Stany Zjednoczone zamierzają znacząco poszerzyć listę potencjalnych celów w Syrii, wytypowanych do uderzenia z powietrza. Dotychczas koncentrowano się w głównej mierze na wybiórczym atakowaniu tzw. Państwa Islamskiego (IS/Da`ish). To właśnie postępy tej organizacji terrorystycznej w Syriii i Iraku zmobilizowały Waszyngton do podjęcia ograniczonej akcji zbrojnej.
Obecnie na celowniki amerykańskich samolotów oraz uzbrojonych bezzałogowych statków powietrznych (bsp) mają zostać wzięte także Front an-Nusra (powiązany z Al-Kaidą) oraz formacje wierne prezydentowi Baszszarowi al-Asadowi. Głównym powodem takiego rozszerzania kampanii powietrznej jest chęć wzmocnienia przez administrację amerykańskiego prezydenta Baracka Obamy formacji „umiarkowanej” opozycji syryjskiej. Zamierzenia Waszyngtonu, zarówno w zakresie intensyfikacji kampanii powietrznej, jak i zwiększenia szkoleń wojskowych dla „umiarkowanej” syryjskiej opozycji, od razu ostro skrytykowała Rosja. Minister Siergiej Ławrow, w trakcie konferencji prasowej po spotkaniu z katarskim odpowiednikiem Khalidem ibn Mohammadem al-Attiyah podkreślił, że Stany Zjednoczone nie otrzymały pozwolenia od legalnych władz Syrii na naruszanie ich przestrzeni powietrznej. Jednocześnie, zdaniem Rosji, intensyfikacja kampanii powietrznej nad Syrią, połączona ze wspieraniem nowych formacji bojowników, nie powstrzyma głównego zagrożenia dla cywilizowanego świata, jakim jest rozwój i aktywność tzw. Państwa Islamskiego. Według ministra Rosja już wielokrotnie proponowała stworzenie spójnego frontu przeciwko terrorystom ale wymagałoby to zmiany polityki Zachodu wobec, chociażby, władz w Damaszku.
Niemniej Stany Zjednoczone, po raz kolejny w przypadku Syrii, odwołują się do szeroko omawianej ale dotychczas mało skutecznej koncepcji stworzenia przyjaznych im sił syryjskich. Zadanie to miała wypełnić w przeszłości chociażby „umiarkowana” Wolna Armia Syryjska, która jednak ostatecznie została niejako porzucona przez zachodnich sojuszników. Następnie ulegała znacznej fragmentacji, a część jej jednostek zwyczajnie dołączyła do silniejszych ugrupowań opozycyjnych nie zważając, że przyłączają się do organizacji terrorystycznych. Dziś, zdaniem Stanów Zjednoczonych, Nowe Siły Syryjskie mają walczyć zarówno z ekstremizmem spod znaku Państwa Islamskiego i Frontu an-Nusry, jak i reżimem w Damaszku wspieranym przez libański Hezbollah. W tym celu Amerykanie chcą wzmocnić proces szkolenia oraz drastycznie zwiększyć ilość wyposażenia, które trafia do tzw. Nowych Sił Syryjskich. Ich trzonem ma być około 60 bojowników wyszkolonych przez Amerykanów. Waszyngtońscy zwolennicy tego rodzaju polityki szacują, że w najbliższym czasie uda się w Turcji, Jordanii, Arabii Saudyjskiej i Katarze wyszkolić „nawet” 5 tysięcy kolejnych Syryjczyków. Trzeba podkreślić, że Amerykanom i ich regionalnym sojusznikom trudno jest wybierać odpowiednich kandydatów do szkolenia. Problem leży w potrzebie odpowiedniego sprawdzenia, czy nie mają do czynienia z ekstremistami. Trzeba wskazać, że dotychczas wielokrotnie zdarzało się, iż uzbrojenie powierzone „umiarkowanym” formacjom trafiało bezpośrednio do an-Nusry, czy wręcz Państwa Islamskiego.
Nowe Siły Syryjskie mają mieć zapewnioną przewagę w walkach z przeciwnikami, dzięki wspieraniu ich przez amerykańskie samoloty, najprawdopodobniej wsparcia powietrznego rodzaju można też będzie oczekiwać od niektórych innych członków koalicji. Korzystne, z punktu widzenia amerykańskich strategów, jest udostępnienie przez Turcję swych baz do prowadzenia operacji nad Syrią. Ta decyzja rządu w Ankarze znacząco ułatwia penetrację syryjskiej przestrzeni powietrznej oraz zdecydowanie obniża koszta kampanii powietrznej. Według danych płynących z Waszyngtonu, w Syrii miało już dojść do współpracy z formacjami proamerykańskimi. Bojownicy Nowych Sił Syryjskich mieli stać się celem ataku bojówek Frontu an-Nusry, podczas którego wezwali maszyny bliskiego wsparcia powietrznego (ang. CAS close air support). Wygląda to jednak raczej na działanie wynikające z chęci uchronienia jakichkolwiek formacji proamerykańskich na ziemi przed ich potencjalną anihilacją ze strony silniejszych, tj. tzw. Państwa Islamskiego, an-Nusry, czy też wojsk podległych reżimowi w Damaszku. Warto wspomnieć, że niedawno terroryści z an-Nusry dokonali głośnego porwania wyszkolonych wcześniej przez Amerykanów członków tzw. Dywizji. Wcześniej ofiarą porwania padł nawet dowódca tego samego zgrupowania syryjskich bojowników.
W tym samym czasie, gdy Stany Zjednoczone rozszerzają listę potencjalnych celów, liderzy tzw. Państwa Islamskiego szukają wzmocnień dla własnych jednostek w Syrii i Iraku. Straty terrorystów mają bowiem wynosić już ponad 15 tys. ludzi, z czego wielu terrorystów miało zostać zabitych w trakcie niemal 5,5 tysiąca wykonanych misji z użyciem lotnictwa koalicji w Syrii i Iraku. Szacunkowych danych dotyczących liczby terrorystów zabitych w Syrii i Iraku przez koalicjantów nie potwierdzają czynniki oficjalne, Waszyngton obawia się, i chyba słusznie, powtórzenia błędów z Wietnamu. Sama liczba zabitych przeciwników nie daje bowiem realnego obrazu sytuacji, nie jest wskaźnikiem pozwalającym ocenić skuteczność prowadzonych działań, zwłaszcza, że tzw. Państwo Islamskie, którego szeregi w szczytowym okresie kampanii w Syrii i Iraku miały liczyć od 20 do 30 tys. bojowników, szybko dostosowało się do funkcjonowania w obliczu zachodnich bombardowań.
Obecnie terroryści działają w jeszcze mniejszych formacjach i nie dokonują znaczących koncentracji sił i sprzętu, przez co są mniej podatni na uderzenia z powietrzna. Mimo to, jeśli informacja o stratach sięgających 10-15 tys. doświadczonych ludzi jest prawdziwa, może to oznaczać, że odzyskiwanie terenu zajętego przez terrorystów, szczególnie w przypadku operacji Kurdów i Irakijczyków, będzie przebiegać nieco sprawniej niż początkowo można byłoby się spodziewać. Jak pokazuje jednak przykład Harakat asz-Szabab al-Mudżahidin w Somalii nawet największe straty na lądzie nie mogą zapewnić ostatecznego zwycięstwa nad organizacją terrorystyczną, zwłaszcza tak bogatą i ekspansywną jak tzw. Państwo Islamskie.
Innym, trochę zapomnianym, niemniej jednak istotnym czynnikiem w postrzeganiu obecnej sytuacji syryjskiej jest otwarcie się Iranu na świat, do czego doszło w wyniku niedawnej umowy dotyczącej tamtejszego programu atomowego. Władze w Teheranie od początku konfliktu otwarcie wspierały Damaszek, a także milicje libańskiego Hezbollahu walczące po stronie sił wiernych prezydentowi Baszszarowi al-Asadowi. Obecnie, wraz z potencjalnym wzmocnieniem się Iranu pod względem ekonomicznym, płynącym m.in. z odmrożenia aktywów zgromadzonych na całym świecie, trudno przypuszczać, aby Irańczycy ograniczyli swoją pomoc dla Syryjczyków i Hezbollahu. Zakłada się wręcz sytuację odwrotną, a jakiekolwiek wzmocnienie milicji podległych szejkowi Hassanowi Nasrallahowi zapewne, delikatnie rzecz ujmując, nie zostanie pozytywnie odebrane przez władze w Izraelu. W tym kontekście wystarczy spojrzeć chociażby na obecną dyslokację Sił Obronnych Izraela. Wątpliwe również, aby Izraelczycy pozostawali bierni wobec postępów wojsk rządowych i Hezbollahu. Niewątpliwie administracja Obamy swoim układem z Iranem nie zyskała sympatii i potencjalnego wsparcia Izraela dla swoich działań w Syrii.
Trudno zakładać, że proamerykańskie Nowe Siły Syryjskie, w sile optymistycznych 5 tysięcy i wsparte nawet całą amerykańską potęgą powietrzną, pokonają Front an-Nusrę, tzw. Państwo Islamskie, Hezbollah, wojska rządowe itd. Wydaje się to wręcz nierealne. Ewidentnie od czasu słynnego kreślenia „nieprzekraczalnych linii” dla rządu w Damaszku, Stany Zjednoczone działają bez jasnej strategii wobec Syrii. Jednocześnie władze w Waszyngtonie wysyłając broń, kontynuując szkolenia lokalnych milicji, etc. grzęzną , chcąc nie chcąc, wraz z sojusznikami w wielowymiarowym konflikcie coraz bardziej przypominającym niegdysiejsze wydarzenia w sąsiednim Libanie. Konflikcie, w którym każdy z regionalnych (Iran, Arabia Saudyjska, Katar, Turcja, Izrael, Iran), jak i globalnych graczy, jak Rosja, Chiny czy wspomniane Stany Zjednoczone, ma własne, pragmatyczne interesy. Do ustanowienia jakiegoś pokojowego rozwiązania, satysfakcjonującego wszystkich graczy syryjskiego dramatu, jest naprawdę daleko.
dr Jacek Raubo
ito
Czyli, skoro "bojownicy" sobie nie poradzili- otwarta napaść na Syrię. Demokracja, prawa człowieka i tym podobne bzdety w kąt- jak zwykle kiedy administracja USA czegoś chce. Problem w tym, że się nie uczą. Praktycznie od zawsze największy problem mają z niedawnymi najbliższymi sojusznikami. Teraz też- jeszcze drzwi się nie zamknęły za wyszkolonymi i wyposażonymi przez USA "umiarkowanymi", którzy z dnia na dzień stali się terrorystami a ci już znaleźli sobie następnych. A wszystko w imię obalenia "reżimu" czyli legalnych władz. Niestety mamy podobny kocioł przy granicy. Niestety kwestią czasu wydaje się być moment kiedy otwarcie i bezpośrednio interweniują po stronie żałosnego reżimu w Kijowie, którego członkowie nawet nie pomyślą jak łatwo można ich zastąpić jakimś nowym "demokratą". Niestety dla nas oznacza potężny burdel przy granicy. Jak pokazują najnowsze doświadczenia Turków takie rzeczy lubią się rozłazić. Cóż, koledzy polscy rezerwiści- szykujcie się. Konfrontacja z Rosją nam raczej nie grozi, ale nasze szanse na wojaczkę z różnymi ukraińskimi "sektorami" nieprzyjemnie rosną.
Raa
Przecież, to nie jest walka z ISIS czy z terroryzmem, ale atak na Syrię. Nie tak dawno chciano bombardować Asada, lecz amerykanska opinia publiczna w 93% oprotestowała ten pomysł, mimo, że Obama obiecywał, iż noga amerykańskiego żołnierza w Syrii nie postanie. Czy obecna sytuacja różni się od tamej? Przykre jest to, że w obliczu takiego sąsiada jakiego mamy, musimy grzać się w ciepełku krwawego olbrzyma zza oceanu, który próbuje za wszelką cene podtrzymac status mocarstwa światowego, nawet za cene załatwiania interesów Saudom.
ppp
Znamy Wasze stanowisko, Panie Lawrow