Szczyt Partnerstwa Wschodniego w Wilnie stał się od jakiegoś czasu obiektem intensywnego zaklinania rzeczywistości. Oto niczym pustynny miraż prezentuje się spragnionym Polakom jako moment ostatecznego wyboru przez Ukrainę jej geopolitycznej drogi. Chcielibyśmy, och jakbyśmy chcieli, żeby tak się stało. Żeby lawirujący do tej pory jak jego poprzednicy Janukowycz w świetle wileńskich lub moskiewskich fleszy powiedział wreszcie Zachód lub Wschód, żeby nie stał w miejscu, żeby nie udawał dziedzica Rzeczpospolitej, co zawsze chciała być pomiędzy, pomostem, łącznikiem.
Rzeczywistość jest jednak bardziej skomplikowana i nie ulega łatwej mitologizacji. Ukraina zbyt mało może zyskać, zbyt dużo może stracić i jeśli jakimś cudem nie uda jej się korzystać z dobrodziejstw Unii Celnej nie wchodząc do niej (słynny już model 3+1), to będzie zwlekała z podpisaniem umowy stowarzyszeniowej z UE (cóż dopiero mówić o ratyfikacji).
Przeczytaj także: Ukraina w rosyjskim NATO?
Chcielibyśmy nowej Pomarańczowej Rewolucji, chcielibyśmy szczytu w Wilnie, a czeka nas długa polityczna walka. Ta walka będzie przez najbliższe lata przybierała postać irytującego impasu, nasze oferty będą się ścierać z rosyjskimi, a Janukowycze wszelakiej maści będą się im przyglądać w Kijowie i wciąż od nowa obliczać bilans zysków i strat.
Zobacz również: Łucenko ułaskawiony. Czas na marchewkę z Kremla
Aż do momentu przesilenia. On nadejdzie i musimy być na niego przygotowani. Ale będzie to przesilenie dotyczące całego regionalnego układu politycznego, niespodziewane i spektakularne, a nie zaprojektowane przez unijnych notabli drugiego sortu, czy zwykłych Ukraińców okupujących Majdan siłą krótkotrwałego, emocjonalnego wzburzenia.
Piotr A. Maciążek