- Analiza
- Ważne
„Mission impossible” Moskwy w Syrii [ANALIZA]
Rosja wydaje się być obecnie głównym zwycięzcą syryjskiej rozgrywki. Stan ten może się jednak szybko zmienić, jeśli nie dotrzyma ona obietnic danych innym uczestnikom tej gry - zwłaszcza Izraelowi, USA, Arabii Saudyjskiej, Iranowi oraz Turcji. Będzie to trudne zadanie, zważywszy na to, że oczekiwania tych państw względem Moskwy są ze sobą sprzeczne.

Gra Rosji w Syrii sprowadza się do zasady „dziel i rządź”, a jej trzy główne cele to: utrzymanie śródziemnomorskiej bazy wojennej w Syrii, zablokowanie jakiegokolwiek szlaku tranzytowego łączącego Azję Środkową, Bliski Wschód i basen Morza Śródziemnego, który funkcjonowałby z pominięciem rosyjskiej kontroli, oraz odbudowa imperialnych wpływów na Bliskim Wschodzie. Ten ostatni cel wiąże się też z eliminacją wszelkiej konkurencji. Rosji marzy się zatem swoisty Pax Moscovia na Bliskim Wschodzie, w którym skonfliktowane ze sobą strony pozostałyby w permanentnym, tlącym się konflikcie. Przypominałoby to sytuację na Południowym Kaukazie, gdzie Rosja stosuje podobną taktykę, odgrywając z jednej strony protektorkę Ormian, a z drugiej strony będąc głównym dostawcą broni dla Azerbejdżanu.
Po nieuchronnym wyparciu dżihadystów z muhafazy Idlib oraz likwidacji resztek tzw. Państwa Islamskiego (co może zresztą potrwać jeszcze wiele miesięcy) Syria będzie podzielona na cztery części: rządową (czyli de facto Rosji, Iranu i Hezbollahu), tereny okupowane przez Turcję w północnej części muhafazy Aleppo, Demokratyczną Federację Północnej Syrii (DFPS) z bazami USA i Francji na tym terenie oraz niewielką, ale strategicznie niezwykle istotną enklawę at-Tanf, kontrolowaną przez USA. Rosja chciałaby się pozbyć tych dwóch ostatnich elementów układanki, natomiast turecka okupacja części Syrii jest jej na rękę. Co więcej, łatwo można sobie wyobrazić ciche rosyjskie wsparcie dla powiększenia terenów kontrolowanych w Syrii przez Turcję.
Najważniejszym rosyjskim celem jest pozbycie się z Syrii Amerykanów i wydawało się, że Rosjanie ten cel już osiągnęli. Donald Trump zapowiedział bowiem wycofanie amerykańskich sił z Syrii. Niewiele jednak wskazuje na to, by miało to rychło nastąpić - o ile w ogóle dojdzie do skutku. Nie ulega wątpliwości, że dla USA sojusz z syryjskimi Kurdami miał dotychczas charakter taktyczny a nie strategiczny. Świadczy o tym m.in. to, że Amerykanie nie poparli dotychczas politycznego projektu Demokratycznej Federacji Północnej Syrii (DFPS) i nawet nie dostarczyli żadnej istotnej pomocy humanitarnej czy rozwojowej, ograniczając się wyłącznie do pomocy militarnej. Dla obecnej administracji USA niewątpliwie priorytetem polityki bliskowschodniej jest bezpieczeństwo Izraela i Rosja zadeklarowała, że w Syrii - pod jej protektoratem - jest w stanie zapewnić, że kraj ten nie będzie służył jako korytarz logistyczny dla Iranu.
Jednak już chwilę po szczycie Putin-Trump w Helsinkach i poprzedzającej go wizycie Netanjahu w Moskwie do Izraela przyleciała delegacja rosyjska z Ławrowem na czele by renegocjować warunki układu. Rosjanie zaproponowali by „strefę wolną od Iranu” ograniczyć do 80 km od granicy z okupowanymi przez Izrael Wzgórzami Golan. Wcześniej zaś Izrael próbował uzyskać rosyjską zgodę na poszerzenie własnej strefy okupacyjnej na kontrolowaną przez tzw. Państwo Islamskie dolinę Jarmuku. Rosjanie nie zgodzili się, a Izrael uległ i dotrzymał swojego zobowiązania, że nie będzie przeszkadzał syryjskim siłom prorządowym w odbiciu muhafazy Dera i Kunejtra.
Próba zmiany warunków układu przez Rosjan spowodowała zatem, że USA zamiast wycofywać się zaczęły rozbudowywać swoje bazy. Amerykański doradca ds. bezpieczeństwa John Bolton postawił sprawę jasno. Póki Irańczycy są w Syrii, to Amerykanie też w niej będą. Ponadto, pogłębiający się kryzys w relacjach amerykańsko-tureckich oraz ochłodzenie relacji USA i Regionu Kurdystanu w Iraku zwiększył wartość Północnej Syrii jako potencjalnego strategicznego (a nie tylko taktycznego) partnera.
Rosyjski problem w Syrii jest zresztą jeszcze większy. Udział w operacjach syryjski sił rządowych oparty jest bowiem przede wszystkim na wsparciu lotniczym, podczas gdy wsparcie lądowe ogranicza się do najemników - takich jak „wagnerowcy”, do których zresztą Rosja nie przyznaje się. To powoduje, że są oni łatwym celem dla USA, jeśli próbują wtargnąć do strefy wpływów USA-SDF. Dowodem była słynna masakra w Dolinie Eufratu, gdy podjęli oni próbę wyparcia SDF z zajętych przez tę koalicję pól gazowych i naftowych.
Na lądzie syryjskie siły prorządowe oparte są na Hezbollahu i proirańskich milicjach, a więc właśnie tych siłach, których wycofania oczekuje od Rosji USA i Izrael. Rosyjskie wsparcie lotnicze ma oczywiście znaczenie kluczowe, ale żadna wojna nie jest wygrana bez sił lądowych, a Rosja ze względu na przyjętą politykę wewnętrzną nie chce angażować swoich żołnierzy w Syrii, ograniczając udział oficjalnych sił lądowych do tzw. „mirotworców” czyli „sił pokojowych”, nadzorujących „strefy deeskalacji”. De facto służą one kupowaniu ex-rebeliantów, by przechodzili na stronę rządową.
Rosja nie jest zatem w stanie doprowadzić do tego by Irańczycy i siły z nimi związane (prorosyjskość Hezbollahu jest pochodną jego proirańskości) opuściły Syrię. Tu jednak nie kończą się rosyjskie problemy. Zbliżenie amerykańsko-rosyjskie miało bowiem również inny cel: wbicie klina między Rosję i Chiny. Tymczasem Rosja nie jest w stanie zagwarantować, że Chiny nie wejdą do Syrii i tworząc strategiczny alians z Iranem nie wykorzystają tego państwa do budowy „nowego jedwabnego szlaku”, zwiększając swoją obecność na Bliskim Wschodzie. Ani Rosja, ani Iran nie mają bowiem środków na odbudowę Syrii. Rosja wprawdzie zaczęła już grać kartą powrotu uchodźców, celem wywarcia psychologicznego nacisku na Europę, by ta sfinansowała odbudowę Syrii (nie mając przy tym żadnego realnego wpływu na politykę tego państwa), ale sukces tej misji jest wątpliwy. Spośród krajów arabskich jedynie związany z Iranem i Turcją Katar, który zresztą do niedawna był jeszcze głównym sponsorem antyasadowskich dżihadystów, mógłby ewentualnie pomóc Rosjanom. Natomiast Arabia Saudyjska i Zjednoczone Emiraty Arabskie okazały już gotowość do odbudowy Syrii, tyle że Północnej Syrii, czyli terenów DFPS. Co prawda 100 mln dolarów jakie zadeklarowali Saudowie i 50 mln dolarów zadeklarowane przez Emiraty to nawet nie „orzeszki” (trawestując Trumpa), ale za tymi pieniędzmi mogą pójść następne. Ponadto była to jasna deklaracja polityczna, którą Damaszek (a zapewne również Iran) doskonale zrozumiał i natychmiast wydał ostry sprzeciw.
Saudowie mają świadomość, że jeśli USA wyjdą z Północnej Syrii, to Iran zrobi wszystko by zawrzeć układ z syryjskimi Kurdami i w zamian za jakąś formę autonomii zagwarantować sobie otwarcie bezpiecznego szlaku tranzytowego przez północną Syrię do Aleppo, Libanu i Morza Śródziemnego. Iranowi (a także Chinom, które również byłyby beneficjentem tego szlaku) nie jest potrzebna konfrontacja zbrojna syryjskich sił prorządowych z Kurdami w Syrii, jeśli USA wycofałyby się z tego kraju. Iran ma już doświadczenie w relacjach z Regionem Kurdystanu w Iraku (i są to dobre relacje) i jakaś forma autonomii czy federalizmu w Syrii nie stanowi dla niego problemu, jeśli nie ma mowy o separatyzmie i kurdyjskiej państwowości. Tymczasem i SDF, i YPG, i Syryjska Rada Demokratyczna (MSD) stanowczo podkreślają, że są przeciwko separatyzmowi. Ponadto Iran wie, że bez wsparcia lotniczego ofensywa w Północnej Syrii byłaby bardzo ciężka i nie gwarantowałaby powodzenia. Tymczasem dla Rosjan wsparcie takiej ofensywy nalotami oznaczałoby grę w otwarte karty przeciwko Kurdom, co nie jest dla nich wymarzonym rozwiązaniem, gdyż przyzwyczaili się do rozgrywania kurdyjskiej karty. Taki nagły zwrot od udawania przyjaciela do jawnej i bezwzględnej agresji byłby dla Rosjan mocno kłopotliwy. Jest jeszcze inne rozwiązanie, które z perspektywy Rosji jest idealne, ale dla Iranu jest jeszcze gorsze: Turcja.
Rosja nie chce by Iran poprowadził szlak tranzytowy do Morza Śródziemnego - nie tylko dlatego, że obiecała to USA i Izraelowi, ale również dlatego, że byłaby to alternatywa dla szlaków przesyłu ropy i gazu nad którymi sprawuje kontrolę. Również dla Turcji byłaby to zła sytuacja, gdyż kraj ten straciłby swój monopol na tranzyt z pominięciem Rosji. Dlatego dla Rosjan idealną sytuacją byłoby ciche porozumienie się z Turcją, by to ona zaatakowała Północną Syrię. Irańczycy doskonale jednak wiedzą, że to oznaczałoby koniec ich marzenia o szlaku Iran – Morze Śródziemne i oznaczałoby geopolityczną przewagę Turcji, dlatego zrobią wszystko by do tego nie dopuścić. Natomiast Rosja miałaby dwie dodatkowe korzyści z takiego rozwoju sytuacji. Po pierwsze, wykorzystując turecki pęd do agresji na Północną Syrię wymusiłaby od tego kraju kolejne koncesje na swoją rzecz, uzależniające Turcję od Rosji. Po drugie, im większa jest obecność turecka w Syrii, tym Rosja ma większe możliwości wywierania presji na Asada. Dlatego nie ulega też wątpliwości, że Rosja nie będzie naciskać na Turcję by wycofała się z okupowanych terenów północnej części muhafazy Aleppo.
Rosja zapewne ma świadomość, że po tym jak dała Turcji „zielone światło” na zajęcie Afrin, syryjscy Kurdowie mają do niej bardzo negatywny stosunek i stracili wobec niej jakiekolwiek zaufanie. Potwierdzili to w ostatnich dniach, w rozmowie z autorem rzecznik YPG Nuri Mahmud i lider Tev-Dem, czyli głównej koalicji politycznej w DFPS Aldar Chalil. Rosja może spodziewać się zatem, że jeśli Kurdowie będą musieli się dogadywać z nią lub z Iranem, to wybiorą Iran, wiedząc że Rosjanie w każdej chwili mogą ich sprzedać. Nuri Mahmud wykluczył wprawdzie układy YPG z Iranem, ale zrobił to w oparciu o obecne status quo (czyli sojusz kurdyjsko-amerykański) i przekonanie, że USA nie zamierzają się wycofywać z Syrii.
USA działałyby zatem skrajnie irracjonalnie, gdyby rzeczywiście zdecydowałyby się na wycofanie z Syrii. Nie chodzi bowiem o Kurdów, ale o geopolityczne znaczenie Północnej Syrii w odniesieniu do irańskich i chińskich planów. Ponadto, im większa będzie pomoc takich krajów jak Arabia Saudyjska czy ZEA dla Północnej Syrii, tym mniejsza będzie skłonność DFPS do negocjacji z Damaszkiem. Nie chodzi w nich bowiem o przywrócenie kontroli rządowej nad Północną Syrią, ale o infrastrukturę: np. elektryczność, a także uznawanie systemu edukacyjnego DFPS. W zamian DFPS może oferować układ w sprawie kontrolowanych przez siebie złóż gazu i ropy w prowincji Dajr az-Zaur. Jest to coś, na czym bardzo zależy Rosji, gdyż tym sposobem zwróciłyby się częściowo koszty zaangażowania w tę wojnę.
Północna Syria pozostanie więc prawdopodobnie poza zasięgiem Rosji, która dalej będzie lawirować między Izraelem i Iranem, utrzymującym swoją obecność w zachodniej Syrii. Rosja będzie też kontynuować swoją „mission impossible” w celu zdobycia finansów na odbudowę Syrii, co skończy się przejęciem inwestycji przez Chiny, a to osłabi pozycję Moskwy. Rosjanie nie mają też wielu aktywów w społeczeństwie syryjskim. Alawici i szyici będą zawsze przede wszystkim sojusznikami Iranu, a sunnici (zwłaszcza jeśli doszłoby do repatriacji uchodźców) nie zapomną przed czyimi bombami uciekali. Jedynym komponentem syryjskiego społeczeństwa, na którego sympatię Rosja może liczyć, są chrześcijanie, którzy nie bez powodu postrzegają ją jako „wybawicielkę”. Chrześcijanie długo bowiem będą pamiętać wsparcie Europy i USA dla zagrażających im dżihadystów i to, że alternatywą dla zajęcia wschodniego Aleppo przez siły rządowe (co zostało ogłoszone przez europejskie i amerykańskie media jako największa tragedia wojny w Syrii) było zajęcie zamieszkiwanego przez nich zachodniego Aleppo przez dżihadystów. Syryjscy chrześcijanie, ze względu na wyznaniową bliskość, są też zdecydowanie bardziej skłonni ufać w protekcję Rosji niż Iranu i Hezbollahu. Co więcej, to Rosja trzyma w ryzach Turcję (ocenianą wciąż przez pryzmat ludobójstwa Ormian i Asyryjczyków z początku XIX w.), której wojska stoją przecież u bram pełnego chrześcijan Aleppo.
WIDEO: Zmierzch ery czołgów? Czy zastąpią je drony? [Debata Defence24]