Reklama

Siły zbrojne

Intruz w bazie Andrews

Fot. USAF
Fot. USAF

Siły powietrzne USA zaostrzyły środki bezpieczeństwa w bazie Andrews, gdzie stacjonuje m.in. samolot prezydenta, Air Force One należący do 89. Skrzydła Transportowego (89th Arlift Wing). Stało się to po tym, jak nieuzbrojony mężczyzna dostał się na teren bazy i wszedł do jednej z maszyn rządowych.

O incydencie poinformował w piątek Pentagon. Siły powietrzne zapowiedziały przeprowadzenie kompleksowej oceny środków bezpieczeństwa nie tylko w bazie Andrews, ale także we wszystkich swoich bazach na świecie.

Według mediów mężczyzna przedostał się w czwartek na teren bazy lotniczej Andrews, położonej ok. 24 km od Białego Domu. Mieści się tam 89th Airlift Wing - jednostka odpowiedzialna za transport najważniejszych osób w państwie, w tym dowódców wojskowych (operacje SAM -Special Air Mission). W jej flocie znajdują się m.in. słynne Air Force One.

Intruz wszedł do samolotu Boeing C-40 Clipper, wojskowej wersji Boeinga 737-700C. Nic nie wskazywało na to, aby miał jakiekolwiek powiązania z grupami ekstremistów. Motywy jego działania nie są jeszcze znane.

Reklama
Reklama

"Myślę, że wszyscy traktują to bardzo poważnie i siły powietrzne w pełni zbadają tę sprawę" - powiedział dziennikarzom rzecznik Pentagonu John Kirby.

Wersja C-40B w niebiesko-białych kolorach rządu USA to „latające biuro” dla wysokich rangą wojskowych, członków rządu oraz Kongresu. Jest to zmilitaryzowana wersja Boeinga 737-700 Bussines Jet wyposażona w m.in. w bezpieczne środki łączności, w tym satelitarnej, sypialnie oraz przestrzeń do pracy.

 „Intruz został ostatecznie zatrzymany przez siły bezpieczeństwa bazy, a następnie oddany do dyspozycji biura śledczego sił powietrznych i otrzymał tam wezwanie do sądu federalnego za złamanie prawa. Później został przekazany lokalnym organom ścigania w stanie Maryland, ponieważ miał dwa zaległe nakazy sądowe” – głosi oświadczenie sił powietrznych.

Do incydentu doszło dzień przed wylotem prezydenta Joe Bidena z bazy Andrews do Wilmington w stanie Delaware.

PAP/MM

Reklama
Reklama

Komentarze