- Analiza
- Wiadomości
Poroszenko wie, że Polacy nie są Ukrainofilami
Prezydent Petro Poroszenko wie, że Polacy „nie są Ukrainofilami”, zdaje sobie sprawę z niemal beznadziejnej sytuacji w jakiej znajduje się jego kraj, dlatego najprawdopodobniej to właśnie On zdecydował o nieobecności Polski na niedawnym szczycie w Niemczech. Wolał negocjować we własnym imieniu z Berlinem posiadającym odpowiedni potencjał „decyzyjny” aniżeli ramię w ramię z Warszawą, co do której zachodziło podejrzenie, że rozmieni postulaty ukraińskie na własne korzyści polityczne.
Podczas wizyty kanclerz Angeli Merkel na Ukrainie prezydent tego kraju- Petro Poroszenko nazwał ją „prawdziwym przyjacielem i silnym adwokatem Ukrainy w UE”. Tłem dla tej wypowiedzi były czynniki polityczne i ekonomiczne. Z jednej strony chęć Berlina do osiągnięcia za wszelką cenę pokoju w Donbasie (co skutkuje jego silnym zaangażowaniem), z drugiej zaoferowanie Kijowowi poręczenia kredytowego w wysokości 500 mln euro.
Powyższe stwierdzenie Poroszenki uważam za bardzo ciekawe. Do tej pory określenie „największy adwokat Ukrainy” było bowiem zarezerwowane dla Polski, której na dodatek zabrakło podczas berlińskiego szczytu. Obie kwestie uważam za ściśle skorelowane. W kontekście konfliktu ukraińskiego od pewnego czasu wzrasta pozycja Niemiec przy jednoczesnej malejącej roli Polski. Wytłumaczenie takiego stanu rzeczy może być zaskakujące dla polskiej opinii publicznej.
Znany międzywojenny sowietolog, założyciel Biuletynu Polsko- Ukraińskiego pisał, że Polacy „nie są Ukrainofilami”. Poparcie dla państwa ukraińskiego nie wynika bowiem z jakiegoś szczególnego upodobania Polaków do swoich wschodnich sąsiadów, ale czynników geopolitycznych. Kijów był centralnym miejscem federacyjnej koncepcji Piłsudskiego, czy jej twórczego rozwinięcia przez Mieroszewskiego na łamach Paryskiej Kultury. Ze skarbnicy tej obficie czerpały kolejne polskie rządy jednak idea ta najwyraźniej nie sprostała nowej rzeczywistości.
Dla kilku moich rozmówców powiązanych z kręgami dyplomatycznymi jest dziś jasne, że Zachód nie będzie w stanie po swojej myśli rozwiązać konfliktu na Ukrainie. W najlepszym wypadku państwo to stanie się areną chaosu być może nawet na dekady (pisałem o tym w tym miejscu). Podobnego zdania są prawdopodobnie polskie elity rządzące krajem, dlatego próbują one z tej trudnej sytuacji wyciągnąć zysk dla Polski.
Stefan Meister z Niemieckiego Towarzystwa Polityki Zagranicznej stwierdził na łamach Gazety Wyborczej przy okazji polskiej nieobecności na szczycie w Berlinie, że „sytuacja rozwinęła się w takim kierunku nie dlatego, że Niemcy za żadną cenę nie chciały, by Polska była obecna. To raczej Rosja i Ukraina nie chciały obecności Polski”. Doprecyzowałbym to stwierdzenie. Niemcy pod presją Polski i Ukrainy, dodajmy odpowiednio nagłośnionej medialnie, zaakceptowałyby zapewne udział naszego kraju w rozmowach w Berlinie. Wynikiem tego byłby nacisk wspomnianych krajów na Rosję, najprawdopodobniej także zakończony sukcesem. A jeśli to właśnie Ukraina nie chciała Polski u swego boku?
Poroszenko wie, że „nie jesteśmy Ukrainofilami”, zdaje sobie sprawę z niemal beznadziejnej sytuacji w jakiej znajduje się jego kraj, dlatego najprawdopodobniej to właśnie On zdecydował o nieobecności Polski na niedawnym szczycie w Niemczech. Wolał negocjować we własnym imieniu z Berlinem posiadającym odpowiedni potencjał „decyzyjny” (co jak widać na dzień dzisiejszy skutkuje przynajmniej kredytem na 500 mln euro) aniżeli ramię w ramię z Warszawą, co do której zachodziło podejrzenie, że rozmieni postulaty ukraińskie na własne korzyści polityczne.
„Odpuszczenie” kwestii ukraińskiej przez Polskę jest w obecnych realiach bardzo możliwe. Alternatywą dla wspierania Kijowa, być może przez dziesięciolecia, być może w osamotnieniu, zapewne z narażeniem własnych interesów gospodarczych (aktualne sankcje Moskwy uderzyły przecież przede wszystkim w polskich producentów żywności i polskie spółki transportowe) jest sięgnięcie przez nasz kraj po niemieckie poparcie podczas szczytu NATO w Walii w kwestii powstania baz wojskowych Sojuszu w Europie Środkowej. Taki scenariusz mógłby dać Polsce nie tylko wymierne korzyści w sferze bezpieczeństwa, ale także czas na dozbrojenie się, dokończenie modernizacji armii, podobnie jak polityka Appeasementu dała go Wielkiej Brytanii. Tyle tylko, że w przeciwieństwie do powyższego międzywojennego przykładu, finał takich działań nie musiałby oznaczać wojny będącej pochodną nakręcającego się rosyjskiego ekspansjonizmu. Finałem mogłoby być ukształtowanie się nowej rosyjskiej strefy wpływów, jednak tym razem z Polską, Europą Środkową, państwami bałtyckimi po właściwej- zachodniej stronie.
Oczywiście to scenariusz moralnie nieuczciwy, niemniej tak właśnie zaczynają wyglądać realia polityczne w naszej części świata a polskie elity polityczne muszą na nie odpowiednio reagować. Zachód nie zaangażuje się militarnie na Ukrainie, możliwe są najwyżej dostawy broni, instruktorów, ale to nie przyniesie rozstrzygnięcia toczącej się na jej terytorium wojny. Dążenie Niemiec i innych czołowych graczy europejskich do osiągnięcia nad Dnieprem spokoju za wszelką cenę pokazuje, że nawet kolejne sankcje wobec Rosji stoją dziś pod znakiem zapytania. Dostosowanie się do tej trudnej rzeczywistości przez Polskę i osiągnięcie przy tym korzyści to zatem raczej roztropność a nie niegodziwość. „Nie jesteśmy Ukrainofilami” i musimy o tym pamiętać. Fundamentem idei geopolitycznych tworzonych przez polskie elity nie jest niezrozumiała fascynacja Ukrainą, ale troska o interes Rzeczpospolitej. Interes ten nie jest statyczny i zmienia się wraz z przeobrażeniami politycznymi zachodzącymi w Europie.
WIDEO: Rakietowe strzelania w Ustce. Patriot, HOMAR, HIMARS