O historii, a tym bardziej o znaczeniu Huty Stalowa Wola dla obronności Polski, Defence24.pl miał okazję pisać wielokrotnie. Nie jest jednak tak, aby można było postawić tezę, iż powiedziane i napisane zostało wszystko, co zasługuje na uwagę. Dziś spróbujemy rzucić nieco światła na fakty z odległej przeszłości, niekoniecznie znane szerszej opinii publicznej. A szkoda…
Dla uczynienia dzisiejszej opowieści bardziej wyrazistą konieczne jest skrótowe zaprezentowanie kalendarium spektakularnych zdarzeń, dzięki którym dzisiejsza HSW SA zaistniała. Dzięki temu łatwiej będzie zrozumieć, czym ona od zarania swoich dziejów była, a poprzez to – lepiej zrozumieć, dlaczego była i jest właśnie taka, jaka ją znamy…
Umowę o powołaniu spółki akcyjnej Zakłady Południowe podpisano 19 stycznia 1937 r., umowę na budowę osiedla mieszkaniowego pozostającego pod zarządem Funduszu Kwaterunku Wojskowego – 30 stycznia, a 4 lutego Sejm zatwierdził plan budowy Centralnego Okręgu Przemysłowego, przedłożony przez wicepremiera Eugeniusza Kwiatkowskiego. 26 lutego przyjęto pierwszych pracowników ZP, a pierwszą sosnę w dziewiczej Puszczy Sandomierskiej, której fragment przeznaczono pod budowę Zakładów, wycięto 20 marca 1937 r.
Już 4 grudnia 1937 r. na terenie przyzakładowego osiedla oddano do użytku pierwszy blok mieszkalny. W tym samym miesiącu uruchomiony zostały pierwsze wydziały produkcyjne – narzędziownia i montownia. 31 stycznia 1938 r. oficjalnie nadano nazwę Stalowa Wola powstającemu osiedlu przyzakładowemu, w którym do września 1939 r. zasiedlono około 1000 mieszkań. 5 marca 1938 r. rozpoczęto budowę Elektrowni, którą oddano do użytku w dniach 1-3 maja 1939 r. Już 7 kwietnia 1938 r. na zakładowej strzelnicy przestrzelano pierwszą wyprodukowaną w ZP haubicę 100 mm wz. 34.
Z kolei 5 września 1938 r. dokonano pierwszego wytopu stali szlachetnej, a 17 września rozpoczęto rok szkolny w zbudowanych od podstaw szkole powszechnej, liceum i gimnazjum oraz tzw. „szkole artyleryjskiej”. W 1938 r., po uruchomieniu gazociągu z Borysławia uruchomiono w stalowni ZP – pierwsze w Europie! – piece zasilane gazem ziemnym. Ostatni z zaplanowanych wydziałów produkcyjnych, walcownię, uruchomiono w marcu 1939 r. Ceremonialne przekazanie wojsku baterii wyprodukowanych w Stalowej Woli haubic odbyło się 5 maja 1939 r., a 14 czerwca, z udziałem m.in. Prezydenta RP Ignacego Mościckiego, Zakłady Południowe uroczyście otwarto i poświęcono. Budowa od podstaw nowoczesnego zakładu przemysłowego i ośrodka miejskiego trwała, jak skrupulatnie wyliczyli badacze, 775 dni. Jak na te osiągnięcia wypadałoby spoglądać z dzisiejszej perspektywy, i z uwzględnieniem ówczesnych możliwości finansowych i organizacyjnych niespełna 20-letniego państwa? Pytanie należy do gatunku retorycznych...
Zakłady Południowe, oprócz produkcji stali szlachetnych, oraz m.in. stali pancernych, miały specjalizować się w produkcji artyleryjskiej. Oprócz wspomnianej haubicy 100 mm wz. 34 (wytwarzano ich 16 szt. miesięcznie) produkowano tutaj także armaty polowe 75 i 105 mm, we współpracy z zakładami w Starachowicach, Rzeszowie i Tarnowie uruchamiano produkcję kolejnych wyrobów, w tym m.in. armat przeciwpancernych 37 mm i przeciwlotniczych 40 mm, przygotowywano się do produkcji nowej, skonstruowanej przez inż Szymańskiego, armaty przeciwlotniczej 75 mm, haubicy 200 mm oraz armaty 155 mm i moździerza kal. 310 (według innych źródeł - 320) mm o donośności 14 000 metrów i masie pocisku 417 kg, w planach było uruchomienie produkcji armaty przeciwlotniczej 90 mm. Niektóre z tych wyrobów były w końcowej fazie badań kwalifikacyjnych, inne – w fazie wdrażania do produkcji seryjnej. W przypadku wspomnianego moździerza termin podjęcia decyzji o rozpoczęciu produkcji wyznaczono na... 1 września 1939 r.
Docelowe roczne zdolności produkcyjne Zakładów Południowych określano na 480 dział polowych kal. 75 i 100 mm, 48 dział kal. 105 mm, 72 działa kal. 155 mm, a także 16 luf 75 mm, 32 lufy 100 mm, 12 luf 155 mm i bliżej nie określone liczby luf do działek plot. i ppanc. 40 i 37 mm.
Pierwsze bomby II wojny światowej spadły na Stalową Wolę 2 września, ale Zakładom krzywdy nie wyrządziły. Jak mieli zeznawać wzięci do niewoli lotnicy niemieccy, Luftwaffe otrzymała kategoryczny zakaz bombardowania terenu Zakładów oraz osiedla. Kilka bomb jednak zostało na Stalową Wolę zrzuconych – najprawdopodobniej w wyniku błędów załóg bombowców lub nadgorliwości ich dowódców. Jedna, która 8 września spadła na teren Zakładów, uszkodziła narożnik hali walcowni zabijając 3 robotników. Kolejnych 2 zginęło na terenie osiedla.
Mimo trwających walk i postępu wojsk niemieckich aż do 5 września Zakłady nadal pracowały i, mało tego, trwał intensywny nabór pracowników (tuż przed wybuchem wojny stan zatrudnienia ZP sięgnął 3400 osób, z których 950 pracowało przy produkcji wojskowej w Wydziale Mechanicznym, a 1500 – przy produkcji hutniczej). Niekorzystny rozwój sytuacji na froncie sprawił, że 8 września nakazano rozpocząć zorganizowaną ewakuację pracowników, którzy poza strefą działań wojennych mieli wznowić produkcję. Nie wiadomo, w oparciu o jaki potencjał techniczny gdzieś na Wołyniu produkcja tak zaawansowanych wyrobów miałaby zostać wznowiona... Te, dość chaotyczne w gruncie rzeczy plany, rozwiały się ostatecznie po wkroczeniu na wschodnie rubieże RP Armii Czerwonej.
Wojna obronna była przegrana.
Niemcy zajęli Stalowa Wolę 14 września. Uzyskali całkowitą kontrolę nad nowiuteńkim, świetnie wyposażonym zakładem zbrojeniowym z całą jego infrastrukturą. Już na początku października władze okupacyjne podjęły przygotowania do wznowienia produkcji, która miała być wykonywana rękami polskich robotników, ale pod niemieckim zarządem, rzecz jasna. Chętnych do podjęcia pracy nie było, toteż stosowano różne formy nacisku na pracowników, grożąc np. odebraniem mieszkań tym, którzy się do pracy nie stawią. Wielu nie miało innego wyboru, jak podjęcie pracy „u Niemca”. Zakłady były jedynym liczącym się pracodawcą, jeśli nie liczyć Elektrowni i rozwadowskiego ośrodka kolejarskiego. Praca ponadto dawała możliwość otrzymywania kartek żywnościowych.
Znaczna część ewakuowanych 8 września pracowników ZP powróciła do Stalowej Woli, ale część, zwłaszcza kadry inżynieryjno-technicznej, mając świadomość, że nowoczesny, wartościowy zakład zbrojeniowy będzie służyć machinie przemysłu wojennego wroga, do pracy nie stawiła się. Wielu powróciło w te regiony, z których w latach 1937-1939 ściągnęła ich do Stalowej Woli perspektywa atrakcyjnej i dobrze płatnej pracy.
Nie wszystkie działania władz niemieckich były zrozumiałe, a niektóre nawet nosiły znamiona chaosu decyzyjnego. Z jednej strony przymierzano się do ponownego uruchomiania zakładów, a z drugiej – pod zarządem komisarycznym Głównego Urzędu Powierniczego Wschód (Haupttreuhandstelle) zaczęto demontować i wywozić w głąb Rzeszy maszyny i inne wyposażenie produkcyjne, potraktowane jako zdobycz wojenna. Proces ten zahamowano i odwrócono w grudniu, kiedy zakłady formalnie oddano pod zarząd Reichswerke Hermann Goering. Od czerwca 1940 r., aż do czerwca 1944 r., funkcjonowały one już pod nazwą Hermann Goering Werke – Werk Stalowa Wola, a później, do wyzwolenia – jako Stahlwerke Braunschweig – Werk Stalowa Wola.
Władze okupacyjne tylko w zakresie niezbędnym do zapewnienia sprawnego funkcjonowania zakładów inwestowały w ich rozwój. Głównie – doprowadzając do dokończenia zadań, których dokończenie uniemożliwił wybuch wojny. Tak było np. z budową lotniska, wykorzystywanego już od 1940 r. w szerokim zakresie m.in. do transportu nie tylko niemieckich specjalistów i wojskowych wizytujących zakłady, ale także niektórych materiałów, części itp. Podobnie postąpiono w przypadku infrastruktury kolejowej w okolicach Stalowej Woli, co usprawniło dostarczanie masowych ilości materiałów do produkcji oraz wywóz wyrobów.
Przebiegające przez region szlaki kolejowe, z dużą stacją węzłową Stalowa Wola Rozwadów, pamiętającą jeszcze czasy CK Austro-Węgier, miały też duże znaczenie strategiczne po rozpoczęciu w czerwcu 1941 r. wojny III Rzeszy przeciwko ZSRR. Tędy wiódł jeden z ważniejszych szlaków gwarantujących zaopatrzenie wojsk i dostawy sprzętu na front wschodni oraz ewakuację rannych i wywóz zdobycznego i zagrabionego mienia ze zdobywanych terenów. Dla wielu ciekawostką zapewne będzie informacja, że w głąb Rzeszy wywożono nawet... czarnoziem z terenów podbitej Ukrainy.
W taki, zupełnie sprzeczny z założeniami twórców Centralnego Okręgu Przemysłowego, którego sercem miała stać się Stalowa Wola ze swoimi Zakładami Południowymi, ośrodek stalowowolski znów zyskał na strategicznym znaczeniu. A jako taki – stał się też przedmiotem żywego zainteresowania ze strony organizacji konspiracyjnych i wywiadu Polskiego Państwa Podziemnego oraz – operujących w oparciu o pobliskie rozległe obszary leśne, nigdy w pełni nie kontrolowane przez Niemców – oddziałów partyzanckich, zarówno polskich jak radzieckich.
Znaczenie zakładów w Stalowej Woli zdecydowanie wzrosło wraz z otwarciem przez III Rzeszę drugiego, wschodniego frontu. Były to najbardziej wysunięte na wschód, a więc najbliższe frontowi, nowoczesne zakłady zbrojeniowe znajdujące się pod niemiecką kontrolą. W miarę mnożenia się sukcesów na froncie rosyjskim w ręce niemieckie wpadało coraz więcej zdobycznego sprzętu wojskowego. Sprzęt zniszczony bądź o niewysokiej wartości bojowej, trafiał jako złom do stalowni, gdzie ulegał przetopowi na potrzebne niemieckiemu przemysłowi wojennemu gatunki stali. Była to jedna z najtańszych dróg pozyskiwania drogich i trudno dostępnych składników stopowych, jakie są niezbędne do produkcji stali na wyroby artyleryjskie, blachy pancerne, stale żaroodporne czy kwasoodporne.
Chodziło głównie o zawarte w stali armatniej i czołgowej nikiel, wanad, wolfram i chrom. Recykling zdobycznych pojazdów wojskowych był drogą taniego pozyskiwania tych pierwiastków. Z kolei zdobyczny sprzęt będący wciąż w stanie sprawności technicznej, pozyskany na polach bitew, w zajętych magazynach lub po prostu porzucony przez czerwonoarmistów, poddawany był przez praktycznych Niemców przeróbkom. Ich celem było przystosowanie np. uzbrojenia artyleryjskiego do niemieckich standardów amunicyjnych, stosowanych przez Niemców kalibrów. Takiego sprzętu, szczególnie w okresie od lipca 1941 r. do końca 1942 r., trafiało do Stalowej Woli bardzo dużo. Brak danych o tym, jaką jego część niemieckie wojsko zechciało zasymiliować, ale regułą było, że taki sprzęt był, po renowacji i dostosowaniu do standardów armii niemieckiej, odsprzedawany „mniej pewnym”, ale i mniej majętnym, sojusznikom III Rzeszy, którym w tej części wojny byli Rumunii, Bułgarzy, Węgrzy. Z czasem tę niejako pomocniczą rolę, jaką początkowo pełniły Werk Stalowa Wola, zaczęto modyfikować, w coraz większym stopniu angażując stalowowolskie zakłady w produkcję nowego sprzętu.
Władze okupacyjne w pierwszej kolejności uruchomiły w Stalowej Woli produkcję hutniczą, na którą składały się wysokogatunkowe rodzaje stali, w tym stale pancerne, wyroby kute, walcowane i ciągnione, odlewy, w tym także z metali kolorowych, sprężyny. Większość tej produkcji służyła celom wojskowym. Podobnie było z produkcją mechaniczną, polegającą na wytwarzaniu części do różnych rodzajów broni artyleryjskiej. O ile jednak w odniesieniu do produkcji hutniczej skala produkcji w okresie okupacyjnym jest stosunkowo dobrze udokumentowana, o tyle w odniesieniu do produkcji mechanicznej jest dokładnie odwrotnie.
Ta część produkcji była osłonięta ścisłą tajemnicą, do wielu informacji wywiad AK miał bardzo ograniczony i fragmentaryczny dostęp. Wszelkie próby penetrowania tych obszarów wiedzy o produkcji spotykały się z brutalną i skuteczną kontrakcją silnej placówki gestapo i przeciwdziałaniem Abwehry. Z kolei niemiecka dokumentacja związana z produkcją wojskową została wywieziona ze Stalowej Woli, kiedy 20 lipca 1944 Niemcy opuszczali zakłady. Z zachowanych i dostępnych dokumentów, takich jak chociażby korespondencja niemieckich zarządców z ich władzami zwierzchnimi, można dowiedzieć się, że stalowowolskie zakłady borykały się z częstymi niedoborami materiałów i surowców, niedostatkiem wykwalifikowanych pracowników, a okresowo także – co było efektem akcji dywersyjnych i partyzanckich – brakami dostaw energii elektrycznej i gazu ziemnego. Poza dyskusją jest, że swoich założonych przed wojną zdolności produkcyjnych nie wykorzystywały w stopniu, który – z czysto technicznego punktu widzenia – zasługiwałby na podkreślenie.
Zachowane źródła związane z archiwami np. Armii Krajowej, wymieniają przykłady działań dywersyjno-sabotażowych, prowadzonych przez pracowników należących do ruchu oporu. Wymieniają też przyczyny, dla których pewnych działań nie sposób było prowadzić. Sabotaż produkcji mechanicznej był nie tylko bardzo ryzykowny, ale też trudny do prowadzenia. Niemcy posiadali dobrze zorganizowane i skuteczne systemy kontroli jakości oraz system ewidencjonowania pracy. W przypadku wykrycia braku, spowodowanego umyślnym działaniem pracownika, bardzo łatwo można było imiennie ustalić, komu przypisać winę. Dlatego każdy, kto taką próbę podejmował, musiał liczyć się z tym, że – dla uniknięcia represji wobec siebie i rodziny – musiał być gotów do natychmiastowego porzucenia pracy i ucieczki, najczęściej do któregoś z działających w okolicy oddziałów partyzanckich. Niemniej sporadycznie takie działania prowadzono, starając się maksymalnie kamuflować ślady prowadzenia sabotażu.
Częściej dopuszczano się innych rodzajów działania przeciwko okupantowi, takich jak np. wykonywania w różnych wydziałach produkcyjnych, pod okiem niemieckich nadzorców, licznych elementów broni, głównie ręcznej, które następnie były przemycane poza zakłady i przekazywane partyzantom. Skala tej działalności jest trudna do określenia, bo nie każda operacja była odnotowywana w meldunkach AK, która była główną siłą konspiracji.
Nieco więcej wiadomo, także dzięki wspomnieniom byłych pracowników, o szeroko zakrojonych działaniach sabotażowych w produkcji hutniczej. Jedną z najczęściej stosowanych metod były tzw. nietrafione wytopy. Poprzez „błędy” pracowników, będące w istocie sprytnymi, bo bardzo trudnymi do wykrycia i udowodnienia, celowymi działaniami, potrafiono popsuć znaczną część wytopów. Wystarczyło np. dopuścić się nieznacznych odchyleń w technologii wytopu, niewielkich odstępstw od składu chemicznego stopu, temperatury oraz czasu prowadzenia wytopu lub wyżarzania, albo parametrów kucia lub walcowania. Nie wszystkie ukryte wady materiału były możliwe do wykrycia w trakcie badań laboratoryjnych próbek. Te badania także zresztą, jeśli to było możliwe, fałszowano. Często takie ukryte wady materiałów skutkowały znacznie mniejszą wytrzymałością stali, mniejszą żywotnością wykonywanych z niej części, pękaniem i odkształceniami części np. armat. Wady te ujawniały się, co było dla Niemców niezwykle uciążliwe, w jednostkach wojskowych, do których trafiały wykonywane w Stalowej Woli części lub kompletne działa. W efekcie musiały być one wycofywane z bojowego użycia i poddawane czasochłonnym naprawom.
Dzięki pewnym technologicznym trickom, polegającym na celowym przegrzewaniu wytopu lub niewłaściwym jego schładzaniu np. stale pancerne stawały się kruche jak szkło, o całe partie materiału musiały trafiać do przetopu. Podobnie było z wyrobami walcowanymi, podczas wytwarzania których stosowano niewłaściwe parametry walcowania stali, jak zbyt niską temperaturę wsadu lub zbyt duży nacisk walców. Przynosiło to efekt nie tylko w postaci niskiej jakości wyrobów, ale też w postaci szybszego zużywania się walców lub ich odkształcania. Z kolei prowadzący remonty walców pracownicy tokarni walców też dopuszczali się „błędów” w zakresie przekraczania granic tolerancji w trakcie obróbki. W efekcie wytwarzane blachy miały nierównomierną grubość (a więc i wytrzymałość w arkuszu), liczne wżery bądź mikropęknięcia w strukturze metalu. To było o tyle ważne, że w tym okresie około połowy produkcji walcowni stanowiły blachy i płyty pancerne, zatem ubytki w produkcji były bardzo dotkliwe dla zakładów produkujących np. okręty wojenne lub pojazdy opancerzone.
Niemieckim nadzorcom trudno było wykazać się dociekliwością w skutecznym wyjaśnianiu przyczyn takich sytuacji, jako że planowaną i założoną przez Niemców zasadą wykorzystywania maszyn i sprzętu zakładów było „żyłowanie” ich ponad techniczne możliwości, przeciążanie ich i przyspieszone zużycie. Dziś nazwalibyśmy to „gospodarką rabunkową”. Majstersztykiem stalowowolskich hutników-sabotażystów była operacja, która spowodowała spory zamęt nie tylko w tym zakładzie, ale na wiele miesięcy zdezorganizowała pracę innych fabryk zbrojeniowych w samym sercu przemysłowych Niemiec.
Zdarzyło się to, kiedy w Stalowej Woli podjęto próby produkcji blach pancernych wytwarzanych ze stali pochodzących z pieców kwaśnych i zasadowych, z pewnym oznaczeniem w gatunkach stali (testowano po 10 wytopów z każdego rodzaju pieca). Próby prowadzono równolegle w Stalowej Woli, w Witkowicach i w zakładach Kruppa w Essen. Odwalcowane z tej stali pancerne blachy wykonane w Stalowej Woli okazały się najlepsze, toteż w oparciu o tutejszy proces produkcyjny opracowane zostały, i zalecone do stosowania w innych hutach, instrukcje technologiczne, które miały być, jak zarządzili Niemcy, ściśle wykonywane. Okazało się jednak, że wszystkie wykonywane w niemieckich zakładach i według tych instrukcji blachy nadawały się tylko na złom. Powód? W czasie czyszczenia wsadu przy próbach w Stalowej Woli celowo zamieniono numerację wytopów.
Ponad pół roku zajęło Niemcom wyjaśnianie, jak do tego doszło. Najzabawniejsze jest to, że autor tej technologii, inż. Grunwald, został przez Niemców wyróżniony, i w czasie swoich trzykrotnych wyjazdów do Berlina z pełnym przekonaniem bronił jej przed kolegami od Kruppa i z ministerstw. Ten sam inżynier padł zresztą ofiarą innej formy „dyskretnego sabotażu” polskich konspiratorów, kiedy Niemców wpuszczono w maliny przy opracowywaniu technologii produkcji żaroodpornych drutów o średnicy 6 mm. Za sprawą źle skalibrowanych pirometrów podrzucono Niemcom „szczura” na etapie ustalania właściwej temperatury wsadu do walcowania. Nie poradzili sobie z opanowaniem tej produkcji, i nigdy nie wykryli, dlaczego musieli z tej produkcji zrezygnować.
Bezpieczną i efektywną formą sabotażu było popełnianie „pomyłek” w treści dokumentów przewozowych, co sprawiało, że do odbiorców wysyłanych ze Stalowej Woli materiałów albo trafiał materiał o gorszych parametrach niż powinien, albo nie w tym gatunku, albo nie w zamawianych ilościach. W rezultacie w wielu zakładach zbrojeniowych, bazujących na dostawach ze Stalowej Woli, zdarzały się zakłócenia w produkcji, przestoje, pojawiały się skokowe wzrosty ilości braków, natomiast transporty stali krążyły tygodniami po Rzeszy i krajach okupowanych. Część z tych działań była przez Niemców neutralizowana, ale nad częścią nie mieli żadnej kontroli, i nigdy nie zdołali sobie z tym poradzić.
Najbardziej spektakularnym wyczynem polskiego wywiadu w Hermann Goering Werke – Werk Stalowa Wola była operacja przeprowadzona w marcu 1944 r. Był to okres dla niemieckiej armii, ale i dla niemieckiego przemysłu, szczególnie ciężki. Było już nie tylko po Stalingradzie, po bitwie na Łuku Kurskim i przegranej kampanii afrykańskiej oraz lądowaniu Aliantów we Włoszech i przejściu Włoch na stronę Aliantów. Przede wszystkim od 1943 r. nasilała się strategiczna ofensywa Aliantów zachodnich przeciwko Niemcom. Dzienne naloty Amerykanów i nocne Brytyjczyków w coraz większym stopniu utrudniały funkcjonowania zarówno transportu, jak i przemysłu. Dotyczyło to głównych ośrodków przemysłowych Rzeszy, w których skoncentrowany był przemysł zbrojeniowy. Jednocześnie dramatycznie wzrastało zapotrzebowanie na wszystkie elementy obrony przeciwlotniczej kluczowych dla Niemiec obiektów. Dotyczyło to głównie armat przeciwlotniczych 88 mm, najskuteczniejszych w ochronie obiektów stacjonarnych, właśnie takich jak ośrodki przemysłowe i skupiska ludności, węzłowe stacje kolejowe, przeprawy i zapory na rzekach itp.
Armaty te, uznawane przez niektórych ekspertów za najdoskonalsze działo artyleryjskie II wojny światowej, doczekały się licznych wariantów i odmian, stosowanych nie tylko jako samodzielne środki ogniowe do zwalczania celów powietrznych i silnie opancerzonych. Trafiły także na uzbrojenie czołgów, stanowiących szczyt możliwości technicznych przemysłu III Rzeszy, czyli wozów PzKpfw (Panzerkampfwagen) VI Tiger i jego rozwinięcia, wozu Panzerkampfwagen VI B, znanego pod popularnym określeniem „Tygrys Królewski”. Tak jak przy zwalczaniu celów powietrznych, tak przy walce z czołgami armata 88 mm uzyskiwała świetne rezultaty głównie za sprawą wysokiej prędkości początkowej pocisków przekraczającej 1000 m/s.
Czyniło ją to bardzo skutecznym orężem w zwalczaniu samolotów na każdym praktycznie pułapie, jaki w czasie II wojny światowej osiągały samoloty przeciwników III Rzeszy, a także w zwalczaniu ogniem bezpośrednim każdego praktycznie typu wozu bojowego Aliantów na dystansie ok. 2000 m i bliższym. Zapewniała bowiem, zależnie od wersji, przebijalność nachylonej pod kątem 30 stopni płyty pancernej o grubości od 135 mm (na dystansie 2000 m) do 250 mm (z odległości 100 m). Trafienia z tej armaty nie był w stanie przeżyć praktycznie żaden aliancki czołg, może z wyjątkiem, w pewnych okolicznościach, IS-2. Skuteczność armaty zwiększała świetna optyka celowników oraz, wypracowywana w miarę nabywania doświadczeń bojowych, taktyka użycia tej broni.
Uniwersalkannone Acht komma Acht, czyli armata uniwersalna 8,8 cm, opracowana została w zakładach Friedrich Krupp AG z Essen. W jej produkcji uczestniczyło wiele zakładów w Niemczech, ale w podbramkowej sytuacji, w jakiej znalazły się Niemcy od połowy 1943 r., w produkcję włączano niektóre fabryki w krajach okupowanych.
Werk Stalowa Wola włączona została w – takiego określenia moglibyśmy dziś użyć – „łańcuch dostawców” komponentów do produkcji różnych wariantów armaty uniwersalnej 88 mm. Których i w jakiej liczbie – bardzo trudno jest ustalić bez możliwości starannej penetracji niemieckich archiwów z lat II wojny światowej. Faktem jest, że potencjał produkcyjny zakładów w Stalowej Woli pozwalał przejmować w coraz większym zakresie produkcję „Ach komma Acht”, jak skrótowo określano tę armatę. Uciążliwość nalotów na ośrodki przemysłu zbrojeniowego, skupione głównie w Zagłębiu Ruhry, skłoniły niemieckich decydentów do przeniesienia produkcji kompletnego „Acht komma Acht” poza zasięg i typowe trasy alianckich bombowców, właśnie do Werk Stalowa Wola.
Stała się ona jednym z kilku finalnych producentów tego działa, na równi z takimi ośrodkami jak zakłady Henschel w Kassel, Weserhütte w Bad Oeynhausen, Dortmund Hoerder-Hüttenverein w Lippstadt, Franz Garny we Frankfurcie nad Menem czy Maschinenbau R. Wolf w Magdeburg-Buckau. Na marginesie: Stalowa Wola stała się miejscem produkcji nie tylko tej armaty, ale też miejscem produkcji i remontów armat polowych, armat przeciwlotniczych mniejszych kalibrów. Tutaj ulokowano także produkcję tak strategicznie ważnych dla gospodarki wojennej III Rzeszy wyrobów, jak komponenty do okrętów podwodnych. W Stalowej Woli produkowane były m.in. peryskopy do U-bootów. W jakiej liczbie – trudno określić bez odniesień do informacji w źródłach archiwalnych Niemiec, ale za pewnik można uznać informacje wywiadu AK, iż takich peryskopów wyprodukowano tutaj kilkaset. Warto przypomnieć, że w czasie II wojny światowej Kriegsmarine użyła operacyjnie ok. 830 okrętów podwodnych różnych typów, nie licząc jednostek użytkowanych we flotyllach szkoleniowych.
Niektóre typy U-bootów produkowane były w Gdańsku, więc rzeczą w pewnym sensie zrozumiałą było ulokowanie produkcji peryskopów do nich właśnie w Stalowej Woli. W tę część okupowanej Europy strategiczne bombowce RAF i USAF docierały bardzo rzadko, więc stratedzy III Rzeszy uznawali Stalową Wolę za miejsce stosunkowo bezpieczne. Tym bardziej, iż ta część okupowanej Polski, gdzie funkcjonowały ośrodki przemysłu zbrojeniowego, lotniczego i amunicyjnego (oprócz Stalowej Woli także Mielec, Rzeszów, Tarnów, Pionki, Kraśnik, Nowa Dęba, Skarżysko Kamienna, Starachowice) była dość silnie nasycona nie tylko środkami obrony przeciwlotniczej, ale również posiadała sieć lotnisk z bazami myśliwców, także nocnych. Przekonali się o tym lotnicy, którzy jesienią 1944 r., głównie z bazy Brindisi w zdobytej części Włoch, latali ze zrzutami zaopatrzenia dla powstańców warszawskich. Wiele, także polskich, Liberatorów i Halifaksów z 1586 Special Duty Flight padło łupem nocnych myśliwców i artylerii przeciwlotniczej właśnie na linii Rzeszów-Tarnów-Kraków.
Stalowa Wola – ze strategicznego punktu widzenia – była dobrym miejscem do ulokowania ważnej dla Niemiec produkcji wojskowej. Nie latali tutaj zachodni Alianci, zaś strategia wojskowa ZSRR w tej fazie wojny, mimo że front wschodni był coraz bliżej terenów okupowanej Polski, praktycznie nie uwzględniała wyniszczających bombardowań ośrodków przemysłowych w głębi terytoriów zajmowanych przez wroga. Rosjanie nie byli do nich zdolni. Takie zakłady jak ten w Stalowej Woli mogły czuć się względnie bezpieczne.
Liczby wyprodukowanych w Werk Stalowa Wola armat 88 mm, jak i ich wersji, nie da się dokładnie ustalić bez kwerendy w niemieckich archiwach sprzed blisko 80 lat. W kraju brak wiarygodnych na ten temat opracowań, nie dysponuje nimi także np. Muzeum Regionalne w Stalowej Woli, które posiada bogaty zasób dokumentów dotyczących lat II wojny światowej. Niemniej – to wynika z nielicznych zachowanych dokumentów w archiwach Kedywu i AK – były to ilości znaczące. Pewne o skali produkcji wyobrażenie dają nieliczne zachowane fotografie z tego okresu, wykonane przez Niemców na terenie zakładów i ukazujące długie składy pociągów towarowych, załadowanych wysyłanymi z Werk Stalowa Wola działami Acht komma Acht.
Operacja zdobycia kompletnej dokumentacji tego działa była niejako kontynuacją wcześniejszych akcji AK-owskiego wywiadu, który zdobywał, i przekazywał do Komendy Okręgu w Krakowie i Komendy Głównej w Warszawie, rysunki konstrukcyjne, a w niektórych przypadkach nawet fotografie, produkowanych w Stalowej Woli części do uzbrojenia artyleryjskiego. Kiedy do Werk Stalowa Wola trafiła pełna dokumentacja armaty, i kiedy zakłady zaczęły ją w całości produkować, zapadła decyzja, aby podjąć się zdobycia pełnej dokumentacji konstrukcyjno-technicznej działa.
Pakiet dokumentacji przechowywany był w jednym z najpilniej strzeżonych miejsc zakładu, w sejfie w gabinecie dyrektora. Tak ustaliła, jak mówią dostępne źródła, pracująca dla wywiadu AK sekretarka Lidia Kowalikowa. Wydawało się, że bez podejmowania ekstremalnego ryzyka dostęp do tej dokumentacji jest niemożliwy.
Okazja pojawiła się nagle w lutym 1944 r., kiedy polecenie wykonania zestawu trzech kopii dokumentacji otrzymał od niemieckich szefów Stanisław Kłodkowski, kierownik tzw. wyświetlarni, czyli pracowni zajmującej się powielaniem dokumentacji produkcyjnej. Ta technologia, oparta na odczynnikach amoniakowych, stosowana była w przemyśle, także polskim, jeszcze w latach 70. W wyniku zastosowania tej techniki z wykonywanych na kalce technicznej rysunków pierwotnych powstawały, już na specjalnym papierze, kopie w charakterystycznym filotetowo-różowym kolorze.
Nie jest do końca jasne, jakim cudem S. Kłodkowskiemu udało się na tyle zwieść Niemców i uśpić ich czujność, że zamiast trzech, wykonał cztery kopie dokumentacji armaty i tę jedną ponadplanową ukrył na terenie zakładów. Była to jednak dopiero połowa zadania. Dokumentację należało wynieść poza pilnie strzeżony teren i „nadać jej bieg”, czyli przekazać do dalszych elementów siatki wywiadowczej. Na okazję czekano cierpliwie kilka tygodni, planując operację i starannie dobierając jej wykonawców. Ostatecznie postanowiono powierzyć „przemyt” przystojnej, 21-letniej dziewczynie, Helenie Handze-Komoniewskiej. Pracowała ona jako maszynistka w wydziale artyleryjskim.
Konspiratorka trzykrotnie wynosiła poza bramę zakładów fragmenty dokumentacji, ukryte pod zimową bielizną. W trakcie ostatniego przerzutu nieomal doszło do dekonspiracji, kiedy dociekliwy Werkschutz zaczął podejrzliwie przyglądać się dziewczynie i już miał ją skierować na przeszukanie ubrania. Tutaj okazało się, jakiego nosa mieli pomysłodawcy powierzenia tej niebezpiecznej misji ładnej dziewczynie. Helena teatralnie odegrała scenę oburzenia „bezczelnymi zalotami” strażnika, rozpłakała się koncertowo, wzbudzając sensację i współczucie. Skończyło się na strachu…
Dokumentacja Acht komma Acht została przerzucona do kryjówki Kedywu na terenie miasta, skąd postanowiono drogą lotniczą przekazać ją Aliantom. Najpierw trzeba ją było przerzucić na drugi, „partyzancki” brzeg Sanu, czego podjęli się dwaj konspiratorzy będący zbiegłymi nieco wcześniej pracownikami zakładów. Tam pakiet musiał czekać na transport lotniczy. Okazją było odesłanie do Londynu przetrzymywanych przez partyzantów brytyjskich lotników z zestrzelonego samolotu, których udało się uratować przed niemiecką niewolą.
W tym momencie zaczynają pojawiać się elementy nie do końca sprawdzone. Jedna z funkcjonujących dziś wersji historii mówi, że pakiet z dokumentację niemieckiej armaty trafił do polsko-radzieckiego oddziału partyzanckiego im. J. Stalina dowodzonego przez Mikołaja Kunickiego ps. „Mucha”, a przekazującym dokumentację miał być partyzancki dowódca, Franciszek Przysiężniak, ps. „Ojciec Jan”. Według innej wersji dokumentację przekazał inny leśny dowódca, Jan Orzeł, ps. „Kmicic”. Za pewnik można uznać tylko fakt, że 6 czerwca, dokładnie w tym samym dniu, w którym Alianci wysadzili desant w Normandii, dokumentacja, wraz z czterema brytyjskimi lotnikami poleciała do zajętego już przez Armię Czerwoną Kijowa, a stamtąd – wraz z lotnikami i ich tłumaczem Jerzym Łyżwą ps. „Puchacz” – na Zachód. Jej dalszy los nie jest znany. Nie wiadomo, czy „w międzyczasie” mieli do niej dostęp Rosjanie.
Dokumenty, potwierdzające którąkolwiek z wersji wydarzeń, są skąpe i ich wiarygodność – w znacznej mierze oparta na ustnych przekazach nieżyjących już od dawna uczestników wydarzeń – może być kwestionowana, to oczywiste. Możliwe, że wszystkie opisane fakty odbyły się właśnie tak, ale też możliwe, że ich część stanowi coś w rodzaju „miejskiej legendy”. Warto jednak wziąć pod lupę inny aspekt tej, godnej uwiecznienia w scenariuszu filmu sensacyjnego, operacji. Warto zadać pytanie o sens oraz praktyczną użyteczność zdobytych informacji.
Nie można mieć wątpliwości, iż zdobycie dokumentacji doskonałego uzbrojenia w najmniejszym stopniu nie pomogło w przeciwdziałaniu skutkom jego użycia, ani w obronie przed nim. Mogło co najwyżej dostarczyć Aliantom informacji o stanie techniki wojennej przeciwnika, i to informacji, jakiej nie dostarczyły im będące już w ich posiadaniu liczne egzemplarze zdobycznych Acht komma Acht. Posiadali je od dawna, i poddali już dawno stosownym badaniom i analizom, zarówno Rosjanie, jak i Alianci zachodni, toteż Uniwersallkannone 8,8 cm w każdym z jej wariantów i zastosowań była im do pewnego stopnia dobrze znana. Czy dokumentacja mogła popchnąć do przodu prace nad rozwojem własnych systemów uzbrojenia? Prawdopodobnie tak, niemieckie doświadczenia wielokrotnie stawały się obiektem pożądania zwycięzców II wojny światowej, więc i elementy rozwiązań konstrukcyjnych armaty 88 mm zostały z uwagą i wdzięcznością dla poświęcenia konspiratorów ze Stalowej Woli (lub i bez tej wdzięczności, co bardziej prawdopodobne…) przestudiowane. I… to właściwie wszystko.
Kiedy dokumentacja armaty trafiła w ręce Aliantów, losy wojny były już praktycznie przesądzone. Rysował się nowy podział świata, z nowymi sojuszami i nowymi wrogami. Ale i pojawiały się nowe osiągnięcia w dziedzinie technik militarnych, związane z niedługim nadejściem ery rakietowej. Takie jak Acht komma Acht cuda techniki mogły być jeszcze użyteczne w niektórych obszarach świata, ale ich czas był już policzony.
Jak wspomnieliśmy, Stalowa Wola została wyzwolona spod okupacji niemieckiej 1 sierpnia 1944 r., niedługo po brawurowej akcji wywiadu AK z dokumentacją armaty 88 mm. Zakłady zostały przez wycofujących się Niemców zdewastowane i obrabowane z najcenniejszego wyposażenia, takiego jak sprawdziany i narzędzia pomiarowe, specjalistyczne obrabiarki, zniszczone zostały piece hutnicze, część instalacji przemysłowych.
Dla Huty Stalowa Wola, bo taką nazwę otrzymały Zakłady Południowe, datą nowego początku stał się styczeń 1945 r., kiedy zakłady ponownie uroczyście otwarto. Zbiegło się to w czasie z ofensywą styczniową, która poniosła wojnę dalej na zachód. Przez pewien czas, kiedy front zatrzymał się na linii Wisły, w dawnej już Werk Stalowa Wola naprawiano sprzęt bojowy, uszkodzony w czasie walk na pobliskich przyczółkach, warecko-magnuszewskim, i baranowsko-sandomierskim. Po wojnie zaś trzeba było pomyśleć o tym, co dalej. Przez kilkanaście lat po wojnie trwały starania o odzyskanie jak największej części zrabowanego majątku. On był, i nie był potrzebny. Zakłady nie miały powodu rychło powracać do swej podstawowej, wojskowej produkcji; po II wojnie światowej Europa i świat miały nadmiar, a nie niedostatek wszelakiej broni. Bardziej potrzebny był sprzęt do odbudowy zrujnowanego kraju – proste prasy do produkcji cegieł i dachówek, maszyny dla rolnictwa, później dla górnictwa.
Ale produkcja wojskowa powróciła do Stalowej Woli wcale nie tak długo po zakończeniu wojny. Zaczęła się era „wojen zastępczych” w której wielkie mocarstwa stymulowały lokalne konflikty zbrojne z dala od swoich granic. Kiedy wybuchła wojna na Półwyspie Koreańskim, w Stalowej Woli znów zaczęto produkować armaty. Pierwszym powojennym wyrobem dla wojska był już w 1950 r.„wyrób S-1”. Pod tym kryptonimem kryła się licencyjna odmiana haubicy ciągnionej M-30 wz. 1938 kal. 122 mm. Tym razem licencję przekazał Hucie ZSRR, który, wraz z innymi armiami Układu Warszawskiego, stawał się liczącym się odbiorcą stalowowolskiego uzbrojenia. W ślad za haubicą 122 mm poszły kolejne wyroby, produkowane w masowej skali – armata czołgowa 85 mm do licencyjnych czołgów T-34-85 (S-6) z 1953 r., a po niej – doskonałe armaty przeciwlotnicze 85 i 100 mm (S-7 i S-9), znane w kraju swego pochodzenia jako KS-12 i KS-19, produkowane w dużych liczbach od lat 1952 i 1956. Eksportowane były w dużych ilościach, głównie do ZSRR, skąd trafiały do sojuszników w innych częściach świata, stając się m.in. podstawą znakomitego i skutecznego systemu obrony przeciwlotniczej Demokratycznej Republiki Wietnamu podczas trwającej do połowy lat 70. wojny z USA. Ale to już zupełnie inna historia…
Idol
Z artykułu wynika że olbrzymim wysilkiem miedzywojenna Polska zbudowala nowoczesne zaklady zbrojeniowe po to aby mogli ich uzyc Niemcy. O ilez skuteczniej byloby srodki przeznaczone na ta budowe przeznaczyc na zakupy uzbrojenia za granica? Oczywiscie jest to analiza typu "Co by bylo gdyby". Latwo jest krytykowac podjete decyzje znajac dalszy bieg wydarzen. Tym niemniej wezmy pod rozwage, gdy wojna na horyzoncie nie ma co inwestowac.
kukurydza
Tak, tak. Adolf Hitler też postulował, że przecież wszystko już jest w niemczech, więc w generalnej guberni niech będą same kartofliska, bo wszystko przecież lepiej importować.
max
Ukraść? A może by tak nauczyć się konstruować!.