnego Sił Zbrojnych Andrij Hnatow oraz – co szczególnie istotne – minister spraw zagranicznych Andrij Sybiha, który objął to stanowisko we wrześniu 2024 roku.
Sybiha, doświadczony dyplomata i były ambasador w Turcji, a także wieloletni współpracownik prezydenta Zełenskiego, to postać nieprzypadkowa – zna nie tylko realia tureckiej sceny politycznej co może przydać się w Stambule, ale i mechanizmy międzynarodowej dyplomacji w czasach wojny. Jego obecność świadczy o jednym: Ukraina przyszła do Stambułu po przerwę w ogniu, nie po kolejną rundę kłamstw.
Przyszłość rozmów i ich znaczenie
Stambuł jako miejsce kolejnych rozmów – choć już sam wybór Turcji ma symboliczne znaczenie – nie gwarantuje niczego poza kolejną odsłoną dyplomatycznej farsy. Trudno dziś mówić o realnym przełomie, gdy po jednej stronie mamy Rosję, która konsekwentnie odmawia uznania swojej odpowiedzialności za konflikt i nie wykazuje najmniejszej chęci kompromisu, a po drugiej – Ukrainę, która twardo stoi na stanowisku obrony swojej suwerenności i terytorium.
W tej sytuacji rozmowy mogą okazać się przede wszystkim testem cierpliwości i wytrzymałości międzynarodowego wsparcia dla Kijowa. Wiele zależy od tego, czy Zachód będzie potrafił utrzymać zjednoczenie i finansowe wsparcie, które są niezbędne, by Ukraina mogła trwać w walce i nie ulegać presjom do ustępstw pod dyktando Moskwy.
Najważniejszym pytaniem, które dziś zadają sobie wszyscy obserwatorzy, jest to, czy ta runda rozmów będzie w stanie przełamać impas, czy stanie się jedynie kolejnym rytuałem powtarzanym w nieskończoność. Historia uczy, że wojny na tym etapie, gdy strony tak mocno się upierają przy swoich warunkach, trudno jest zakończyć negocjacjami, które nie będą nazywały rzeczy po imieniu.
Dlatego też rzeczywista wartość stambulskich spotkań nie będzie zależeć od deklaracji czy oficjalnych komunikatów, lecz od sygnałów, które świat zinterpretuje jako gotowość do zmiany kursu. Czy Moskwa zechce choć na chwilę przestać grać na czas i ryzykować dalsze izolowanie się na arenie międzynarodowej? Czy Kijów, pod presją narastających strat i wyczerpania, będzie mógł utrzymać twardą linię? I przede wszystkim — czy Zachód, widząc kolejny rozkład sił i grę pozorów, nie pozwoli, by konflikt stał się kolejnym zamrożonym ogniskiem, z którego nie będzie już powrotu do realnej stabilizacji?
Wszystko to sprawia, że zanim jakiekolwiek słowa padną w Stambule, ich znaczenie będzie wybiegać daleko poza salę konferencyjną. To, czy rozmowy zakończą się kompromisem, patem, czy spektaklem bez przyszłości, będzie miało konsekwencje nie tylko dla Ukrainy i Rosji, ale także dla tego, czy pokój stanie się realną perspektywą, czy tylko odległym marzeniem.
WIDEO: Defence24 Days 2024 - Podsumowanie największego forum o bezpieczeństwie