- Analiza
- Wiadomości
Polska taktyka użycia okrętów podwodnych do wymiany
Kilka dni temu minęła 80. rocznica podpisania przez polski rząd ze Zjednoczeniem Stoczni Holenderskich umowy na budowę dwóch okrętów podwodnych: ORP „Orzeł” i ORP „Sęp”. O ile same okręty tej klasy przeszły od tego czasu prawdziwą rewolucję, o tyle taktyka ich wykorzystania w Polsce praktycznie pozostała niezmieniona.
Przeprowadzenie ataków rakietowych na cele w Syrii z okrętu podwodnego Rostow-na-Donu typu 636.3, należącego do Floty Czarnomorskiej pod koniec ubiegłego roku (uderzenia miały miejsce w listopadzie i grudniu) ostatecznie pokazało, że polska doktryna wykorzystania okrętów podwodnych różni się zasadniczo od tej, jaką wdrożyli Rosjanie, choć w obydwu wypadkach mamy do czynienia z użyciem konwencjonalnych okrętów. Okazuje się więc, że obowiązujące dotychczas w Polsce założenia, dotyczące wykorzystania jednostek podwodnych i przekładające się w dużej mierze na plany rozwoju floty nie nadążąją za światowymi tendencjami.
Różnice widać przede wszystkim w ogólnych wymaganiach operacyjnych – czyli w zadaniach, jakie mają wykonywać w przyszłości nowe, polskie jednostki. O ile bowiem Rosjanie starają się dopasować do potrzeb wynikających z obecnej sytuacji geopolitycznej, to poszczególne osoby ze Sztabu Generalnego czy kierownictwa Marynarki Wojennej w swoim sposobie myślenia, jakby zatrzymały się na czasach II wojny światowej.
I nie ma tu znaczenia, że same założenia techniczne były już współczesne. Różnica pomiędzy Orkami, a niemieckimi U-Bootami, Sępem i Orłem polegała bowiem jedynie na tym, że Orki miały wykonywać swoje zadania za pomocą nowszych rozwiązań technicznych – tych które są obecnie dostępne. Ponadto, polskie okręty decyzją m.in. dawnego kierownictwa Biura Bezpieczeństwa Narodowego (BBN), powinny być przygotowane przede wszystkim do działań na Bałtyku, podczas gdy już w czasie II wojny światowej zakładano (i wykorzystywano) konwencjonalne okręty podwodne w działaniach oceanicznych, w oddaleniu od stałych baz.
Małe okręty nie zawsze, są lepsze niż średnie
Koncepcja BBN, by skupić się przede wszystkim na obronie własnego terytorium (a więc również wód terytorialnych i morskiej strefy ekonomicznej) była niezrozumiała w kontekście zobowiązań sojuszniczych Warszawy. Wstępując do NATO zdecydowaliśmy się bowiem na uczestniczenie w kolektywnej obronie – nawet wtedy, gdyby była ona organizowana z dala od granic Polski.
Oczywiście istotną rolę odgrywają tutaj też zdolności ochrony państw bałtyckich, narażonych na atak, ale w ich wypadku posiadanie potencjału odstraszającego przez jedyne państwo, dysponujące połączeniem lądowym (z Litwą) jest zdecydowanie bardziej korzystne. Należy dodatkowo pamiętać o zobowiązaniach do prowadzenia operacji w innych obszarach, choćby w rejonie Morza Śródziemnego, w celu obrony państw NATO przed zagrożeniem terrorystycznym - co wymaga zdolności morskich.
Decyzja, by rozwój Marynarki Wojennej planować zgodnie z koncepcją „Bałtyk plus” w przypadku okrętów podwodnych jest tym bardziej niezrozumiała, że Morze Bałtyckie nie sprzyja działaniu tej klasy jednostek pływających i to nie tylko przez warunki geograficzne, ale również operacyjne. Specjaliści MW RP już dawno stworzyli mapę Bałtyku, na której zaznaczyli akweny: dostateczne, dogodne i bardzo dogodne dla okrętów podwodnych. Tych pierwszych jest najwięcej, tych ostatnich - najmniej.
Równie niekorzystne dla okrętów podwodnych są uwarunkowania operacyjne. W przypadku wybuchu ewentualnego konfliktu zbrojonego jest bowiem prawie pewne, że na Bałtyku automatycznie zostanie przerwana komunikacja morska – przede wszystkim w jego wschodniej i środkowej części – nie będzie więc celów dla ewentualnego ataku torpedowego. Należy wspomnieć tutaj choćby o możliwościach działań lotnictwa, czy nadbrzeżnych dywizjonów rakietowych.
Trudno jest nawet przypuszczać, że Rosja w obecnych czasach organizowała transport drogą morską zaopatrzenia i posiłków pomiędzy Sankt Petersburgiem i Bałtijskiem - przechodząc wzdłuż Finlandii, Estonii, Łotwy i Litwy oraz podpływając w rejonie Kaliningradu na kilkanaście - kilkadziesiąt kilometrów od naszych granic. O wiele prostsza, szybsza i bezpieczniejsza dla Rosjan będzie po prostu droga lądowa. Podobnie ma się rzecz z prowadzeniem ewentualnego ataku na kraje bałtyckie, choć oczywiście zdolności przeciwdostępowe, dotyczące zwalczania wrogich jednostek marynarki wojennej czy statków powietrznych odgrywają ważną rolę.
W Polsce zarówno Marynarka Wojenna, jak i część zewnętrznych specjalistów, chce by Orki były przygotowane przede wszystkim do działania na Bałtyku. Często podkreśla się więc, że mają to być okręty niewielkie, których liczbę można by dzięki temu zwiększyć – nawet do 6 sztuk. Niektórzy analitycy wojskowi wskazują jednak, że taki sposób myślenia jest spuścizną po czasach Układu Warszawskiego, gdy panowało przekonanie, że potrzebna jest flota pasywna (podporządkowana wojskom lądowym, czekająca na rozwój wydarzeń, mało innowacyjna) i z niewielkimi okrętami (przystosowanymi przede wszystkim do działań przybrzeżnych, bez większych możliwości oddziaływania bojowego, o stosunkowo małej autonomiczności i bez możliwości współdziałania sojuszniczego – a więc stojącego głównie w deprawującej załogi „gotowości portowej”).
Takie założenia budzą jednak wiele wątpliwości, w tym wśród decydentów politycznych. Pojawiają się głosy, że kosztowne okręty podwodne nie są Polsce potrzebne (zważywszy na ogólny zły stan modernizacji Sił Zbrojnych RP), jeżeli ich jedynym zadaniem byłoby zwalczanie jednostek marynarki wojennej nieprzyjaciela, co może być z powodzeniem realizowane przez inne środki rażenia.
Polska koncepcja wykorzystania okrętów podwodnych na Bałtyku
Zadania, jakie początkowo postawiono przed okrętami podwodnymi nowego typu (OPNT) wskazują na brak zmian w doktrynie wykorzystania okrętów podwodnych od II wojny światowej. Jak wykazaliśmy, zwalczanie morskich linii komunikacyjnych Morza Bałtyckiego jest bardzo słabym uzasadnieniem na wydanie ponad półtora miliarda euro. W przypadku konfliktu zbrojnego ruch handlowy na Bałtyku po prostu zaniknie, a nawet jeżeli nie, to wysiłki w celu jego przerwania okrętami podwodnymi będą nieadekwatne do uzyskanego efektu.
Równie chybiony argument dotyczy współdziałania z siłami specjalnymi, jako jednego z podstawowych zadań OP w ramach koncepcji działań na Bałtyku (a nie podczas operacji ekspedycyjnych). Ryzyko związane z wysadzenie komandosów w Obwodzie Kaliningradzkim jest o wiele bowiem większe niż zysk, jaki taka operacja specjalna mogłaby ewentualnie przynieść.
Niebezpieczne jest również stawianie min z okrętów podwodnych. Należy pamiętać, że Polska ma do wyboru o wiele więcej możliwości blokowania obcych portów. Stawianie min za pomocą okrętów podwodnych należy więc traktować jako ostateczność, i to bardzo niebezpieczną biorąc pod uwagę fakt, że porty są z zasady chronione własnymi zagrodami minowymi.
Rakiety manewrujące – czyli odstraszanie obu stron
Dopiero trzy lata temu naciski zewnętrznych specjalistów zmusiły Marynarkę Wojenną i Inspektorat Uzbrojenia do zweryfikowania swojego podejścia do okrętów podwodnych i do wzięcia pod uwagę możliwość ich wykorzystania jako filaru polskiego systemu odstraszania. „Nagle” okazało się bowiem, że polski Orki można by uzbroić w rakiety manewrujące.
Jednym z czynników powodujących opór wobec uzbrojenia okrętów podwodnych w rakiety manewrujące było forsowanie, przez dużą grupę oficerów, pozyskania, również drogą leasingu jednostek podwodnych z Niemiec. Najpierw, do 2012 roku wskazywano na okręty typu 214, z kolei w 2013 roku dążono do wdrożenia do polskich Sił Zbrojnych jednostek typu 212A.
Opinii publicznej wskazywano, że decydując się na rakiety manewrujące decydujemy się również na francuskie okręty podwodne typu Scorpène. Z deklaracji producentów z Niemiec jak i Szwecji wynika jednak jednoznacznie, że również oferowane przez nich jednostki mogą zostać dostosowane do przenoszenia pocisków manewrujących na życzenie klienta.
Ignorowano również to, że wcześniejsza argumentacja przestała już wystarczać, by program Orka w ogóle ruszył. Świadczy o tym nie tylko przesuwany termin rozpoczęcia postępowania, ale również coraz częściej wygłaszane opinie różnych polityków - przeciwne klasycznym okrętom podwodnym. Ostrzeżeniem dla podwodniaków powinna być m.in. wypowiedź wiceministra obrony Bartosza Kownackiego, który w wywiadzie dla „Wprost” z 20 grudnia 2015 r. wyraźnie wskazywał: „Trzeba się zastanowić, czy łodzie podwodne w czasie konfliktu są nam potrzebne. Bo może skończyć się tak jak w czasie II wojny światowej, że uda im się uciec z Bałtyku, a potem będą wykorzystywane przez inne floty sojusznicze”.
Innym podejściem wykazał się jednak Minister Obrony Narodowej Antoni Macierewicz, który w książce „Wygaszanie Polski 1989-2015” zwrócił uwagę na niezrozumiały dla niego spór o okręty podwodne. Według niego, dysponując takimi jednostkami, uzbrojonymi w rakiety samosterujące średniego zasięgu, niewykrywalne przez radar, dysponowalibyśmy „istotną siłą odstraszającą, a Rosjanie byliby świadomi, iż agresja na Polskę oznacza możliwość zniszczenia ich ośrodków rakietowym atakiem z podwodnych okrętów”.
Macierewicz przypomniał przy tym Francję - marginalizowaną politycznie w latach 50, która tworząc siły uderzeniowe („force de frappe”) odstrasza teraz przeciwnika, który „stale musi spodziewać się skutecznego ciosu, być może nawet wyprzedzającego”. Wskazał też na Izrael ze wszystkich stron otoczony przez wrogie państwa. Uznał również, że okręty podwodne z rakietami średniego zasięgu są jedyną bronią, „która rzeczywiście zmieniłaby strategiczną sytuację Polski”. Podwodniacy jednak nie chcieli tego wykorzystać.
Odstraszanie - ostatnia deska ratunku dla polskich podwodniaków
Nowe podejście resortu obrony do rakiet manewrujących oznacza automatycznie, że odstraszanie staje się najważniejszym zadaniem okrętów podwodnych. To szansa dla Marynarki Wojennej, która nie będzie już miała jednostek pływających zdolnych tylko do działania przeciwko jednemu rodzajowi sił zbrojnych, ale uzyska narzędzie do absorbowania całego systemu obrony przeciwnika na morzu oraz na lądzie i to w promieniu może nawet ponad 1000 km. Takiej możliwości nie miała jak dotąd nie tylko Marynarka Wojenna, ale również całe Siły Zbrojne RP.
I nie będzie tu miało znaczenia, że każdy okręt podwodny może zabrać na pokład maksymalnie kilkanaście pocisków i to z głowicami konwencjonalnymi. Możliwość pojawienia się nawet kilku rakiet stanowi już wystarczające zagrożenie, by trzeba było zorganizować obronę przeciwlotniczą na całym obszarze ich rażenia. Takiej potrzeby potencjalny przeciwnik do tego czasu nie miał, mogąc się skupić przede wszystkim na osłanianiu swoich wojsk na pierwszej linii - nasycając ją ogromną ilością środków zwalczania celów powietrznych.
Zmieni się nie tylko znaczenie Marynarki Wojennej, ale również sposób jej działanie. Priorytetem stanie się bowiem zapewnienie obecności co najmniej jednego okrętu podwodnego w morzu i jego ukrycie przed wykryciem przez potencjalnego przeciwnika. Okręty będą więc musiały długo przebywać w zanurzeniu, wykorzystując napęd niezależny od powietrza (AIP) – a więc musi być on tani w eksploatacji i łatwy do uzupełnienia.
Trzeba przejść również na system dwuzałogowy - taki, jaki stosuje się na atomowych okrętach podwodnych z rakietami balistycznymi i manewrującymi. Stawiając przy tym wymaganie dostępności technicznej na poziomie około 80% będzie można zapewnić w razie potrzeby stałą obecność w morzu nawet dwóch okrętów podwodnych. Wymagać to będzie wprowadzenia w Polsce pełnej infrastruktury technicznej i kompetencji pozwalających na ich niezależne utrzymanie w sprawności.
By odstraszanie miało sens musi być również wiarygodne. Trzeba więc być niezależnym w podejmowaniu decyzji o użyciu rakiet manewrujących i o wyborze celów ataku oraz mieć możliwość jego przeprowadzenia. Odstraszanie jest bowiem skierowane nie tylko we wroga, ale również w sojuszników, którzy muszą wiedzieć, że jesteśmy zdolni by silnie odpowiedzieć na agresję zmuszając ich również do reakcji zgodnej z podpisanymi zobowiązaniami sojuszniczymi.
„My otrzymaliśmy dalej model sił morskich kraju kontynentalnego – flotą pasywną, która w sposób stały i statyczny przygotowuje się do kolejnej klasycznej wojny, pomimo że wojna, współcześnie w formach działań asymetrycznych czy hybrydowych, rozumiana jako rywalizacja, gra, współzawodnictwo trwa na dobre od dawna, a morzu od zawsze. Taka Marynarka w obecnych czasach okazała się mało przydatna, zarówno z punktu widzenia sojuszniczej (nieprzystający model) jak i narodowej (zdominowanej przez wojska lądowe) doktryny obronnej. Inaczej – Polska Marynarka pozostała „flotą przednowoczesną”, to znaczy marynarką walczącą o przetrwanie. Taka Marynarka nie jest potrzebna także samej Marynarce – flota wiecznie się szkoląca, nie podejmująca wyzwań, statyczna – nie jest w stanie utrzymać morale załóg na wymaganym poziomie. Morale buduje się w oparciu o „zwycięstwo” odniesione podczas aktywnej, wytrwałej i kreatywnej służby, i wbrew pozorom, jest ono najważniejszym z czynników składających się na ocenę stanu floty”.
Przypomnienie: 29 stycznia 1936 roku w Hadze, Szef Kierownictwa Marynarki Wojennej – kontradmirał Jerzy Świrski (w imieniu Rządu RP) i dyrektor N.V. Koninklijke Maatschappij „De Schelde” inżynier H. C. Wesseling (w imieniu Zjednoczenia Stoczni Holenderskich N.V.S.B. – Nederlandsche Vereenigde Scheepsbouw Bureaux) podpisali umowę na dostawę dwóch torpedowych okrętów podwodnych o wyporności 1100 ton dla polskich sił morskich („Contract for the supply of two Torpedo-Submarines of 1100 tons to the Polish Navy”). Projekt i założenia taktyczno – techniczne opracowało Kierownictwo Marynarki Wojnnej. Umowa złożona z 29 artykułów na 38 stronach zakładała: budowę okrętu ORP „Orzeł” w stoczni N.V. Koninklijke Maatschappij „De Schelde” we Vlissingen (na co wraz z próbami odbiorczymi przewidziano 30 miesięcy) i ORP „Sęp” w stoczni Rotterdamsche Droogdok Maatschappij w Rotterdamie (na co zarezerwowano 33 miesiące).
WIDEO: Ile czołgów zostało Rosji? | Putin bez nowego lotnictwa | Defence24Week #133