Geopolityka
Afganistan: strategia chaosu versus strategia wyjścia [KOMENTARZ]
Obrazy z Kabulu w 2021 r. na trwałe wpiszą się w amerykańską historię i mogą być wręcz podstawą pod przyszłe zmiany polityczne w Waszyngtonie. Szczególnie jeśli weźmie się pod uwagę kolejne wybory ogólnokrajowe mające mieć miejsce w następnych latach. Jednakże, kluczowym aspektem obecnych wydarzeń jest ich wymiar symboliczny względem pozycji Stanów Zjednoczonych w relacjach międzynarodowych. Stąd też pojawiają się ważne pytania, takie jak to - czy wyjście z dwudziestoletniego konfliktu w Afganistanie musiało wyglądać, aż tak traumatycznie dla Amerykanów, a także czy decyzje administracji Donalda Trumpa rzeczywiście związały de facto ręce nowemu prezydentowi jeśli chodzi o możliwość reakcji na bieżącą sytuację?
Upadek lub raczej, właściwie tak szybki upadek władz w Kabulu pod naporem sił talibów jest niewątpliwym i zdecydowanym wizerunkowym ciosem w Stany Zjednoczone. Największym tego rodzaju w dotychczasowych latach. Szczególnie, że operacja ewakuacji amerykańskich dyplomatów, szpiegów, a także pozostałych w Afganistanie obywateli legitymujących się paszportami amerykańskimi i współpracowników Stanów Zjednoczonych z Kabulu przywołała od razu największe koszmary z okresu zimnej wojny. Mowa oczywiście o dramatycznym upadku Republiki Wietnamu w 1975 r. i upokorzeniu Waszyngtonu w związku z zajęciem ambasady tego państwa w Iranie, które miało miejsce tuż po rewolucji w tym państwie w 1979 r. Tym samym, obrazy medialne płynące przede wszystkim ze stolicy Afganistanu stały się podstawą silnego uderzenia polityczno-medialnego skierowanego w obecną administrację prezydenta Joe Bidena.
Podkreśla się przy tym nieudolność czynników rządowych, słabość zarządzania wywiadem i wręcz swego rodzaju chaos wizerunkowy. Nie mówiąc nawet o słabości komunikowania strategicznego na arenie międzynarodowej. W tym ostatnim przypadku dopełnione zostało to chociażby wysoce problematyczną kwestią urlopu prezydenta, braku cyklicznych wypowiedzi i generalnie wielkiej niechęci do komentowania sprawy Afganistanu po stronie wiceprezydent (typowanej jako potencjalna kandydatka na prezydenta), a także innych urzędników. Co naturalne, jest to wykorzystywane i zapewne będzie jeszcze mocniej wykorzystywane przez opozycję polityczną w Stanach Zjednoczonych. Przede wszystkim w kontekście zbliżających się wyborów do Kongresu i następnych wyborów prezydenckich. W przypadku analiz strategicznych obie elekcje należy traktować przy tym w sposób równoważny. W amerykańskim systemie politycznym zarówno władza ustawodawcza, jak i wykonawcza mają swoje przełożenie nie tylko na kwestie wewnętrzne, ale również na politykę zagraniczną, obronność, itp. kwestie, które interesują również inne państwa świata, w tym Polskę. Przy czym, jeśli chodzi o Kongres to mówimy raczej o pomniejszych, licznych lokalnych bitwach (szczególnie jeśli chodzi o Izbę Reprezentantów). Gdzie wizerunkowa katastrofa na arenie międzynarodowej prezydenta, wywodzącego się właśnie z Partii Demokratycznej, może mieć pewne, być może nawet decydujące znaczenie. Jednakże rola Afganistanu w przypadku wyborów kongresowych będzie raczej jednym z wielu tematów, tuż obok sposobów walki z COVID19, kwestii pakietu stymulującego inwestycje infrastrukturalne, czy też spraw związanych z bezpieczeństwem granicy południowej Stanów Zjednoczonych.
Skalę, tego tzw. „nowego Sajgonu (dawna nazwa stolicy Republiki Wietnamu, zajętej przez komunistów w 1975 r., obecnie miasto nazywa się Ho Chi Minh), niewątpliwie poznamy dopiero przy wyborach prezydenckich. To wówczas zwiększy swoją siłę oddziaływania aspekt nieudolnej postawy administracji wobec sposobu ewakuacji z Afganistanu i sposobu jej prezentacji Amerykanom oraz światu. Wybory prezydenckie w Stanach Zjednoczonych są bowiem o wiele bardziej skoncentrowane na kwestiach bezpieczeństwa narodowego i polityki zagranicznej, a tu nie będzie ucieczki przed pytaniami o działania Białego Domu w 2021 r. i to zapewne niezależnie od tego kogo ostatecznie wystawią w nich Demokraci. Trzeba przyznać, że kampania do nich już trwa, przede wszystkim jeśli spojrzymy na amerykańskie media. Dlatego, że problem Afganistanu stał się obecnie kanwą wielu wypowiedzi chociażby Donalda Trumpa. Były amerykański prezydent, chyba nie do końca pogodzony ze swoją porażką (delikatnie rzecz ujmując) w starciu wyborczym właśnie z Joe Bidenem, szeroko komentuje w Stanach Zjednoczonych swoją własną wizję wyjścia z Afganistanu. Do problemów afgańskich odwołuje się też kilku amerykańskich polityków republikańskich, typowanych również jako możliwi kandydaci tej partii do startu w wyborach. Można to wszystko jednak uznać jako swoistą rozgrzewkę względem o wiele bardziej brutalnej, pod względem politycznym, samej kampanii ogólnokrajowej po uzyskaniu nominacji.
Stąd też, w tym miejscu warto więc spróbować zastanowić się czy rzeczywiście pod hipotetycznymi rządami Donalda Trumpa, w przypadku jego reelekcji w zeszłym roku, wyjście z Afganistanu wyglądałoby inaczej. W porównaniu do obecnej sytuacji i postawy administracji Joe Bidena. Zdaniem obecnie rządzących w Białym Domu de facto nic nie było możliwe do zrobienia, gdyż właśnie to Donald Trump ograniczył stronie amerykańskiej możliwości działania, przede wszystkim podpisując tak a nie inaczej sformułowane porozumienie z talibami. Co więcej, to właśnie Afganistan miał być niejako pułapką zastawioną na nowego prezydenta. I rzeczywiście trzeba zaznaczyć, że to właśnie były prezydent Donald Trump i jego administracja stoją za wynegocjowaniem i podpisaniem porozumienia z talibami, działając przy tym ponad głowami byłych władz Afganistanu oraz legitymizując talibów jako stronę takich rozmów z amerykańskim wysłannikiem. Co więcej, sam Donald Trump nie krył i nie kryje przy tym swojego krytycyzmu wobec byłych liderów politycznych Afganistanu, dystansując się od nich. Z perspektywy czasu można uznać, że być może działał przy tym o wiele bardziej racjonalnie, szczególnie jeśli weźmie się pod uwagę interesy Stanów Zjednoczonych. Narzucając przy tym Aszrafowi Ghaniemu pewne rozwiązania korzystne dla Waszyngtonu jeśli chodzi o możliwość szybkiego wycofania się.
Warto przy tym zauważyć ponad półgodzinny wywiad dla stacji Fox News, przeprowadzony przez Seana Hannity'ego z Donaldem Trumpem. Były prezydent Stanów Zjednoczonych rzeczywiście nawet nie starał się kamuflować, że celem jego rządów było opuszczenie Afganistanu. Co więcej, w żadnym razie nie dystansował się także od kontrowersyjnych rozmów prowadzonych z talibami. Określił ich nawet jako „dobrych wojowników”. Jednakże, trudno przypuszczać, że nawet tak ważne decyzje byłej administracji stały się wspomnianą tzw. pułapką bez wyjścia dla Joe Bidena i jego rządów. Szczególnie, że Biden szedł do władzy właśnie zapowiadając gwałtowną zamianę specyfiki polityki zagranicznej prowadzonej przez Trumpa. Przypomnijmy też, że amerykańskie administracje prezydenckie są formowane tuż po wyborach, a swoją zdolność do płynnego przejęcia władzy posiadają już w momencie inauguracji prezydenckiej. Generalnie, wydarzenia w Kabulu mogłyby stanowić wielkie wyzwanie dla nowej administracji, gdyby miały miejsce 20 czy 21 stycznia nie zaś w sierpniu tego roku. To pozwala założyć, że nawet biorąc pod uwagę obstrukcję byłej administracji (widoczną w procesie przekazywania władzy i wdrażania nowych członków administracji Bidena) był czas na odpowiednie przygotowanie się i stworzenie własnej wizji wyjścia z Afganistanu.
W tym ujęciu, przede wszystkim należy wziąć pod uwagę podstawowy warunek wszelkich rozważań w zakresie konfliktu afgańskiego i postawy Waszyngtonu. Było nim narastające zmęczenie społeczeństwa amerykańskiego obecnością wojskową w tym państwie. Dwudziestoletnia wojna (zapoczątkowana po zamachach z 11 września 2001 r.), znaczne straty ludzkie oraz przede wszystkim gigantyczny, nawet jak na Stany Zjednoczone, wysiłek finansowy, którym obarczono budżet federalny powodowały, że wyborcy Donalda Trumpa i Joe Bidena zapewne zgodziliby się ze sobą, co do samego sensu wycofania wojsk. Lecz pojawia się problem symboliki takiego wyjścia i obrazu medialnego samej ewakuacji. Administracja Joe Bidena błędnie przyjęła, że bardzo ciche ewakuowanie pozostałych wojsk i personelu będzie najlepszym rozwiązaniem.
Zauważyć trzeba, że po Donaldzie Trumpie w tym państwie pozostało szacunkowo zaledwie 2,5 tys. amerykańskich żołnierzy (oczywiście liczba Amerykanów była o wiele większa biorąc pod uwagę inne formy zaangażowania w Afganistanie). W dodatku Donald Trump mocno grał wycofywaniem wojsk w przestrzeni informacyjnej i odnosiło się to nie tylko do samego Afganistanu. Joe Biden i jego zespół przyjął odwrotną postawę. Wyciszanie kwestii afgańskiej miało służyć zapewne niezachwianiu innych priorytetów władz w Białym Domu. Były nim projekty wewnętrzne – na czele z pakietem infrastrukturalnym, szczepieniami na COVID19, a jeśli chodzi o politykę zagraniczną to działania wobec Chin i Rosji. Tym samym, znów obecna administracja sama stworzyła sobie przestrzeń do możliwości rażenia jej wizerunkowo, sama ograniczając sobie sferę możliwych akcji w Afganistanie.
Symbolem, tak obranego kierunku działania, było uznanie, iż na razie nie będą organizowane żadne huczne powitania wojsk w Stanach Zjednoczonych (określane mianem „Mission Accomplished”, co akurat odwoływało się do słynnego, ale skądinąd wysoce kuriozalnego wystąpienia Georga W. Busha juniora w przypadku zakończenia fazy bojowej działań w Iraku). Jen Psaki, sekretarz prasowy Białego Domu w administracji Joe Bidena, szła jeszcze dalej i stwierdzała, że konflikt w Afganistanie nie został wygrany pod względem wojskowym i nie ma miejsca na celebrację. Taka postawa miałaby szansę na obronę, przy oczywiście głosach krytyki części opozycji politycznej, gdyby nie sam rozwój wydarzeń w samym Afganistanie. Chociaż oczywiście moralnie, z perspektywy postawy wobec żołnierzy i weteranów walk w Afganistanie, mogła być (delikatnie rzecz ujmując) dwuznaczna. I to nawet, gdyby udało się ewakuować wojska w sposób zorganizowany i bezpieczny, a władze w Kabulu utrzymałby się po tym kilka lub kilkanaście miesięcy, upadając przy mniejszej uwadze ze strony świata. Jednakże, rzeczywistość pola walki zrewidowała słabe podwaliny tego rodzaju podstawy i uderzyła w Demokratów i ich prezydenta ze zdwojoną siłą.
Należy zakładać, że Waszyngton od dawna brał pod uwagę możliwość ofensywy talibów i przejmowania przez nich kontroli nad znaczną częścią terytorium (wskazują na to szacunki, co do dni nim dojdzie do upadku władz). Można obecnie spekulować ile raportów wywiadu zostało odpowiednio później „poprawionych”, tak aby wpisywały się w przyjętą wizję polityczną i tym samym tworzyły fikcję nawet stu dni władzy dla rządzących w Kabulu. Na tym etapie trzeba więc być bardzo ostrożnym z takimi ocenami jak „klęska wywiadu amerykańskiego”, „CIA zawiodła”, etc. Rzeczywiście zawiodły władze polityczno-wojskowe nie potrafiące działać elastycznie w rejonie, gdzie prowadziły swoją misję od … 20 lat. Zaś ile krytycznych raportów, opracowań wywiadu, mówiących dokładnie o rzeczywistości pojawiło się z oznaczeniem "top secret" i nie zostało przekutych w decyzje polityczne, tego dowiemy się zapewne w przyszłości.
Tak czy inaczej, dynamika załamania się sił zbrojnych i służb bezpieczeństwa Afganistanu politycznie zaskoczyła administrację Joe Bidena. I tutaj pojawia się pytanie o brak swego rodzaju planu awaryjnego. Przede wszystkim możliwości próbowania wyjścia z twarzą z konfliktu, który idzie ku dramatycznemu i nieodwracalnemu finałowi. Właśnie w tym miejscu można zakładać, że akurat Donald Trump mógłby być o wiele bardziej skłonny do zastosowania chociażby krótkiego pokazu siły wobec talibów. Czego rzeczywiście nie zrobiła obecna administracja. Zaś chociażby przeprowadzone w toku ofensywy talibów uderzenia z powietrza należy potraktować jako bardzo rachityczne patrząc na ich wymiar końcowy i brak zaplecza propagandowego po stronie amerykańskiej. Co więcej, były prezydent Stanów Zjednoczonych wielokrotnie przyzwyczaił nas, w toku swoich rządów, do tego, że akurat uderzenie w jego wizerunek jest dla niego wysoce nietolerowanym stanem. Szczególnie, gdy podważa jego kompetencje jako głównodowodzącego oraz kierownika polityki zagranicznej. Zaś tak gwałtowna ofensywa talibów, nie mówiąc o scenach zajęcia Kabulu i ewakuacji śmigłowcami w stolicy Afganistanu byłyby właśnie formami uderzenia w autorytet prezydenta Stanów Zjednoczonych.
Nie mówiąc już nawet o symbolicznym upokorzeniu Stanów Zjednoczonych zdjęciami jednostki specjalnej talibów Badri 313, dysponującej sprzętem wywodzącym się zapewne z zapasów wojsk afgańskich przekazanej przez Amerykanów. Jej członkowie prześmiewczo odwołali się w przekazach propagandowych do skarbu narodowego Stanów Zjednoczonych, jakim jest ulokowanie sztandaru na górze Suribachi na wyspie Iwo Jima, w toku walk na Pacyfiku w II wojnie światowej. Co jak co, ale dla amerykańskiej prawicy i jej zwolenników takie działanie wymagałoby kontrakcji, nie mówiąc o samym Donaldzie Trumpie. Obecna administracja jest jednak w defensywie względem tego rodzaju kolejnych upokorzeń wizerunkowych. Trzeba przyznać, że nawet Jimmy Carter, do którego obecnie często przyrównuje się właśnie Joe Bidena, w trakcie kryzysu po zajęciu ambasady amerykańskiej w Teheranie symbolicznie zawiesił kampanię wyborczą i obiecał pracować cały czas w Białym Domu nad rozwiązaniem problemu. Obecna administracja Joe Bidena nie wypracowała tego rodzaju jednoznacznego podejścia, a tym samym staje się coraz bardziej reaktywna i jest spychana do defensywy. Obrazują to pełne napięcia dyskusje na konferencjach prasowych.
W żadnym razie nie należy uznawać, tak jak wskazano już raz w powyższym tekście, że Amerykanie mieli związane ręce jeśli chodzi o Afganistan. Stany Zjednoczone od pewnego czasu nie miały nic do stracenia jeśli chodzi o zerwanie porozumień z talibami. Szczególnie, w przypadku już i tak skadrowanego kontyngentu wojskowego oraz planów nieuchronnej ewakuacji. Argument, że nagle talibowie byliby w stanie rozpocząć masowe uderzenia na cele amerykańskie i natowskie jest dość kontrowersyjny. Wiadomo przecież, że sama operacja ewakuacji wojsk z rejonu trwającego i poddanego gwałtownej eskalacji konfliktu zbrojnego, przy rosnącej aktywności wojskowej przeciwnika, i tak musi brać pod uwagę zwiększone środki ostrożności. Wiąże się z tym komasacja sił i środków osłonowych, od dodatkowych wojsk lądowych (które i tak trafiły w trybie awaryjnym do Kabulu) poprzez możliwość odwołania się do silnego wsparcia z powietrza w trybie CAS, ale też uderzeń na siły wroga szykujące się do prowadzenia działań lub w formie uderzeń odwetowych. Do wszystkiego tego potrzebna była jednak w pierwszej kolejności wola polityczna głównodowodzącego, a więc jak jest w Stanach Zjednoczonych prezydenta.
Zauważmy, że talibowie musieli w końcowej fazie operacji przejmowania kontroli nad większością państwa, szczególnie gdy zajmowali już większe miasta, rozpocząć chociażby niespotykaną wcześniej (tj. od 2001 r.) koncentrację własnych sił. Nie mając możliwości osłony przed atakami z powietrza stawali się wręcz idealnym celem do pokazowego uderzenia odwetowego lub osłonowego, opóźniającego ich marsz na Kabul. Nikt nie mówił w tym przypadku, że nagle Stany Zjednoczone i NATO oraz partnerzy Sojuszu np. Australia powinni zrewidować własne plany względem końca misji w Afganistanie. Byłoby to niemożliwe z punktu widzenia woli politycznej oraz oporów społeczeństw. Jednak, swego rodzaju ostatnia kampania militarna, wymuszająca powrót do kruchego status quo i pozwalająca na swobodniejszą ewakuację własnych i sojuszniczych zasobów była zdecydowanie możliwa do przeprowadzenia. Szczególnie, gdy znamy możliwości sił powietrznych Stanów Zjednoczonych oraz sojuszników. I można uznać, że w przypadku rządów Donalda Trumpa taki scenariusz byłby o wiele bardziej prawdopodobny. Nawet, gdyby wymagałby przełamania woli Kolegium Połączonych Szefów Sztabów, etc., do czego także przyzwyczaił wszystkich były prezydent.
Podsumowując, obecna administracja Joe Bidena ewidentnie popełniła szereg błędów w postrzeganiu sytuacji operacyjnej w Afganistanie. Nie była również politycznie przygotowana do podjęcia odpowiednich decyzji w zakresie prewencyjnego zastosowania siły militarnej jako elementu operacji elastycznego wyjścia z Afganistanu. I nie można tego wiązać jedynie z decyzjami poprzednika, jeśli chodzi o porozumienie zawarte z talibami. Szczególnie, że obecne wydarzenia mają miejsce kilka miesięcy od czasu przejęcia pełnej kontroli nad państwem przez nową amerykańską administrację. W tym czasie można było śmiało przejąć inicjatywę i zaskoczyć swoimi własnymi działaniami drugą stronę konfliktu, a nie w głównej mierze swoich sojuszników. Chociaż trzeba dodać w tym kontekście, że oczywiście administracja Joe Bidena odpiera wszelkie oskarżenia, że jej działania w jakimś stopniu mogły "zaskoczyć" partnerów z innych państw zaangażowanych w Afganistanie.
Samo uchwycenie, niejako w ostatnim momencie, kontroli nad międzynarodowym lotniskiem w Kabulu można uznać za zupełne minimum w tym aspekcie. Amerykanie nie zdecydowali się również na być może drastyczne, ale ważne niszczenie przejętych przez talibów składów uzbrojenia, wyposażenia, etc. Co więcej, zarówno administracje Donalda Trumpa jak i Joe Bidena nie przygotowały się na strategiczną zmianę sytuacji w tym państwie, gdyż sama fizyczna ewakuacja nie rozwiązuje możliwości wystąpienia zagrożeń płynących z terytorium Afganistanu wobec regionu i świata, właśnie w przypadku tryumfu talibów. Można zastanawiać się czy nie dało się myśleć o wiele bardziej realnie nad koncepcją zaawansowanych operacji „stay-behind”.
Mając na uwadze, że Waszyngton i tak pomijał od pewnego czasu w ostentacyjny sposób władze w Kabulu. Zaś w przypadku zwycięstw talibów coś takiego gwarantowało utworzenie zalążków działań wymierzonych w ich władzę. Nawet jeśli nie wiązałoby się to z ich pokonaniem to pozwoliłoby na związanie części ich sił, stworzenie bastionów do działań wywiadowczych i utrzymania większych możliwości operacyjnych w kolejnych latach. Dziś Joe Biden stara się obwiniać również afgańskie wojska. Co ciekawe spotyka się z krytyką części nawet lewicowych obserwatorów wydarzeń w Afganistanie. Wskazują oni bowiem przede wszystkim na fatalną postawę dowódców i polityków afgańskich, a nie wszystkich żołnierzy (przykład ewakuacji sił z Kandaharu). W kraju były więc zasoby ludzkie, które można było wykorzystać w budowaniu operacji "stay-behind".