Reklama

Siły zbrojne

Rocznica Market Garden. Ostatni bój gen. Sosabowskiego

Brytyjscy spadochroniarze w ruinach domu w mieście Oosterbeek.
Brytyjscy spadochroniarze w ruinach domu w mieście Oosterbeek.
Autor. Smith D M (Sgt)/Imperial War Museums/Wikipedia

Dziś przypada 80. rocznica operacji Market Garden. W dniu 17 września 1944 roku rozpoczęła się największa operacja desantowa w historii II wojny światowej. Wydarzenie o tyle szczególne, że brali w nim udział także Polacy, o których pamięć i dobre imię należało walczyć przez lata.

Założenia operacyjne i sytuacja na froncie

We wrześniu 1944 roku zdawano sobie sprawę z tego, że III Rzesza nie wygra już tej wojny. Ze wschodu idąca niczym walec Armia Czerwona, od południa działania koalicji antyniemieckiej w ramach kampanii włoskiej, które wiązały siły niemieckie, a od zachodu prący w kierunku rdzennych ziem alianci. To właśnie stąd miało nadejść główne uderzenie na niezwykle istotne dla niemieckiej machiny wojennej Zagłębie Ruhry.

Reklama

Sami Niemcy doskonale zdawali sobie sprawę z tego, że przeciwnik będzie się starał podjąć takie kroki, stąd też już zawczasu umocnili te rejony silną linią fortyfikacji nazywanych Linią Zygfryda. Ciągnąca się przez 600 km linia umocnień, z ponad 15 tysiącami obiektów o charakterze obronnym byłaby koszmarem dla atakującego, który musiałby się liczyć z dużymi stratami. Do tego należy doliczyć jeszcze trudne warunki geograficzne i naturalne przeszkody, które jedynie utrudniały ewentualny frontalny atak.

Stąd też zrodził się plan, by dokonać uderzenia od północy, przez tereny Holandii. Operacja określana jako Market Garden była jedną z największych i najbardziej ambitnych operacji powietrznodesantowych II wojny światowej. Jej celem było szybkie zajęcie mostów wzdłuż głównych rzek w Holandii, co miało umożliwić szybki postęp wojsk alianckich w kierunku Niemiec, a tym samym zaskoczenie armii wroga. Gra miała się toczyć o trzy mosty w Arnhem, Nijmegen i most w Eindhoven. Kontrola tych mostów była uważana za kluczową dla umożliwienia dalszego postępu wojsk lądowych i ich zaopatrzenia.

Czytaj też

Operacja Market Garden składała się z dwóch głównych części:

  • Market - część powietrznodesantowa, w której użyto jednostek spadochroniarzy i desantów szybowcowych z armii brytyjskiej, amerykańskiej i polskiej. Desanty miały zająć kluczowe mosty nad rzekami w Holandii, które były niezbędne do dalszego postępu wojsk lądowych;
  • Garden - część lądowa, w której jednostki brytyjskie miały przemaszerować przez Holandię, aby dotrzeć do zajętych mostów i połączyć się z desantami.
Reklama

Plan zły, wykonanie jeszcze gorsze

Nie można jednak przejść obok kwestii operacji Market Garden bez wspomnienia o jej przygotowaniu, a raczej, co nie powinno być nadużyciem, o braku takiego przygotowania. Niestety, ale w porównaniu do innych wielkich akcji, jak chociażby operacji Overlord, przygotowania do desantu na terenach okupowanej Holandii były wręcz rażąco niedopracowane. Dość powiedzieć, że same plany co do zrzutu były zmieniane nawet na kilka godzin przed planowanym wylotem (na co duży wpływ miała kapryśna pogoda). To jednak był dopiero początek, bo problemem okazało się także niedocenienie Niemców.

Po udanej kampanii we Francji i dosyć dynamicznemu dojściu do Belgii oraz rdzennych granic III Rzeszy zapewne zakładano, że wróg będzie w rozsypce. Przy takim założeniu nie dziwiłoby zatem, że całkowicie nie doszacowano skali niemieckich umocnień pod Arnhem, ale też nie posiadano dokładnych informacji, co do ilości stacjonujących tam żołnierzy wroga. Prawdopodobnie też nie sądzono, że teren również nie będzie zbyt przyjazny dla działań ofensywnych. Nie wzięto także pod uwagę samej kwestii logistyki. Amerykańskie zapasy i bazy były oddalone co najmniej o kilkadziesiąt kilometrów od obszaru walk, gdzie jednak Niemcy mieli zarówno zasoby umownie „pod ręką”, jak również na terenach Rzeszy prężnie działało zaplecze werbunkowe i szkoleniowe, które mogło dosłać potrzebne posiłki.

Jak by tego było mało, to kardynalny błąd popełniono na samym początku operacji. Mianowicie na samym początku akcji w jednym z rozbitych szybowców Niemcy znaleźli plany całej operacji. Sami Niemcy nie wierzyli na początku w swoje szczęście i zakładali, że plany są sfałszowane i zostały specjalnie podrzucone przez Aliantó, aby zmylić przeciwnika więc nie wierzyły na początku. Jednak po ruchach aliantów zorientowali się, że były one prawdziwe. Samo wykonanie planu również było dalekie od ideału. Spora część sprzętu w ogóle nie dotarła, pojawiły się problemy z komunikacją pomiędzy jednostkami, a to wszystko przy bardzo dobrze zorientowanych w tej sytuacji Niemcach.

W takim piekle musieli też odnaleźć się Polacy.

Reklama

Polacy w operacji

1 Samodzielna Brygada Spadochronowa (1 SBS) dowodzona przez generała brygady Stanisława Sosabowskiego, była jedyną polską jednostką desantową biorącą udział w operacji Market Garden. Brygada wraz z 1. Brytyjską Dywizją Powietrznodesantową (1 DPD) podczas tej operacji miała uchwycić mosty w Arnhem i utworzyć przyczółek dla XXX Korpusu. 1 SBS składała się z około 2 500 żołnierzy, w tym spadochroniarzy i personelu wsparcia.

Przerzut 1. Dywizji Powietrznodesantowej oraz 1. Samodzielnej Brygady Spadochronowej miał się odbyć w trzech przelotach po jednym każdego dnia. W drugim dniu operacji (18 września) miał się odbyć I rzut szybowcowy 1. SBS (10 szybowców przewożących: baterię przeciwpancerną, ciężki sprzęt saperski i część dowództwa brygady), a w dniu trzecim (19 września) II rzut szybowcowy (35 szybowców przewożących: reszta dywizjonu przeciwpancernego i resztę dowództwa brygady) i rzut spadochronowy. Rzuty szybowcowe 1. SBS, jak i rzut 1. DPD miały się odbyć na północnym brzegu Dolnego Renu w rejonie Heelsum, zaś rzut spadochronowy na południowym brzegu, w rejonie Elden. Zrzutowisko miało być ubezpieczone brytyjskich spadochroniarzy. Zadaniem brygady było objęcie wschodniej części przyczółka mostowego na północnym brzegu Renu w Arnhem. Niestety zbyt mała liczba szybowców przydzielonych brygadzie spowodowała, iż dywizjon artylerii miał być przerzucony dopiero rzutem morskim. Udany był tylko I rzut szybowcowy, który wyleciał zgodnie z planem 18 września. Już w przypadku drugiego rzutu szybowcowego 19 września pojawiły się oznaki nadciągającej katastrofy. Lądujące szybowce były atakowane przez niemieckie samoloty oraz artylerię przeciwlotniczą, na ziemi lądowisko „L” znajdowało się pod silnym ostrzałem moździerzy i broni maszynowej, dodatkowo do natarcia ruszyła niemiecka piechota wypierając brytyjskie oddziały osłonowe. Straty były bardzo duże, zarówno w sprzęcie, jak i ludziach (z 87 lądujących Polaków 5 zginęło, a 11 zostało rannych). Dodatkowo z powodu mgły wstrzymano start rzutu spadochronowego (trzykrotnie załadowywano żołnierzy do samolotów). Z kolei 20 września dowództwo zmieniło rejon zrzutu polskiej brygady na okolice  Driel na co wpływ miały docierające informacje o trudnym położeniu 1 Dywizji Powietrznodesantowej.

1. Samodzielna Brygada Spadochronowa w czasie przemarszu przez Edynburg.
1. Samodzielna Brygada Spadochronowa w czasie przemarszu przez Edynburg.
Autor. Domena publiczna/Wikipedia

Zrzut pod Driel odbył się 21 września około godz. 17. I tym razem również nie obyło się bez problemów. Ze 114 samolotów, tylko 72 wykonało zrzut, a 41 transportowych Dakot zawrócono do Anglii. Jedna z powodu awarii dokonała zrzutu nad Belgią. W efekcie na ziemi znalazło się 991 żołnierzy z 1549 planowanych, brakowało niemal całego 1. batalionu oraz dużej części 3. baonu (wystartowali oni dopiero 23 września i zostali zrzuceni w rejonie Grave, skąd przewieziono ich do Nijmegen, a pieszo dotarli do Driel wieczorem 24 września. Lądujący Polacy dostali się pod ostrzał niemieckich karabinów maszynowych i moździerzy, a na ziemi doszło do starć z Niemcami.

Po desancie polscy spadochroniarze natrafili na silny niemiecki opór. Mimo, że ich zadaniem było zdobycie przeprawy przez Ren (w kierunku której udali się marszem), napotkali oni trudności związane z rozproszonymi i dobrze uzbrojonymi jednostkami niemieckimi, co znacznie utrudniło realizację ich celów. Po drodze okazało się, że prom którym miała się odbyć przeprawa został zniszczony przez Niemców w nocy z 20 na 21 września, a brzeg po przeciwnej stronie w rejonie przeprawy jest obsadzony przez nieprzyjaciela. Polacy, podobnie jak inne jednostki biorące udział w operacji, borykali się z problemami logistycznymi, takimi jak brak odpowiedniego zaopatrzenia i trudności w komunikacji. Zrzuty zaopatrzeniowe były opóźnione i nie zawsze trafiały w odpowiednie miejsca.

Trzeba sobie też powiedzieć jasno, że zadanie zlecone Polakom nie należało do najłatwiejszych, a samo dowództwo nie pomagało. Bez możliwości bezpiecznej przeprawy przez Ren (choć kapitan Ludwik Zwolański był w stanie przepłynąć go wpław, by tylko przekazać informacje o trudnym położeniu Anglików od Arnhem, z którym jako oficer łącznikowy skakał) polskie siły okopały się pod Driel. Ataki Niemców były jednak zbyt duże, a ich ogień nie oszczędzał nawet szpitali polowych. Przeprawy z jednego brzegu na drugi z kolei wystawiały aliantów na odstrzał, stąd też sytuacja wydawała się coraz bardziej beznadziejna.

Gen. Sosabowski i gen. Browning.
Gen. Sosabowski i gen. Browning.
Autor. Domena publiczna/Wikimedia Commons

W Londynie sprawa też wydawała się coraz bardziej niepokojąca i starano się w jakiś sposób, mówiąc brutalnie, znaleźć kozła ofiarnego. O ironio, padło na Polaków, którym celowo zlecono najbardziej zabójcze zadanie, licząc że gen. Sosabowski się zbuntuje i będzie można zrzucić na niego winę. Chodziło o uderzenie na umocnione pozycje niemieckie na przeciwnym brzegu. Polski dowódca jednak nalegał żeby zmienić koncepcję i zaatakować gorzej umocnione tereny na zachód od Oosterbeek. Tu z kolei pojawiły się obawy, że Polakom… się uda i wyjdą na bohaterów. Ostatecznie też z pomysłu zrezygnowano.

W końcu zdecydowano, że Polacy będą ubezpieczać odwrót Anglików z drugiego brzegu, co też nie należało do najłatwiejszych zadań. Było to jednak zadanie skazane na porażkę, a wielu żołnierzy później trafiło do niewoli. Straty polskich jednostek wynosiły 23%. Dla porównania straty 1. Dywizji Powietrznodesantowej gen. Urquharta, którą wyprowadzano z oblężenia, wynosiły około 80%.

Walka o dobre imię

Niestety to, w jaki sposób potraktowano Polaków z 1.Samodzielnej Brygady Spadochronowej oraz samego gen. Sosabowskiego jest jedną z największych obrzydliwości, jakie mogli zrobić alianci sojuszniczej armii. Dowództwo zrzuciło na polskich żołnierzy lwią część winy i obarczyli przyczynami klęski. Zupełnie innego zdania byli żołnierze brytyjscy, których odwrót polscy spadochroniarze osłaniali, co jest warte podkreślenia i pokazuje, jak bardzo czarna propaganda uderzyła w naszych żołnierzy. Na nic się to jednak zdało.

Generałowi Sosabowskiemu zostało odebrane dowództwo nad Brygadą, a do tego sam marszałek Montgomery stwierdził, że „Polska brygada spadochronowa walczyła tutaj bardzo źle. Jej żołnierze nie wykazali żadnej chęci do walki, jeśli groziło to ryzykowaniem życia. Nie chcę tej brygady u siebie.” Takie słowa były w zasadzie siarczysty policzkiem wymierzonym w polskich żołnierzy.

Market-Garden, Cornelia, Driel, 1 SBS, Corneli Bltussen
Cornelia Baltussen wśród weteranów 1 SBS podczas spotkania w 2004 roku Driel.
Autor. Malgorzata Bos-Karczewska/Polonia.nl

Nie jest też jednak tak, że dobra pamięć o 1. Samodzielnej Brygadzie Spadochronowej nie przetrwała. Wręcz przeciwnie. Tu warto przypomnieć starania Cornelii Wilhelminy Marii Baltussen - siostry Czerwonego Krzyża, która 21 września natknęła się na lądujących pod Driel 1680 polskich spadochroniarzy. Opiekowała się nimi, opatrywała ich rany i czuwała przy wielu z nich, gdy umierali.

Przez prawie 60 lat po zakończeniu wojny starała się o zachowanie jak najlepszej pamięci o polskich żołnierzach oraz o ich uhonorowanie. Dzięki jej determinacji, uporowi i dążeniu do prawdy, po 60 latach udało się przywrócić dobre imię 1. Samodzielnej Brygady Spadochronowej oraz generała Stanisława Sosabowskiego. Kilka miesięcy po śmierci Cornelii, Holandia, z Królową Beatrix na czele, uhonorowała generała Sosabowskiego i jego brygadę podczas oficjalnej ceremonii. Przyznano im najwyższe odznaczenia państwowe, oddając w ten sposób hołd i uznanie dla ich zasług.

Upamiętnienie

YouTube cover video

Dziecięcy zespół flażoletowy „Cornelia” swoją nazwę zaczerpnął od imienia holenderskiej sanitariuszki, siostry Czerwonego Krzyża - Cornelii Wilhelminy Marii Baltussen. Polskie dzieci z Zespółu „Cornelia”  chcą w ten sposób oddać hołd tej niezwykłej holenderskiej kobiecie oraz polskim spadochroniarzom z 1 SBS. Działalność Zespołu polega na połączeniu edukacji patriotyczno-historyczno- kulturalnej z edukacją muzyczną. Poprzez twórczość artystyczną Zespół nawiązuje do chlubnych tradycji oręża polskiego, oddaje hołd bohaterom. Zespół „Cornelia” powstał ramach Fundacji Edukacji Dla Bezpieczeństwa i działa przy Szkole Podstawowej nr 246 w Warszawie. Powołany został przez Marka Kuleszę w ramach projektu „Fleciki polskie i tarabany – Gramy dla Cichociemnych i żołnierzy 1. Samodzielnej Brygady Spadochronowej”. Do poparcia tego projektu włączyła się m.in. Fundacja Cichociemnych Spadochroniarzy Armii Krajowej oraz Jednostka Wojskowa GROM. Początki Zespołu sięgają roku 2014 r., kiedy zespół wtedy działał jako „Flażoletowe nutki”. W 2017 r. przekształcił się w Zespół „Cornelia”.

Czytaj też

Działalność Zespołu „Cornelia” opiera się na upamiętnianiu:

  • Cornelii Wilhelminy Marii Baltussen,
  • gen. Stanisława Franciszka Sosabowskiego,
  • żołnierzy 1 Samodzielnej Brygady Spadochronowej,
  • Cichociemnych Spadochroniarzy AK.

Współpraca: Mateusz Multarzyński

Reklama

Komentarze

    Reklama