- Analiza
- Komentarz
- Wiadomości
Czy można było zestrzelić rosyjską rakietę nad Polską?
To, że polskie radary nie śledziły rosyjskiej rakiety przez cały czas jej lotu i że nie została ona w międzyczasie zestrzelona wcale nie musi być wynikiem czyjegoś błędu oraz źle działającego systemu obrony powietrznej. Mieliśmy bowiem do czynienia z niskolecącym celem latającym, a polskie Siły Zbrojne działają cały czas w reżimie pokojowym – tylko w oparciu o środki dyżurne: radiolokacyjne, radarowe i lotnicze.

Autor. 3brt.wp.mil.pl
Niezarejestrowany upadek rosyjskiej rakiety Ch-55 pod Bydgoszczą wywołał falę krytyki w odniesieniu: zarówno do Sił Zbrojnych RP (w tym głównie do Dowództwa Operacyjnego Rodzajów Sil Zbrojnych), jak i Ministerstwa Obrony Narodowej. Pomijając problem „kto wiedział o zdarzeniu wśród polityków" oraz „dlaczego nie rozpoczęto poszukiwań rakiety po jej upadku na wielką skalę" warto się zastanowić, jak zadziałał sam system obrony powietrznej, zarówno jeżeli chodzi o wykrycie, jak i zwalczania pojawiającego się zagrożenia.
W pierwszej kolejności trzeba podkreślić, że sprawdził się system ukraińskiej obrony powietrznej, który zgodnie z oficjalnym komunikatem miał przekazać swojemu, polskiemu odpowiednikowi, że w kierunku Polski leci niezidentyfikowany obiekt latający – najprawdopodobniej rakieta.
Zobacz też
I tu konieczne jest pierwsze wyjaśnienie. Do czasu odszukania szczątków obiektu pod Zamościem koło Bydgoszczy, nie było możliwości określenia, co konkretnie leciało w kierunku Polski i czy posiadało ładunek wybuchowy. Po wykryciu obiektu powietrznego na ekranie radarów pojawia się bowiem jedynie „plamka", której można przypisać pewne parametry ruchu, ale której na pewno nie można zidentyfikować (to się robi już w oparciu o zewnętrzne dane). Oczywiście śledząc sam sposób lotu danego celu, jego pułap, prędkość oraz realizowane manewry (jak i ich brak) doświadczony operator radaru może określić, że jest to rakieta, dron lub samolot.
Zawsze jest to jednak identyfikacja z pewnym prawdopodobieństwem. Dlatego po informacji ze strony Ukrainy wiedziano jedynie, że w kierunku Polski coś leci, ale nie wiedziano co.
Analiza tego co się później działo jest o tyle trudna, że jak na razie nie ujawniono: ani w którym miejscu pocisk wleciał do Polski, ani na jakim pułapie się znajdował, ani też z jaką prędkością leciał. Ponieważ później okazało się, że była to rakieta manewrująca Ch-55 więc w naszych szacunkach można zakładać, że leciała na pułapie od 100 m do 1000 m oraz z prędkością około 700 km/h.
Gdzie wleciała do Polski i dokąd leciała rosyjska rakieta?
W tym pierwszym przypadku oznacza to, że przy locie na wysokości 100 m radar może wykryć taki obiekt na odległości do około 47 km, a przy pułapie 1000 m ten zasięg wydłuża się do 148 km. Od razu ogranicza to strefę, w jakiej pocisk mógł wlecieć do Polski. Jeżeli bowiem ukraińskie radary dostrzegły rakietę, to musiała się ona znajdować w maksymalnej odległości 100 km od granicy Białorusi z Ukrainą (inaczej ukraińskie stacje radiolokacyjne by jej nie widziały).
Z tego powodu rakieta śledzona przez Ukraińców musiała wlecieć do Polski nie dalej niż do wysokości Brześcia. Sprawa była więc bardzo niebezpieczna ponieważ prosta wykreślona od tego miejsca i przebiegająca przez Zamość pod Bydgoszczą, dalej na zachód przebiega między innym w okolicach Gazoportu w Świnoujściu. Oczywiście rakieta spadła wcześniej, ale jest mało prawdopodobne, by Rosjanie zaprogramowali ją na uderzenie konkretnie w podbydgoskim lesie. Pocisk spadł więc tam, gdzie się zepsuł i równie dobrze mógł polecieć dalej, uderzając w ziemię w o wiele groźniejszym miejscu.
Dlaczego samoloty nie zestrzeliły rakiety?
Polska nie ma automatycznego połączenia z ukraińskim systemem obrony powietrznej. Dane o nadlatującym pociski Ukraińcy przekazali więc najprawdopodobniej telefonicznie wskazując prędkość, pułap, kierunek oraz strefę wlotu. Ujawnione przez MON informacje wyjaśniły, że polskie radary obserwowały cel. Samo zgubienie obiektu, przynajmniej w jego końcowej fazie lotu, wskazuje, że nie było to ciągłe śledzenie, ale z przerwami.
Świadczy o tym dodatkowo chociażby to, że wysłane w powietrze samoloty dyżurne, polskie i amerykańskie, ostatecznie nie odszukały lecącej rakiety i nie mogły jej zestrzelić. Przy ciągłym śledzeniu systemem radarowym takie przechwycenie byłoby być może o wiele łatwiejsze.
Zobacz też
Piloci mieli zresztą bardzo trudne zadanie, ponieważ od decyzji o ich podniesieniu w powietrze do momentu, aż wystartowali minęło co najmniej kilkanaście minut - zbyt dużo by mogli dogonić rosyjski pocisk. Trzeba bowiem pamiętać, że rakieta poruszająca się z prędkością około 700 km/h doleciała od granicy Białorusi do Zamościa w czasie około pół godziny.
Przy braku dokładnego naprowadzania zadanie postawione pilotom było więc praktycznie nie do zrealizowania.
System radarowy działa, czy nie działa?
Pozostaje oczywiście pytanie, dlaczego prawdopodobnie nie było ciągłego śledzenia rosyjskiej rakiety nad terytorium Polski. Odpowiedź jest bardzo prosta – ponieważ w czasie pokoju nikt tego od wojska nie wymaga. Zadaniem Sił Zbrojnych na co dzień jest bowiem kontrola całej przestrzeni powietrznej jedynie od pułapu 3000 m. Robi się to zresztą w systemie natowskim korzystając z pracujących w sposób ciągły sześciu stacjonarnych radarów dalekiego zasięgu – tzw. Backbonów. Co najmniej dwa z nich mogły widzieć rosyjski pocisk.
Dla celów lecących niżej, zasięg Backbonów wyraźnie „się zmniejsza" i z ponad 470 km spada do 47 km dla celów lecących na wysokości 100 m. Strefę znajdującą się poniżej 3000 m trzeba więc zabezpieczać rozstawiając mniejsze, mobile radary, które na co dzień znajdują się na pozycjach kompanii i batalionów radiotechnicznych. Tylko część z nich jest w dyżurze bojowym, a dodatkowo i tak jest ich zbyt mało by. np. zabezpieczyć wykrywanie celów niskolecących nad całym terytorium Polski.
Zobacz też
Dlatego są luki i mogło się zdarzyć, że rakieta wyszła z obserwacji jednego radaru nie wchodząc w strefę wykrycia kolejnego - znajdującego się trochę dalej. Dla rakiety nad Polską są w tym przypadku dwie możliwości. Mogło być tak, że pocisk został stracony z ekranów bo zaczął spadać – ostatecznie uderzając w ziemię. Ta sytuacja byłaby o tyle dobra, że w oparciu o dane radaru precyzyjnie można wskazać rejon upadku.
Rejon poszukiwań drastycznie zwiększa się, gdy rakieta gubiona jest z ekranu stacji, ponieważ wychodzi poza jej zasięg, jednocześnie nie wchodząc w strefę wykrycia kolejnego radaru. Ale i tu można zawęzić obszar poszukiwań, ponieważ wiadomo jaką trasą leciał pocisk, gdzie został zgubiony i gdzie nie został wykryty przez znajdującą się na tej trasie, następną stację radiolokacyjną. Ostatecznie tych danych jednak nie wykorzystano i poszukiwań na dużą skalę nie rozpoczęto.
Zobacz też
Oceniając działanie systemu obrony powietrznej nad Polską otwartym pozostaje tak naprawdę tylko pytanie, dlaczego nie zestrzelono intruza systemami rakietowymi, jakie podobno rozstawiono wzdłuż polskiej granicy. Prawdopodobnie chodziło jednak o to, że w grudniu 2022 roku było ich zbyt mało i nie obejmowały on granicy z Białorusią.
WIDEO: Zmierzch ery czołgów? Czy zastąpią je drony? [Debata Defence24]