Reklama

Technologie

Aerostaty na straży wschodniej granicy Polski. Gdzie pierwsza lokalizacja?

Fot. Lockheed Martin
Fot. Lockheed Martin

W lecie medialny rozgłos zyskały informacje o pojawianiu się nad terytorium Polski powietrznych systemów rozpoznawczych, takich jak samolot rozpoznania i dozoru radiolokacyjnego AWACS stacjonujący przez kilka dni sierpnia na krakowskim lotnisku Balice czy bezzałogowy system rozpoznawczy RQ-4 Global Hawk. Sytuacje te, tłumaczone były programami ćwiczeń wojskowych na szczeblu NATO, uzmysławiają znaczenie i rolę posiadania systemów rozpoznania oraz dozoru radioelektronicznego szczebla wyższego niż taktyczny.

Państwa, które stać na tak skomplikowane i kosztowne systemy jak AWACS, policzyć można na palcach jednej ręki. Za samoloty klasy E-3 Sentry, których wyprodukowano niespełna 70, zapłacić trzeba od ok. 350-400 milionów dolarów wzwyż, i to nie uwzględniając kosztów pozyskania, wyszkolenia i utrzymania niezbędnej, wyspecjalizowanej kadry oraz infrastruktury do obsługi tych systemów i przetwarzania pozyskiwanych danych rozpoznawczych.

Nie ma to zresztą dużego sensu w przypadku państw, realizujących obronne doktryny wojenne, nie wymagające zdolności do swobodnego i elastycznego operowania środkami rozpoznania z dala od swego terytorium oraz reagowania na zagrożenia o charakterze globalnym. Państwa, które zmuszone są swoim dozorem elektronicznym obejmować rozległy obszar przylegający do własnych, rozległych granic i wód terytorialnych, szukają tańszych rozwiązań pośrednich pomiędzy systemami klasy AWACS oraz Boeing 737 AEW&C, a naziemnymi systemami dozoru radioelektronicznego. Przykładem takich rozwiązań jest np. samolot wczesnego ostrzegania i kontroli powietrznej Saab 2000 Erieye AEW&C czy w pewnym sensie spokrewniony z nim za sprawą szwedzkiego radaru firmy Ericsson brazylijski Embrarer P-99 lub model EMB-145H tej samej firmy.

image
E-3 Block 40/45 / Fot. USAF

Cechą wspólną tych wszystkich systemów jest to, że pomagają one rozwiązać problem ograniczonego zasięgu wykrywania obiektów powietrznych, naziemnych lub nawodnych, wynikający z praw fizyki i geometrii. Mówiąc wprost: krzywizna kuli ziemskiej ogranicza zasięg obserwacji radarowej prowadzonej z poziomu ziemi w stopniu  zależnym wprost do wysokości, na jakiej porusza się obiekt. W przypadku celów naziemnych i nawodnych jest to ok. 40 km, i ta sama granica obowiązuje też w przypadku celów powietrznych na małej wysokości.

Stąd, z możliwości poruszania się poza zasięgiem radarów, wzięła się idea tworzenia i taktyki użycia np. systemów pocisków manewrujących – przedstawicielami tej klasy są np. Tomahawk czy Kalibr oraz duża rodzina pocisków przeciwokrętowych – kierujących się do celu na skrajnie małej wysokości, poniżej tzw. horyzontu radiolokacyjnego, i najczęściej wykorzystujących rzeźbę terenu. Z takimi celami do pewnego stopnia radzą sobie radary pozahoryzontalne (OTH) wykorzystujące fale radiowe zakresu metrowego i ich odbicie od jonosfery, ale ich rola ogranicza się do bardzo wstępnego, wczesnego ostrzegania i wykrywania. Są to skomplikowane, o bardzo rozbudowanych, statycznych, najczęściej kierunkowych systemach antenowych, obiekty stacjonarne wymagające dużej mocy zasilania, a więc i o bardzo silnej emisji elektromagnetycznej i cieplnej. Ich lokalizacji nie da się ukryć już od fazy budowy, są stosunkowo łatwe do zniszczenia w początkowej fazie konfliktu, zatem wymagają wyjątkowej ochrony przed skutkami takich ataków.

image
Globaleye / Fot. Saab

Polskie rozwiązanie

W Polsce podejmowano także próby wyniesienia systemów rozpoznania radioelektronicznego w powietrze, ale z założenia prace prowadzone były w kierunku specjalistycznych przeznaczeń i zastosowań, takich jak np. ratownictwo morskie. Stosunkowo niewielka platforma latająca, jaką jest dwusilnikowy turbośmigłowy samolot PZL An-28/M28 Bryza nie pozwolił na zabudowanie stacji radiolokacyjnej o parametrach znacząco przewyższających te, które można stosować na śmigłowcach poszukiwawczo-ratowniczych. W efekcie na pokład wersji M28B 1RM Bryza Bis trafił X-pasmowy radar ARS-800. Szczytem możliwości wykrywania przez ten system obiektów nawodnych jest odległość 80-100 km, pod warunkiem, że obiektem tym jest… okręt lub przynajmniej trawler. Obiekty o mniejszych rozmiarach i małej skutecznej powierzchni odbicia mogą być wykrywane na dystansie od 10 (ponton), do ok 35 km (mała łódź). Taki system nie może być więc stosowany do systemów ostrzegania i obrony powietrznej, bo te mają zupełnie inne zadania i charakteryzują się zupełnie inną specyfiką. Powinny one mieć zdolność wykrywania z odległości kilkuset kilometrów obiektów o SPO rzędu 1-5 m kw., o ile nie są to obiekty zbudowane w nowoczesnej technologii stealth, redukującej ich SPO znacznie poniżej 1 m kw oraz posiadających zaawansowane systemy zakłócania i przeciwdziałania elektronicznego.

image
M-28B 1RM Bryza Bis Fot. Aldo Bidini (GFDL 1.2)

 

Aerostaty

Od lat 70. w świecie rozwijane są rozwiązania, o których można powiedzieć, iż ich istotą jest… „podróż w czasie”. I to do czasów odległych o ponad 100 lat. Już bowiem w latach I wojny światowej, a także prawdopodobnie podczas amerykańskiej wojny secesyjnej (1861–1865) na coraz większą skalę używano do celów rozpoznawczych aerostatów, czyli balonów. Aerostaty na uwięzi pozwalały poszerzyć horyzont skutecznej obserwacji dzięki wyniesieniu punktu obserwacyjnego ponad poziom ziemi, z jej ukształtowaniem i przeszkodami terenowymi. Dzięki temu na długo przed pojawieniem się samolotów możliwe stało się rozpoznawanie ze znacznym wyprzedzeniem, bo na znacznie większą odległość, ruchów wojsk nieprzyjaciela, a po wyposażeniu stanowisk obserwatorów w balonach w łączność telefoniczną lub radiową – także szybkie korygowanie ognia własnej artylerii czy wspieranie działania własnych jednostek na dalekim przedpolu.

Tę zasadę postanowiono odświeżyć, wynosząc nad ziemię nowoczesne detektory różnego rodzaju, głównie radiolokacyjne. I nie od razu powstającym rozwiązaniom tego rodzaju przydawano militarne funkcje i przeznaczenie. Za bardzo ważne w USA uznano np. dozorowanie rozciągniętych granic, w tym morskich, w celu przeciwdziałania chociażby kontrabandzie z wykorzystaniem małych łodzi i samolotów. Miało to szczególne znaczenie w przypadku południowych granic USA, przez które prowadziły szlaki przemytu narkotyków i ludzi z Ameryki Południowej.

image
Niemiecki balon obserwacyjny z pierwszej wojny światowej / Właściciel fotografii Benjamin Hirschfeld (CC BY-SA 3.0)

Nie oznacza to, że bagatelizowano militarne znaczenie tej koncepcji, jako atrakcyjnej – w pewnych sytuacjach – alternatywy bądź uzupełnienia dla innych systemów wykrywania zagrożeń. W 1996 r. Pentagon powołał specjalne biuro – Aerostat Joint Project Office – do nadzorowania prac nad aerostatami rozpoznawczymi. Nie bez powodów uznano, że na tle najbardziej wyrafinowanego systemu AWACS, jakim jest np. Boeing E-3 Sentry, system oparty o aerostat będący platformą sensorów radarowych, ma szereg niezaprzeczalnych zalet. Zwłaszcza, jeśli punktem wyjścia do ocen i porównań jest założenie „przywiązania”, dosłownie i w przenośni, do własnego terytorium i jego granic.

E-3 działa zazwyczaj na pułapie operacyjnym ok. 9 tys. m, a jego czas przebywania w powietrzu nie jest nieograniczony. Nawet z opcją uzupełniania paliwa w locie czas aktywności operacyjnej jest czasem zamkniętym, ograniczonym do kilkunastu godzin. Warunkowany jest m.in. wytrzymałością około 30-osobowego personelu operacyjnego, który wykonuje nie tylko zadania związane z pozyskiwaniem danych rozpoznawczych o sytuacji powietrznej, ale jest też działającym w czasie rzeczywistym ośrodkiem zarządzania systemami składającymi się na różne środki obrony przeciwlotniczej, głównie własnego lotnictwa. Zasięg stacji radiolokacyjnej E-3 sięga ok. 650 km, co gwarantuje spełnienie ważnego kryterium, jakim jest wczesne ostrzeganie o zagrożeniu z powietrza.  Systemy tej klasy, jak E-3 Sentry czy E-2E Hawkeye, mogą zmieniać miejsce swej pracy operacyjnej zależnie od wymogów sytuacji, zatem w trakcie dyżuru bojowego mogą obejmować swoim zasięgiem obszar daleko większy niż zasięg antenowy posiadanego radaru. To ma zasadnicze znaczenie dla sprawności kierowania dynamicznymi operacjami na dużych obszarach.

Aerostat, statek powietrzny lżejszy od powietrza i pozbawiony własnego napędu, oraz związany ze stanowiskiem naziemnym w sposób nie tylko przenośny, ale i fizyczny (linami i okablowaniem przekazującym dane), ma zupełnie inną filozofię użycia. Nie jest miejscem pracy dla zespołu operatorów i urządzeń wspomagających opracowywania danych pozyskiwanych z sensorów. Jest platformą, wynoszącą, zwykle na pułap ok. 4-5 km, system sensorów (elektrooptycznych, termowizyjnych lub zestaw antenowy stacji radiolokacyjnej), ważący, wraz z niezbędnym wyposażeniem wspomagającym, zwykle od kilkunastu-kilkudziesięciu kg do około 1 tony. Zestawy, przeznaczone do zastosowań taktycznych, dysponują najczęściej głowicami termowizyjnymi lub sensorami optycznymi. Takie były na dość znaczną skalę skutecznie stosowane w wojnie afgańskiej w monitorowaniu stref bezpieczeństwa w otoczeniu baz. W naszym przypadku ważne są te, które pozwalają zajrzeć głębiej w przestrzeń operacyjną i monitorować zagrożenia innego rodzaju niż tylko rozproszeni w terenie terroryści z lekką bronią.

image
Wizja systemu dozorowego opartego o aerostaty typu 71M Rys. TCOM

Pozyskiwane dane z radaru, pozwalające monitorować obszar w promieniu do ok. 350-450 km, są przesyłane na ziemię i tam opracowywane. Zarządza się nimi w zależności od będących w dyspozycji środków obrony powietrznej. Czas pobytu aerostatu w zawisie jest nieomal nielimitowany. Jego pułap operacyjny nie koliduje np. z korytarzami powietrznymi lotnictwa komunikacyjnego. Ale jest „coś za coś”: aerostat jest w znacznie większym stopniu wrażliwy na oddziaływanie warunków atmosferycznych, burz i wiatru, jest też – choć z założenia posterunek z takim wyposażeniem znajduje się w głębi własnego terytorium – stosunkowo łatwym celem w przypadku nagłego rozpoczęcia konfliktu zbrojnego, o ile nie jest wspierany np. stanowiskami bezpośredniej obiektowej obrony przeciwlotniczej i stacji zakłócania. Na przeciwległej szali znajdują się nieporównanie niższe koszty pozyskania i użytkowania takiego systemu rozpoznania, a także wyeliminowanie zagrożeń dla ludzi w przypadku skierowania ataku na pracujące na takiej platformie urządzenia promieniujące fale elektromagnetyczne. W skrajnym przypadku zniszczeniu ulega sam balon i aparatura, nie zaś jego obsługa złożona z wysokiej klasy specjalistów, których strata jest w warunkach bojowych niejednokrotnie bardziej dotkliwa od utraty sprzętu.

Realne rozwiązanie dla Polski?

Z takiej perspektywy, i przy wzięciu pod uwagę wymienionych kryteriów, pozyskanie tej klasy wyposażenia dla Sił Zbrojnych RP wydaje się działaniem co najmniej racjonalnym i uzasadnionym. I, w odróżnieniu od mrzonek o pozyskaniu własnego narodowego systemu rozpoznania satelitarnego – rozwiązaniem nacechowanym realizmem. Pozwoliłoby ono uzyskać stosunkowo szybko i tanio efektywny i, taką należy mieć nadzieję, będący pod pełną narodową kontrolą (np. stacjonujące w Europie samoloty AWACS w liczbie 17, poza brytyjskimi i francuskimi, są traktowane jako sprzęt w dyspozycji NATO, mają załogi międzynarodowe) środek nadzorowania przestrzeni powietrznej na znacznym obszarze, zarówno własnego terytorium jak i przylegającym do granic będących równocześnie granicami NATO i Unii Europejskiej. Prace w tym kierunku są osadzone w rekomendacjach Strategicznego Przeglądu Obronnego, związanych ze wzmocnieniem świadomości sytuacyjnej Wojska Polskiego.

Kilka programów „radarowych” aerostatów rozwijano w USA z różnym powodzeniem. Jednym ze sztandarowych  był  m.in. JLENS (Joint Land Attack Cruise Missile Defense Elevated Netted Sensor System). Jego zasięg wykrywania celów powietrznych to ok. 540 km, pojazdów – ok. 220 km. Niestety, po „wpadce” tego systemu w 2015 r. (nad jednym z zerwanych z uwięzi aerostatów na poligonie w regionie Waszyngtonu utracono kontrolę, a poruszający się w swobodny sposób aerostat stał się poważnym zagrożeniem dla ruchu lotniczego i obiektów naziemnych, niszcząc swym olinowaniem instalacje energetyczne na znacznym obszarze stanu Pennsylwania) Kongres postanowił program skasować. Innym znanym systemem „made in USA” jest używany od przełomu lat 70. i 80. prostszy TARS (Tethered Aerostat Radar System) z aerostatem 71M LASS (Low-Altitude Surveillance System) i radarem AN/TPS-63 o zasięgu 370 km (a później Lockheed Martin typ 420K z radarem L-88 o zasięgu 370 km), służący w nadzorze przestrzeni powietrznej i wód terytorialnych w pobliżu południowych granic Stanów. System ten w 2002 r. został przez dowództwo USAF przekazany do Departamentu Bezpieczeństwa Krajowego. Od 2013 r. odpowiedzialność za system TARS przejęła US Custom and Border Protection (CBP). Według jej informacji w latach 2014-2015 dzięki niemu wykryto prawie tysiąc prób przekroczenia granicy przez „niekomercyjne” statki powietrzne.

image
Aerostat dozorowy Lockheed Martina / Fot. LM

Pewne doświadczenia w dziedzinie wykorzystania aerostatów ma także Izrael (np. RT Aerostats Systems), gdzie powstał system EL/M-2083 z nowoczesną anteną w technologii AESA, pozwalający śledzić jednocześnie do 500 celów. Rekomendowany jako „operacyjnie sprawdzony” system jest w stanie wykryć samolot myśliwski z odległości 250 km, ale pojawiają się też informacje o efektywnym zasięgu 500 km. Od pewnego czasu rozwiązaniami na tym polu zainteresowane są m.in. Indie, śledzące uważnie zachodnie konstrukcje i intensywnie pracujące nad własnymi, ukierunkowanymi głównie na zadania ISTAR (Intelligence, Surveillance, Target Acquisition, Reconnaissance). W ogóle – działania wojskowe w Afganistanie w pełni uwiarygodniły ten kierunek rozwoju technologii rozpoznania zagrożeń dla sojuszniczych baz i instalacji wojskowych, przyczyniając się do dynamicznego wzrostu światowego rynku aerostatów z ok. 3,9 miliarda dolarów w 2014 r. do prognozowanych ok. 9 miliardów w roku 2020.

Obecnie w tym segmencie rynku rywalizuje z sobą już kilkadziesiąt światowych potęg, takich jak m.in. Lockheed Martin, Raytheon Company, Exelis, Sky Sentry, TCOMP LP, Raven Aerostar, ILC Dover, o swoje miejsce na rynkach walczą także firmy rosyjskie (AUGUR-RosAeroSystems). Nasilająca się konkurencja sprawia, że obecnie na rynku amerykańskim cena aerostatu tej klasy, jak te używane w ramach TARS, oscyluje ok. 8-9 milionów USD. Resurs aerostatu, zależnie od warunków atmosferycznych, w jakich jest eksponowany, szacuje się – ze względu na trwałość powłoki – na ok 8-10 lat.

W stronę polskich aerostatów

Wydaje się, że w Polsce poprawnie zinterpretowano ten stosunkowo nowy trend. Pod koniec 2017 r. rozpisano, a jakże, dialog techniczny dotyczący „systemu radiolokacyjnego rozpoznania przestrzeni powietrznej i nawodnej bazującego na aerostacie”. Dialog, który rozegrał się w styczniu i lutym 2018 r. z udziałem 12 podmiotów, najprawdopodobniej dostarczył danych do dalszych kroków. Z założeń ta faza postępowania każdorazowo ma służyć „ocenie możliwości spełnienia przez oferowany sprzęt wojskowy wstępnie określonych wymagań, oszacowaniu kosztów cyklu życia, harmonogramu dostaw, uwarunkowań dotyczących zabezpieczenia logistycznego, bezpieczeństwa dostaw oraz szkolenia i zasad odbioru jakościowego sprzętu”. Można spekulować, że wojsko wie, do czego zmierza i czego szuka, oraz co jest możliwe do pozyskania i na jakich, ogólnie, warunkach. Określenie „najprawdopodobniej” jest o tyle uzasadnione, że wszelkie szczegółowe informacje w tej sprawie są obecnie traktowane jako niejawne.

Jak poinformował Defence24 rzecznik Dowództwa Generalnego SZ RP:

Proces oceny oraz prowadzone w jej ramach rekonesanse mające na celu wskazanie i wybór optymalnej lokalizacji na terenie kraju na potrzeby przyszłych posterunków aerostatowych nie zostały zakończone. Dowództwo Generalne RSZ, we współpracy z komórkami resortu obrony narodowej, w tym Inspektoratem Uzbrojenia, kontynuuje działania zmierzające do pozyskania systemów aerostatowych. System zostanie pozyskany zgodnie z terminami wynikającymi z niejawnych dokumentów planistycznych obowiązujących w resorcie obrony narodowej, zgodnie z wymaganiami operacyjnymi Sił Zbrojnych RP.

Nie są za to niejawne odbywające się w różnych regionach kraju działania różnych agend wojskowych, o działaniach których w pewnym zakresie informują lokalne media. Takie działania, wszystko na to wskazuje, mają charakter wizji lokalnych, stanowiących element studiów nad decyzjami lokalizacyjnymi dotyczącymi potencjalnych posterunków radiolokacyjnych z udziałem aerostatów. Niektóre z tych działań łączone są ze spotkaniami z przedstawicielami lokalnych społeczności, co może sugerować, iż analizy lokalizacyjne wyszły z fazy technicznej, i wchodzą w fazę, powiedzmy, społeczną.

image
Sensory elektrooptyczne pod aerostatem Fot. uav-solutions.com

Niedawno takie rekonesanse odbyły się w północnej części Polski. Każdorazowo towarzyszyły im ogólnikowe informacje o celu inspekcji. Celem tym jest właśnie zlokalizowanie posterunków radiolokacyjnych, w których bazować będą aerostaty. Od 2018 r. wymieniano takie nazwy miejscowości, jak Sępólno Wielkie i Biały Bór w Zachodniopomorskiem czy 16-hektarowy teren pomiędzy Kantowem a Goryniem w gminie Kisielice w Warmińsko-Mazurskiem.

Do tej listy ostatnio dopisana została wieś Kurzyna Wielka, położona w gminie Ulanów w północnej części Podkarpacia. Na spotkaniu, które 8 września  odbyło się w tej miejscowości z udziałem m.in. lokalnych samorządowców, przekazano otwarcie informacje o zamiarze usytuowania w tej wiosce, w ściślej – w jej przysiółku Zarowie, posterunku radiolokacyjnego wyposażonego w aerostat. Jak zapewnili wojskowi, „w Polsce takiego posterunku jeszcze nie ma. W Kurzynie Wielkiej powstałby pierwszy tego typu obiekt”. Dla jego potrzeb wojsko zamierza pozyskać teren o wymiarach 200 na 300 metrów oraz dodatkowo... 14 hektarów, przeznaczonych pod budowę infrastruktury naziemnej.

Usiłowaliśmy zdobyć informacje w tej sprawie od oficera prasowego 3. Sandomierskiego Batalionu Radiotechnicznego, w którego strukturach miałby znajdować się nowy posterunek, i który „przeznaczony jest do prowadzenia radiolokacyjnego rozpoznania przestrzeni powietrznej w Narodowym Systemie Obrony Powietrznej oraz wydzielonymi stacjami radiolokacyjnymi w Zintegrowanym Systemie Obrony Powietrznej i Przeciwrakietowej NATO (NATINAMDS).  Niestety, odmówiono nam nawet potwierdzenia informacji, że faktycznie przedstawiciel tej jednostki uczestniczył w spotkaniu w Kurzynie Wielkiej, w którym udział wzięli także przedstawiciele Zarządu Wojsk Radiotechnicznych Inspektoratu Sił Powietrznych Dowództwa Generalnego Rodzajów Sił Zbrojnych, 3. Wrocławskiej Brygady Radiotechnicznej, Rejonowego Zarządu Infrastruktury w Lublinie, Garnizonu Nisko i Wojskowej Komendy Uzupełnień w Nisku oraz Wojewódzkiego Sztabu Wojskowego w Rzeszowie. W sandomierskim 3. batalionie o wszelkie informacje w sprawie planowanego posterunku zalecono pytać w Dowództwie Generalnym Rodzajów Sił Zbrojnych. DGRSZ z kolei ogranicza się do lakonicznego komunikatu: „Proces oceny, oraz prowadzone w jego ramach rekonesanse, mające na celu wskazanie i wybór optymalnej lokalizacji na terenie kraju na potrzeby przyszłych posterunków aerostatowych, nie zostały zakończone”. To może znaczyć wszystko i nic.

Możliwości są bowiem co najmniej trzy:

- w każdej z tych lokalizacji powstanie posterunek

- posterunek powstanie w jednej lub dwóch z tych lokalizacji, i w jakiejś innej

- w żadnej z tych miejscowości nie powstanie posterunek

- lista lokalizacji, a więc i procedur rekonesansowych nie jest jeszcze wyczerpana i spodziewać się można kolejnej akcji, np. w rejonie Radzynia Podlaskiego, Siedlec, Sokołowa Podlaskiego...

Jeśli cały proces, zainicjowany w 2017 r. ogłoszeniem o dialogu technicznym, miałby zostać doprowadzony do finału, można pokusić się o argumenty przemawiające za każdą z tych lokalizacji.

W przypadku gminy Kisielice można za ważny argument uznać ten, że tak zlokalizowany posterunek faktycznie pokryłby zasięgiem swojego radaru ok. 80 proc. wielkiej rosyjskiej bazy wojskowej, jaką jest Obwód Kaliningradzki. Każdy obiekt latający na tym obszarze byłby monitorowany od momentu wyprowadzenia go z hangaru. Pod radiolokacyjnym nadzorem znalazłby się ruch pojazdów na tym obszarze, nie mówiąc o ruchu morskim na podejściach i w obrębie bazy marynarki w Bałtijsku.

W przypadku Białego Boru czy Sępólna można mówić o korzyści, jaką – niezależnie od monitorowania granicy morskiej państwa, wyświadczyłby taki posterunek Nadbrzeżnej Jednostce Rakietowej. Dysponuje ona pociskami NSM o zasięgu ok. 200 km oraz, jednocześnie, stacjami radiolokacyjnymi o zasięgu wykrywania i naprowadzania kończącym się na horyzoncie radiolokacyjnym, czyli ok. 40 km. Już nawet radar o zasięgu śledzenia rzędu 200 km, lub więcej jak się należy spodziewać, uczyniłby z NJR prawdziwie skuteczny oręż obrony wybrzeża.

W przypadku Kurzyny Wielkiej można odnieść wrażenie, iż decyzje lokalizacyjne są najbardziej zaawansowane, zaś niejawność informacji osłaniająca ten etap prac może być odczytywana, paradoksalnie, jako sygnał konkretyzacji działań. Nie tylko dlatego, że przed oficjalnym upublicznieniem tego wskazania lokalizacyjnego w ciągu dwóch poprzednich lat przeanalizowano kilka alternatywnych miejsc: Bieliny, Gliniankę, Dąbrowicę i Borki.

Kurzynę Wielką wybrano głównie dlatego, że ta lokalizacja spełniała wszystkie wymagania taktyczno-techniczne stawiane przez wojsko. Natomiast sam fakt, że poszukiwania lokalizacji zawężono do tego obszaru, wydaje się świadczyć o determinacji wojska w dążeniu do wyboru miejsca, mogącego w najwyższym możliwym stopniu łączyć kryteria geograficzne, techniczne i strategiczne. A te strategiczne wiążą się nie tylko z usytuowaniem lokalizacji potencjalnego posterunku w stosunku do granic z Ukrainą, Białorusią i Obwodem Kaliningradzkim, czyli w stosunku do teoretycznych kierunków, z których może nadejść zagrożenie.

Radar wiszący 4 kilometry nad północnym Podkarpaciem, obejmujący swoim zasięgiem obserwacji obszar w promieniu co najmniej 370-400 km, będzie „widział”, także poruszające się na wysokości kilkudziesięciu metrów nad ziemią, obiekty mogące stanowić zagrożenie dla już istniejącego, oraz budowanego, potencjału obronnego państwa. Widać to wyraźnie na mapie, na której w najbliższym sąsiedztwie przyszłego posterunku, w odległości zaledwie 120-130 km, są tak ważne dla potencjału przemysłowo-obronnego ośrodki przemysłowe dawnego Centralnego Okręgu Przemysłowego jak Stalowa Wola, Mielec, Świdnik, Kraśnik, Nowa Dęba, Rzeszów, Tarnów, Skarżysko Kamienna, Radom. Do tego dochodzą ważne dla wojska ośrodki, takie jak garnizony w Rzeszowie, Lublinie, Nisku, Sandomierzu, już istniejące jednostki wojskowe (Jarosław, Rzeszów, Żurawica, Sandomierz, Nisko, Lublin, Siedlce), oraz przyszłe miejsca lokalizacji jednostek oraz elementów infrastruktury nowej 18. Dywizji Zmechanizowanej, ośrodki badawcze o ważnym dla obronności znaczeniu (np. WITU w Stalowej Woli), ośrodki szkolenia poligonowego, pełniące także funkcje miejsc koncentracji wojsk (Nowa Dęba, Lipa), szlaki komunikacyjne (przeprawy na Wiśle, autostrada A4 i ważna dla zabezpieczenia ruchów wojsk wzdłuż granicy wschodniej trasa ekspresowa S19) i związane z nimi elementy infrastruktury mające znaczenie także dla obronności (lotniska w Rzeszowie, Mielcu, Lublinie, nowy DOL na A4 pomiędzy Tarnowem a Krakowem).

Z Kurzyny Wielkiej do granicy z Ukrainą jest w linii prostej jest ok. 80 km, do granicy z Białorusią – ok. 140 km. Już radar o zasięgu nawet tylko 350 km obejmowałby m.in. tereny na wschód od Lwowa, Brześć, i to pomimo iż Kurzyna Wielka leży na południowym skraju obejmującej ok. 7 tys. km kwadratowych Wyżyny Lubelskiej i Roztocza z wzniesieniami rzędu 317-390 metrów npm. Obszar obserwacji objąłby także – ma to znaczenie teoretyczne, jako że w tym przypadku mówimy o kraju sojuszniczym NATO –odległe o ok. 150 km pogranicze polsko-słowackie oraz część terytorium naszego południowego sąsiada.

Nie jest żadnym odkrywaniem Ameryki, że ewentualna sieć wyniesionych za sprawą aerostatów posterunków radarowych musi odpowiadać potrzebie zabezpieczenia granic RP, ale też granic NATO i UE, od strony wschodniej i północnej. Czyli granicy z niestabilną politycznie i objętą „dziwną wojną” Ukrainą (535 km), z będącą na orbicie Federacji Rosyjskiej, nieprzewidywalną co do dalszego rozwoju sytuacji wewnętrznej Białorusią (418 km), granicy z Federacją Rosyjską, czyli Obwodem Kaliningradzkim (210 km), oraz granicy morskiej na Bałtyku (440 km), skąd w razie „W” można spodziewać się nie tylko desantów dużych sił, ale głównie – na co zdają się wskazywać ostatnie zmiany w taktyce szkolenia i wyposażania sił morskich FR – desantów grup dywersyjnych i sabotażowych. Sprawna i „wydajna” radiolokacja na tym odcinku granicy, jak wspomnieliśmy, oznacza też „oczy i uszy” dla NJR i jej potencjału odstraszania sił morskich potencjalnego przeciwnika, operujących na Bałtyku poza strefą naszych wód terytorialnych.

Wszystkie trzy, lub, co wydaje się bardziej prawdopodobne z punktu widzenia potrzeb, cztery lokalizacje przyszłych posterunków aerostatowych, powinny być postrzegane także, a może nawet przede wszystkim, w kontekście budowania kompleksowego, zintegrowanego systemu obrony powietrznej państwa. Na razie widzimy tylko jego, dość oderwane od siebie, elementy. Za taki można uznać – z pełną świadomością ułomności niektórych rozwiązań – program Pilica, uzupełniany w pewnym sensie i zakresie przez Poprad.

Należy przyjąć, że początkiem najważniejszego segmentu systemu obrony przeciwlotniczej staną się niebawem dwie zakontraktowane do tej pory baterie Patriot, pozyskiwane w ramach programu Wisła i będące już w fazie produkcyjnej. Nie wiadomo dokładnie, jak ma wyglądać przyszły program Narew, który ma stanowić dla Wisły ważne uzupełnienie, i ma być w założeniu naszym narodowym systemem, bazującym na rozwiązaniach i produktach dostarczanych przez krajowych dostawców. Wiadomo za to, że polska nauka i polski przemysł mają już bogate doświadczenia w budowaniu zaliczanych do światowej czołówki cyfrowych systemów dowodzenia obroną przeciwlotniczej (dość wymienić takie rozwiązania jak Dunaj, SAMOC, Wołczenica, Podbiał, Łowcza albo Rega).

Wiadomo też, że – bez względu na to, w jakim tempie i w jakim konkretnie kierunku rozwijane będą w najbliższym czasie poszczególne komponenty systemu obrony przeciwlotniczej, musi je zespalać w jedno podstawowy element: system pozyskiwania i przetwarzania danych rozpoznawczych, bez którego nie może zostać zbudowany żaden skuteczny system wczesnego ostrzegania przed zagrożeniami. On bez komponentów wykonawczych, efektorów, czyli pocisków i artylerii przeciwlotniczej, nie będzie wart więcej, niż nawet najnowocześniejsze wykonawcze systemy rakietowe i artyleryjskie bez skutecznego systemu rozpoznawania sytuacji powietrznej na jak najdalszym przedpolu.

Rzecz bowiem nie w tym, aby na czas wiedzieć, co ku nam leci, i co nas zniszczy, ale wiedzieć, co, skąd i jak leci, aby móc to skutecznie zwalczyć. Pomysł – zdaje się, że realizowany – z posterunkami aerostatowymi i stacjami radiolokacyjnymi o zasięgu wykrywania celów powietrznych, także na tle ziemi i poruszających się z wykorzystaniem rzeźby terenu, na odległości rzędu niechby tylko 300-450 km, jest wart tego, aby mu szczerze kibicować. Bardziej, niż pomysłom na pozyskanie własnych satelitów rozpoznawczych bądź nabywanie danych zbieranych przez satelity będące pod kontrolą innych państw.

Na skierowane w 2019 r. do wojskowych pytanie naszego portalu o gwarancje finansowania pozyskania radiolokacyjnych aerostatów otrzymaliśmy zapewnienie, iż „pieniądze na ich zakup są w planach modernizacji do roku 2026”.

Reklama

Komentarze

    Reklama