Reklama

Kilka dni temu odbyła się kolejna już debata pomiędzy kandydatami na urząd prezydenta Stanów Zjednoczonych. Spośród ważnych, i w dużej mierze niezauważonych przez komentatorów wątków, należy wymienić kwestię konfliktu w Syrii. Nawet jeśli trudno spodziewać się od kandydatów wyczerpującej i merytorycznie pogłębionej odpowiedzi w ciągu kilku minut telewizyjnego show, to jednak wypowiedzi zarówno Clinton, jak i Trumpa dały sporo materiału do analizy. Zresztą sam sposób zadawania pytań przez prowadzących dyskusję dziennikarzy też mówi dużo o sposobie podejścia (części) elit amerykańskich do problemu. Martha Raddatz z telewizji ABC pytanie o sposoby rozwiązania konfliktu syryjskiego zaczęła od przywołania „łamiącego serce” („heart-breaking”) obrazu zszokowanego pięciolatka po nalocie we wschodnim Aleppo i wspomnienia 136 milionów odtworzeń tegoż obrazu na Facebooku.

A później, przywołując pytanie zadane przez użytkowniczkę tegoż portalu, przyrównała sytuację w Aleppo do Holocaustu, jako winnych wskazując Rosję i Assada. Można rzec, że jest to bardzo dobry przykład pewnego spojrzenia na świat: emocje (ranne dziecko), nienegocjowalny punkt widzenia (Holocaust), plus Facebook. Na rzeczową analizę nie ma miejsca. A przecież wystarczy się choćby chwilę zastanowić, czy aby na pewno zestawienie okrutnej i krwawej wojny domowej w Syrii z planowym wymordowaniem  Żydów przez niemieckich nazistów jest trafne? Ani motywy, ani skala, ani metody, ani nawet ofiary (etnicznie oraz religijnie) nie są tożsame, czy choćby zbliżone. Ale gdy ktoś odwołuje się do Holocaustu, wprost nie wypada dyskutować.

Jako pierwsza na tak zadane pytanie odpowiadała Hilary Clinton. W jasny sposób zarysowała winnych „katastrofalnej sytuacji” w Syrii: reżim Assada, Iran na ziemi oraz Rosję w powietrzu. Co ciekawe, wśród wymienionych sprawców tragedii w Syrii nie znalazło się tak zwane Państwo Islamskie. Zostało ono wspomniane przez Clinton w kontekście zarzutu wobec Rosji, że „nie zwraca ona żadnej uwagi na ISIS” („Russia hasn’t paid any attention to ISIS”), a jedynie wspiera Assada. Jako rozwiązanie problemu syryjskiego Clinton podała ustanowienie strefy zakazu lotów (no-fly zone) oraz stref bezpieczeństwa (safe zones, jak należy się domyślać – na lądzie). W tym drugim aspekcie USA winny ściślej współpracować z „partnerami i sprzymierzeńcami na lądzie”. Wszystko to ma służyć wywarciu nacisku (leverage) na Rosję, by negocjacje były łatwiejsze. Prowadząca dysputę w tym punkcie dziennikarka wskazała na słabe punkty propozycji Clinton: chce ona obalić Assada („you want Assad to go”) do czego ma doprowadzić uzbrajanie opozycji, jednak wydaje się, że jest to metoda nieskuteczna („it … may be too late for Aleppo”). Proponowane dyplomatyczne zabiegi zawiodły, podobnie jak zawieszenie broni.

Czy zatem należy wprowadzić siły wojskowe, by wymusić na reżimie Assada strefę zakazu lotów („a no-fly zone against the Assad regime”)? Jednak już tak zadane pytanie zawierało w sobie błąd logiczny, który ułatwiał odpowiedź: skoro kandydatka chwilę wcześniej stwierdziła – zgodnie z prawdą – że ataki powietrzne prowadzone są w dużej mierze przez Rosjan, wobec tego strefa zakazu lotów nie mogłaby być wymierzona tylko przeciwko reżimowi Assada, ale także przeciwko Rosjanom. Clinton w odpowiedzi zaznaczyła, że jest przeciwko wprowadzaniu lądowych sił USA do Syrii, za wyjątkiem sił specjalnych. Następnie przeszła do zwalczania ISIS w Iraku i obecnej ofensywy na Mosul. Zaznaczyła przy tym, że należy wspierać i dozbrajać Kurdów zarówno w Iraku, jak i w Syrii, ponieważ po odbiciu Mosulu to właśnie Kurdowie, wraz z „bojownikami arabskimi” mają zdobyć Rakkę.

Spróbujmy przeanalizować powyższą wypowiedź. Już na początku Clinton zarysowała głównych sprawców konfliktu i zarazem przeciwników: Assada, Iran i Rosję, a jednocześnie przemilczała wśród nich ISIS. Jest to co najmniej zaskakujące wobec powszechnej wśród administracji prezydenta Obamy narracji, że głównym wrogiem USA jest właśnie ISIS, przede wszystkim zaś jest sprzeczne z obecnymi działaniami militarnymi sił zbrojnych USA, które atakują z powietrza ISIS. Możnaby przypuszczać, że Clinton – jak wytrawny polityk – wybiega już w przyszłość. Zdaje sobie sprawę, że ISIS słabnie i jego upadek jest już tylko kwestią czasu. Nawet gdyby założyć, że tak jest w rzeczywistości (czego autor niniejszego tekstu szczerze sobie i innym życzy), oznacza to, że polityka proponowana przez Clinton zmierza do kontynuacji konfliktu w Syrii po zniknięciu ISIS. Tym razem przeciwnikiem (militarnym?) miałby być Assad i jego sprzymierzeńcy. Oznacza to powrót do słynnego stwierdzenia Obamy, że Assad musi odejść („Assad must go”).

Jednak zdanie to, wypowiedziane gdy sekretarzem stanu była jeszcze Hilary Clinton, nie doprowadziło do upadku Assada, natomiast to Clinton przestała piastować swoją funkcję. Co ważniejsze jej następca stopniowo łagodził retorykę i od przełomu 2014/15 roku widać wyraźne pogodzenie się Zachodu z wizją, że Assad zostanie u władzy, przynajmniej przez jakiś czas. Powrót do twardej retoryki proponowany przez Clinton spowoduje wzrost napięcia, a nie jego łagodzenie.

Kolejne stwierdzenie o braku jakiegokolwiek działania Rosji przeciwko ISIS jest – jak się wydaje – zbyt mocne. Oczywiste jest, że rosyjskie działania ukierunkowane są na wsparcie Assada, jednak nie ulega wątpliwości, iż jednocześnie bywają one wymierzone także przeciwko ISIS. Nie da się zaprzeczyć, że odbicie przez siły rządowe Palmyry z rąk ISIS dokonało się w dużej mierze dzięki wsparciu rosyjskiemu. Podobnie rzecz się przedstawia w Deir ez-Zor, gdzie bez lotniczego wsparcia Rosjan można by obawiać się o utrzymanie przez Asada tego ośrodka obleganego przez ISIS od kilku lat. Ten drugi punkt jest zresztą dla USA wyjątkowo niewygodny wobec niedawnego omyłkowego zbombardowania przez lotnictwo koalicji sił Assada walczących z ISIS, co skutkowało około setką ofiar śmiertelnych wśród żołnierzy rządowych. Zatem przerysowane stwierdzenie Clinton o braku działań Rosji przeciwko ISIS łatwo może się obrócić przeciwko niej. Zdecydowanie trafniejsze byłoby stwierdzenie, że siły rosyjskie z rzadka atakują ISIS, jednak najwyraźniej na potrzeby debaty takie wyrażenie uznano za zbyt słabe.

Najistotniejsze w wypowiedzi kandydatki jest poparcie dla ustanowienia strefy zakazu lotów oraz stref bezpieczeństwa. W powstaniu tych drugich mają pomóc „partnerzy i sprzymierzeńcy”, którzy jednak nie zostali sprecyzowani. Można jedynie przypuszczać, że Clinton myślała zarówno o tzw. umiarkowanej opozycji, jak i o sojusznikach USA w regionie, czyli głównie Turcji i Arabii Saudyjskiej. Nie jest jednak tajemnicą, że umiarkowana opozycja anty-Asadowska w samej Syrii militarnie jest bardziej niż słaba i nie jest w stanie samodzielnie prowadzić żadnych operacji ofensywnych.

Kilkukrotne próby jej wsparcia przez CIA kończyły się spektakularnymi porażkami, zwykle poprzez przejście na stronę ugrupowań islamistycznych. Z kolei wymienieni sojusznicy zewnętrzni nie krępowali się dotychczas we wspieraniu ugrupowań jawnie islamistycznych. Obecnie Turcja prowadzi operację „Tarcza Eufratu”, która jednak jest w co najmniej równym stopniu wymierzona tak przeciwko ISIS, jak i przeciwko Kurdom. Zresztą po stosunkowo szybkim początku tej operacji, co doprowadziło do powstrzymania dalszych postępów kurdyjskich, ofensywa ślimaczy się niemiłosiernie i rebelianci mają poważne problemy w zajęciu obszarów nieco bardziej oddalonych od granicy tureckiej. Zatem wizja przedstawiona przez Clinton nie ma zbyt wiele wspólnego z rzeczywistością. O ile jednak strefy bezpieczeństwa dla cywilów zabezpieczane przez umiarkowanych rebeliantów oraz Turcję i Arabię Saudyjską można traktować w kategoriach nieszkodliwego political fiction, o tyle strefa zakazu lotów jest zdecydowanie poważniejszym problemem.

Jest oczywiste, że pomysł takiej strefy nie jest wymierzony przeciwko ISIS – wszak nie ma ono lotnictwa – lecz przeciw siłom Assada oraz Rosji. Tę drugą prowadząca dziennikarka litościwie wyłączyła z pytania, jednak nie sposób nie zastanowić się: jak USA miałyby wymusić strefę zakazu lotów na lotnictwie Rosji? Zresztą jednostronne wprowadzenie takiego pomysłu nawet w stosunku do lotnictwa syryjskiego dyktatora jest mocno kłopotliwe. Należałoby sobie wyobrazić, że w celu wymuszenia przestrzegania zakazu lotów samoloty USA prowadzą powietrzne patrole nad Syrią, a w ostateczności zestrzeliwują syryjskie samoloty rządowe, tak by nie mogły one bombardować na przykład wschodniego Aleppo. Być może Clinton odważyłaby się na taką wojnę nerwów z Rosją, która przecież ustami Ławrowa zapowiedziała, że nie będzie tolerować ataków na siły Asada i rozmieściła nowe systemy przeciwlotnicze (S-300WM) w Syrii.

 Ale co zrobić, by powstrzymać samoloty rosyjskie? Czy Clinton chce pójść w ślady Turcji, która zestrzeliła rosyjski bombowiec? Taka eskalacja konfliktu niebezpiecznie zbliża się do momentu, w którym może wybuchnąć pełnoskalowa wojna. Co ciekawe, Clinton na pytanie jak zapewnić przestrzeganie strefy zakazu lotów odpowiedziała, że USA nie wprowadzą do Syrii sił… lądowych, co samo w sobie jest dość kuriozalne. Kandydatka musiała jednak zdawać sobie sprawę, że logiczną konsekwencją wprowadzenia w życie jej propozycji jest realna możliwość wybuchu wojny z Rosją. Oczywiście USA nie rozpoczną z powodu Syrii konfliktu globalnego, jednak Clinton musiałaby przyznać, że jej propozycja jest po prostu blefem i nie ma żadnych szans na realizację. A tego w debacie publicznej zrobić nie mogła. Wreszcie na koniec kandydatka podkreśliła rolę Kurdów, proponując ich dozbrajanie. Celem takiego działania według Clinton miałaby być ofensywa tych ostatnich na Mosul i Rakkę. Problemem jest jednak fakt, że Kurdowie wcale nie wybierają się, by zdobywać te dwa miasta, ponieważ są to ośrodki zamieszkałe praktycznie wyłącznie przez Arabów.

Dla Kurdów taka ofensywa oznacza wyłącznie straty bez żadnych zysków. Ewentualne zdobyte tereny musieliby oddać rządowi Iraku bądź Syrii. Nie przypadkiem siły kurdyjskie od ponad roku stoją w odległości ok. 20 km od Mosulu i nie podejmują żadnej ofensywy. Z kolei od Rakki od kilku miesięcy dzieli ich ok. 30 km i tam również front jest stabilny. Kurdowie mogliby wziąć udział w takich walkach za cenę politycznego wsparcia ich dążenia do niepodległości/realnej autonomii, co jednak z pewnością wywoła kontrakcję Turcji. Próbę tego mamy w postaci „Tarczy Eufratu”, gdy Turcja uznała, że Kurdowie posunęli się zbyt daleko przekraczając Eufrat. Jeśli zatem Clinton proponuje, by jednocześnie opierać się na pomocy ze strony tureckiej i wspierać Kurdów w Syrii, to trzeba powiedzieć, że jest to propozycja mało realistyczna. Ocena ta odnosi się zresztą do wszystkich przedstawionych przez kandydatkę sposobów na rozwikłanie konfliktu syryjskiego. Ponieważ mamy do czynienia z byłą sekretarz stanu, a zatem osobą z pewnością świetnie zorientowaną w meandrach polityki zagranicznej USA, nie sposób nie zauważyć, że Clinton – podobnie jak obecna administracja – nie ma żadnego realnego pomysłu na rozwiązanie problemu, jakim jest sytuacja w Syrii.

Trump
Fot. Michael Vadon/commons.wikimedia.org/CC BY 4.0

Jako drugi na to samo pytanie odpowiadał Donald Trump. Zgodnie z przewidywaniami początkowo skoncentrował się on na krytyce dotychczasowej polityki USA wobec Syrii, za co odpowiedzialną miała być jego konkurentka do fotela prezydenckiego. Trump podkreślił, że według Clinton to Rosja jest realnym przeciwnikiem polityki amerykańskiej w Syrii. Jednak – w jego ocenie – USA stały się niepokojąco słabe militarnie w porównaniu z Rosją, szczególnie w kontekście arsenału nuklearnego. To stawia USA w gorszej pozycji wobec Rosji, a winną za taki stan rzeczy oczywiście obarczył Clinton. Trump zarzucił swej rozmówczyni, że w rzeczywistości nie wie, kim są wspierani przez nią rebelianci. Jednocześnie podkreślił, że Clinton nie sprecyzowała celów wspierania rebeliantów, choć wie, iż taka polityka prowadzić musi do konfliktu z Rosją i Assadem. Po tym przydługim wywodzie atakującym Clinton, Trump – przywołany do porządku przez prowadzącą debatę – zaczął odnosić się do propozycji dalszego działania. We właściwy sobie sposób stwierdził: „Wcale nie lubię Assada, ale Assad zabija ISIS. Rosja zabija ISIS. I Iran zabija ISIS” („I don’t like Assad at all, but Assad is killing ISIS. Russia is killing ISIS. And Iran is killing ISIS”). Następnie, wobec uwagi prowadzącej, że republikański kandydat na wiceprezydenta Mike Pence stwierdził, iż USA muszą „być przygotowane do użycia sił wojskowych, by zaatakować militarne cele reżimu Assada” („be prepared to use military force to strike military targets of the Assad regime”), Trump stwierdził, że nie rozmawiał na ten temat z Pencem i nie zgadza się z jego opinią, a za głównego przeciwnika należy uznać ISIS. Wobec kolejnego pytania o kryzys humanitarny w Aleppo, Trump stwierdził, że Aleppo w rzeczywistości już upadło, po czym wrócił do krytykowania polityki USA na Bliskim Wschodzie, tym razem w kontekście ofensywy na Mosul.

Wypowiedzi Trumpa były z pewnością w większym stopniu oratorskim atakiem na przeciwniczkę, w mniejszym zaś dawały odpowiedź na zadawane pytania, tym niemniej dają one jakiś ogląd założeń polityki Trumpa wobec konfliktu syryjskiego. Przede wszystkim jako głównego przeciwnika kandydat republikanów postrzega ISIS. To na działaniu przeciwko niemu powinna skupiać się polityka USA. Dla tego celu jest w stanie współdziałać z innymi graczami w regionie, czyli Assadem, Rosją i Iranem. To pokazuje, że zupełnie innych najważniejszych przeciwników oraz najważniejszych partnerów dla swych działań widzą Clinton oraz Trump. Dla Clinton problemem jest fakt albo słabości (umiarkowana opozycja), albo odmiennych celów (wspieranie także islamistycznej opozycji przez Turcję i Arabię Saudyjską), a wreszcie odmiennych sojuszy (Turcja z Rosją) proponowanych przez nią partnerów. Z kolei partnerzy proponowani przez Trumpa są bez wątpienia wrodzy ISIS i innym islamistycznym ugrupowaniom zbrojnym oraz brak wśród nich silnych wewnętrznych konfliktów. Podstawowym problemem jest fakt, że są oni spójni w swej niechęci do USA. Pytanie więc, czy Trump będzie w stanie przekonać ich do współdziałania na korzystnych dla USA warunkach? Można jednak wyobrazić sobie sytuację, że USA pod przewodnictwem Trumpa dokonuje swego rodzaju podziału wpływów na Bliskim Wschodzie, gdzie Syria pozostaje w sferze Iranu i Rosji. Pytanie, czego Trump chciałby w zamian, poza ostatecznym zniszczeniem ISIS.

Zarzut, który Trump postawił Clinton, że nie wyznaczyła celów dla swej polityki wobec Syrii, odnosi się częściowo także do niego samego, choć trzeba przyznać, że przynajmniej w krótkiej perspektywie podkreślał on jako najważniejszą likwidację ISIS. Jednocześnie taki zwrot w polityce bliskowschodniej USA będzie z pewnością pociągał zmianę w nastawieniu tradycyjnych sojuszników Stanów Zjednoczonych w regionie. Izrael z pewnością nie będzie zachwycony porozumieniem USA z Iranem oraz pozostaniem reżimu Assada w Syrii. Oznaczać to bowiem musi umocnienie Hezbollahu, który jest postrzegany jako jedno z największych zagrożeń dla bezpieczeństwa Izraela. Tym niemniej państwo to i tak jest skazane na sojusz z USA, choćby ze względu na zależność finansową w sferze obronności. Zatem w tym przypadku nie dojdzie do jakiegoś odwrócenia sojuszy. Jak się wydaje podobna sytuacja miałaby miejsce w przypadku Turcji. Ponieważ w rzeczywistości Turcja prowadzi politykę zbliżenia z Rosją, a poniekąd także z Iranem, zatem wejście USA w bliższe relacje z tymi państwami nie będzie niosło większych konsekwencji geopolitycznych dla Ankary.

Inaczej rzecz się przedstawia w odniesieniu do Arabii Saudyjskiej. Dla tego państwa Iran jest najważniejszym przeciwnikiem i nawet dotychczasowe porozumienie amerykańsko-irańskie w sprawie badań jądrowych już jest traktowane jako zdrada. Ewentualne dalsze zacieśnienie relacji USA – Iran musi doprowadzić do pogłębiającej się frustracji elit saudyjskich i może nieść ze sobą niespodziewane konsekwencje. Należy jednak pamiętać o kłopotach finansowych monarchii, wynikających z niskich cen ropy oraz ciągle trwającej wojnie w Jemenie, która obnażyła słabość armii saudyjskiej, mimo zainwestowania w nią ogromnych funduszy. Pytaniem bez odpowiedzi pozostaje, czy Arabia Saudyjska w tak niesprzyjających dla siebie okolicznościach zdecydowałaby się na jakieś gwałtowne wolty polityczne w wyniku zmian w relacjach amerykańsko-irańskich.

Wracając do dyskusji kandydatów należy uznać, że bez wątpienia celny był argument Trumpa, iż Clinton w rzeczywistości nie wie, na kim chce się opierać w swej polityce, ponieważ nie jest w stanie określić celów wspieranych przez nią rebeliantów syryjskich. Z problemem tym od dawna zmaga się administracja prezydenta Obamy, a szczególnie koordynująca akcję pomocy dla rebeliantów CIA.

Z kolei z pewnością nie najlepiej wróży przyszłej polityce USA fakt braku uzgodnienia stanowisk w jakże kluczowej sprawie Syrii pomiędzy republikańskimi kandydatami na prezydenta i wiceprezydenta. Można tylko żywić nadzieję, że w przyszłości uda się lepiej współdziałać tym kluczowym politykom, oczywiście o ile wygrają wybory.

Ostatnie w odniesieniu do Syrii stwierdzenie Trumpa, że Aleppo w rzeczywistości już upadło, a zatem domyślnie nie ma już co rozmawiać o ewentualnej pomocy humanitarnej dla oblężonej wschodniej części miasta, tchnie nieco cynizmem. Należy jednak zauważyć, że z militarnego punktu widzenia rebelianci w Aleppo rzeczywiście stoją na przegranych pozycjach. Jeszcze na początku września, gdy były nadzieje na utrzymanie korytarza łączącego południowe Aleppo ze światem zewnętrznym, można było zakładać, iż dojdzie do zatrzymania ofensywy sił Assada i jego sojuszników. Jednak, przy pomocy rosyjskiej i irańskiej, wojska rządowe ponownie zamknęły pierścień okrążenia, a przede wszystkim znaczna część rebeliantów zaczęła brać udział w operacji „Tarcza Eufratu” i w związku z tym wycofała się z bezpośredniego sąsiedztwa Aleppo. Zatem rzeczywiście wydaje się, że upadek wschodnich dzielnic Aleppo jest jedynie kwestią czasu. Przypuszczenie to potwierdza fakt zdobycia bardzo długo bronionego przez rebeliantów obozu dla palestyńskich uchodźców Handarat, a następnie kolejnych dzielnic miasta. Zresztą siły rebeliantów zamknięte w okrążeniu szacuje się na zaledwie ok. 2500 osób.

Nawet przy najbardziej heroicznej postawie, czy też wykorzystywaniu cywilów jako żywych tarcz, nie uda się im długo utrzymać swych pozycji. Trzeba więc powiedzieć, że w obecnych realiach polityczno-militarnych rebelianckie Aleppo rzeczywiście dogorywa. Najlepszym potwierdzeniem tego jest wywieszanie przez mieszkańców wschodnich dzielnic flag rządowych, co zresztą spotyka się z natychmiastową kontrakcją rebeliantów.

Podsumowując wypowiedzi kandydatów na prezydenta USA w sprawie konfliktu syryjskiego należy powiedzieć, że propozycje Hilary Clinton są zupełnie nierealistyczne i nie ma żadnej możliwości wcielenia ich w życie, chyba że Clinton zaryzykowałaby otwartą wojnę z Rosją i Iranem. Z kolei propozycje Donalda Trumpa mogą spotkać się z silną wewnętrzną krytyką, ale w sferze polityki zagranicznej są wykonalne i prowadzić mogą do zakończenia konfliktu w Syrii. Czy to zakończenie będzie miało w oczach wszystkich polityków cechy odpowiadające interesom USA jest zupełnie inną kwestią. Biorąc pod uwagę, że to Clinton jest uważana za ekspertkę od polityki zagranicznej, zaś Trump przedstawiany bywa jako człowiek nie znający się na tych kwestiach, konkluzja niniejszej analizy może być nieco zaskakująca.

 

Dr hab. Maciej Münnich, prof. KUL

Instytut Historii KUL

Reklama
Reklama

Komentarze (12)

  1. Chrumcio

    Tekst szalenie interesujący ze względu na tematykę. Obaj kandydaci adresują swoje wypowiedzi nie do opinii międzynarodowej, ale do Amerykanów. Oczywiście, któreś z nich będzie musiało się ze swoich deklaracji w pewnym stopniu wywiązać i tu zaczynają się znaki zapytania. Wizja Trumpa jest w mojej ocenie prosta i spójna. Ma wszak być klarowna dla przeciętnego Amerykanina i zachęcić go do zagłosowania na miliardera. ISIS jest wrogiem, ISIS jest zagrożeniem dla Ameryki (Make America Great Again!), musimy zniszczyć ISIS. Choćby to oznaczało dogadanie się z Asadem, Iranem, czy "równym facetem" Putinem. Proste, przejrzyste i bardzo zachęcające dla osoby zupełnie nie zorientowanej w temacie, a więc zapewne dla 99% wyborców. ISIS to źli faceci, trzeba im dokopać. Dużo bardziej zawikłane są manewry Hillary Clinton. Nie chce mi się wierzyć, iż jest niezorientowana w szczegółach sytuacji na Bliskim Wschodzie tak jak sugeruje to debata. Faktycznie "konkluzja (...) może być nieco zaskakująca", sprzeczna z wizerunkiem Clintom jako wytrawnego polityka i dyplomaty. Albo tym bardziej się w niego wpisująca, gdyż być może kandydatka pragnie nie zdradzać przedwcześnie światu swoich zamierzeń. Wydaje mi się, iż wyborcze cele chce osiągnąć poprzez granie na emocjach, w czym zapewne pomagali jej organizatorzy debaty. Słynne zdjęcie pięciolatka i współgrający z nim bardzo humanitarny, ale raczej nierealistyczny politycznie i militarnie projekt no-fly zone. Według mnie ten element jej wypowiedzi jest "wycelowany" w wyborcę. Pozostaje teraz pytanie, czy faktycznie nie ma konkretnej wizji w jaki sposób sytuację w Syrii ustabilizować? Głównymi oponentami klarują się Rosja, Iran i Asad, z którym wydaje się być zdecydowana walczyć. To jest chyba jasne. Ale środki tej walki są bardzo mało przekonujące. Warto się zastanowić, czy nie posługuje się na dzień dzisiejszy ogólnikami i nierealistycznymi pomysłami aby zachować elastyczność, bądź zmylić innych graczy biorących udział w tej partii szachów. Z drugiej strony... już raz jej nie wyszło. Trudno powiedzieć, na ile mamy tu do czynienia z wytrawnym graczem, a na ile ze zwyczajną niekompetencją. Może nie ma kompetentnych fachowców przy sobie? Takie rzeczy wbrew pozorom się zdarzają, zaplecze intelektualne i dobrzy doradcy ma olbrzymie znaczenie w polityce międzynarodowej. I nie zawsze tacy się znajdują. A może... w wizji Hillary Clinton w interesie USA leży eskalacja napięcia i chaos na Bliskim Wschodzie. Coraz bardziej zastanawia mnie ta ostatnia opcja. Może taka sytuacja na dłuższą metę jej odpowiada? Zwłaszcza, iż jak zauważył Autor, pominięcie ISIS w jej wypowiedzi sugeruje, iż w jej koncepcji konflikt będzie jeszcze trwał bez większego udziału tzw. Państwa Islamskiego.

  2. yaro

    Opinie opiniami a tu mamy następnego kwiatka: Belgijskie Siły Powietrzne zbombardowały wieś Hassadzheka w prowincji Aleppo. Zginęło sześciu cywilów, poinformowało rosyjskie Centrum Pojednania w Syrii. Moskwa oświadczyła, że oczekuje od USA ostrej reakcji na zdarzenie. Według rosyjskich wojskowych nalot został przeprowadzony nocą. W rezultacie zostały zniszczone dwa domy mieszkalne, zginęło sześć osób, a cztery zostały ranne. Centrum Pojednania zaznaczyło, że w obszarze bombardowania nie było rosyjskich ani syryjskich samolotów. W obszarze nalotów zaobserwowano myśliwce międzynarodowej koalicji, na czele której stoją Stany Zjednoczone. „Środki kontroli przestrzeni powietrznej w tym czasie w danym regionie odnotowały dwa F-16 Sił Powietrznych Królestwa Belgii”, — czytamy w dokumencie opublikowanym na stronie internetowej Ministerstwa Obrony Rosji.

  3. Paweł Broda

    Świetny tekst. Pięknie dziękuję za jego opublikowanie. Znakomicie się go czyta. Brawo, w prosty, przejrzysty sposób autor wyjaśnił tak skomplikowane kwestie, widać wyrobione pióro. Bardzo pomocy artykuł.

  4. Ernest Treywasz

    Obydwoje sprawiają wrażenie pewnego wyalienowania z realnego układu sił politycznych. W USA są tylko dwie partie, kształtujące ich politykę zagraniczną: partia pokoju i partia wojny. Wypowiedzi obydwojga kandydatów zawierają wątki obu tych partii. Clinton chce utrzymania amerykańskiej supremacji drogą presji militarnej wymierzonej w siły realnie obecne w Syrii (Assad, Iran, Rosja), co jest elementem programu (czy też szerzej - sposobu myślenia) partii wojny, cofa się jednak przed logiczna konsekwencją tak przyjętych założeń, jaka jest wkalkulowanie ryzyka konfrontacji militarnej z Rosja i kryzys co najmniej równy w napięciu do kryzysu kubańskiego z 62'. Takie zaniechanie jest równoznaczne z rejteradą, czyli uznaniem ograniczenia amerykańskiej superpotęgi w wymiarze globalnym i "dogadania się" z innymi silnymi i ambitnymi graczami, co jest najistotniejszym. elementem programu "partii pokoju" (zwolenników apassmentu w polityce USA) Tymczasem Trump, przy całej swojej wojowniczej retoryce, skłania się do przyjęcia apassmentu w relacjach z Rosją jako celu politycznego USA (przynajmniej w Syrii) od razu, Z jednej strony chce wspierać zbrojenia w USA, z drugiej postuluje początek odbudowy wizerunku "Zwycięskiej Ameryki" od spektakularnej kapitulacji w Syrii wobec tych, którzy rzucili USA wyzwanie. Te dylematy moga świadczyć albo o alienacji kandydatów od relanych sił, rządzących Ameryką albo o faktycznej słabości USA, których już zwyczajnie nie stać na konfrontację w stylu Kennedy'ego z 62', zwłaszcza w obliczu ogromnej nierównowagi na korzyść Rosji w potencjale rakietowo-jądrowym (czyli sytuacji zupełnie odwrotnej od tej z 1962). Skutki upadku amerykańskiej wiarygodności będą dla Polski politycznie katastrofalne. Skutki konfrontacji militarnej pomiędzy Rosją a USA - jeśli do niej dojdzie - mogą się dla nas skończyć wplątaniem nas w wojnę, na której ucierpimy najbardziej ze wszystkich. Najlepszy z naszego punktu widzenia możliwy wariant rozwoju sytuacji to nowa zimna wojna. Żeby jednak USA nie przegrały jej na starcie, potrzebujemy bardzo poważnego wzmocnienia. 1000 Abramsów, 500 LMRS, B61... Do końca roku. Potem to będzie już przysłowiowa musztarda po obiedzie.

  5. Ja

    Cieszę się, że w końcu widzę rzeczową analizę Konfliktu Syryjskiego w polskiej prasie.

  6. maxxchme

    Ani jeden ani drugi kandydat nie nadaje się na prezydenta USA. W czasach kiedy wierzyłem w bajki o prawym narodzie amerykańskim w czasach komuny. Prezydent USA to był OJCIEC ... ktoś wyjątkowy... A tu jakas Clinton pokazuje się światu jako kandydatka na prezydenta KTÓRĄ JEJ WŁASNY MĄŻ ZDRADZAŁ NA LEWO I PRAWO Z JAKĄŚ TAM MONIKĄ LEWIŃSKI...

  7. yaro

    Zgrupowanie okrętów Floty Północnej Rosji obrało kurs na Morze Śródziemne – poinformowało biuro prasowe floty. Ukraińscy żołnierze © REUTERS/ Stanislav Belousov Turczynow zdradza sekret „jednej z najsilniejszych armii Europy”. Armii Ukrainy W skład grupy wchodzą lotniskowiec „Admirał Kuzniecow”, krążownik rakietowy z napędem atomowym „Piotr Wielki”, niszczyciele rakietowe do zwalczania okrętów podwodnych „Siewieromorsk” i „Wiceadmirał Kułakow”, a także statki zabezpieczenia – wymieniono w komunikacie prasowym.

    1. takie_pytanie

      A ile holowników towarzyszy temu pływającemu muzeum?

  8. Szwejjakobyły

    Polecam dokument "Clinton Cash", tudziesz polecam poszperać, czyj koncern wspierał III Rzeszę w II wojnie do bodaj 1942 r.... dla ułatwienia podam, że to przodek jednego z niedawnych "(p)rezydentów" tego chylącego się ku upadkowi mocarstwa.

  9. Cynik

    No ten artykuł-stanowiący zresztą bardzo pozytywny przykład realnej oceny sytuacji-traktujemy jako "jaskółkę zwiastującą wiosnę". Może w końcu ktoś "na poważnie" podejdzie do "roli" jaką USA odgrywa praktycznie we wszystkich konfliktach zbrojnych jakie aktualnie mają miejsce na świecie.

  10. lentex

    "czy też wykorzystywaniu cywilów jako żywych tarcz, nie uda się im długo utrzymać swych pozycji. Trzeba więc powiedzieć, że w obecnych realiach polityczno-militarnych rebelianckie Aleppo rzeczywiście dogorywa. Najlepszym potwierdzeniem tego jest wywieszanie przez mieszkańców wschodnich dzielnic flag rządowych, co zresztą spotyka się z natychmiastową kontrakcją rebeliantów." Dziwne. "Ekspert od wszystkiego" Davien twierdzi, ze Syryjczycy nie popieraja wlasnego rzadu...

  11. doradcasradca

    Takie to postrzeganie świata przez elity, które dostają obraz od swoich pseudo doradców, wojskowych - a braki w wykształceniu są wrecz kolosalne. I nic o "zbawiennej "roli USA w Iraku czy konflikcie Syryjskim - ani słowa refleksji - i dlatego upadek tego imperium będzie wielki i spektakularny, a ludzie i politycy twardo stąpający po ziemi już zaczynają pokazywać im ich miejsce. Drukarki nie nadązają drukować obligacji na te przegrane wojny a oni bredzą o wojnie z Rosją i Asadem? Bo to nie politycy rządzą już światem zachodnim a koncerny - które robią co dla nich dobre. A demokracja to fasada - jak widać po USA gdzie trzyma się taśmy i papiery na każdego - bo kto normalny trzyma i archiwizuje nagrania dotyczące prywatnej rozmowy sprzed 10 lat? - Przypadek - nie sądzę jak o mawiał klasyk. USA pędzi do zwarcia bo to ostatnia chwila kiedy ma szansę na zakończenie tego zwarcia na warunkach dla niego korzystnych - Iskandery i Wojska w Kaliningradzie, Grupy okrętów obu stron w Syrii i na morzu śródziemnym, ćwicenia obrony cywilnej na wypadek konflkttu atomowego i ostatnie strzelania z okrętów podwodych / po próbach z Buławą Rosjanie w ciągu ostateniego tygodnia bez problemu odpalili 2 rakiety balistycznej innego typu ze swoich okrętów podwonych/ - Pentagon idzie na zwarcie a po drugiej stronie nie ma cienia strachu - tylko naiwni myślą że konflikt ominie terytorium USA? Przypadek - nie sądzę - i zawsze jest jakiś winny tylko nie "wspaniała" Ameryka - american dream dobiega końca - ale bal na tytaniku jeszcze trwa.

  12. amator

    Najlepsze dla USA to by było sprowokować pełno skalowy konflikt rosyjsko chiński a po jego zakończeniu wykańczać niedobitki ha ha . Taki nie śmieszny żart geopolityczny