Iran kontra USA: wojna czy deal?

Autor. Ministerstwo Obrony Iranu/Domena Publiczna
Sprzeczne sygnały strony amerykańskiej dotyczące oceny rozmów w sprawie irańskiego programu nuklearnego wskazują na brak planu, a także wynikają z niedoświadczenia S. Witkoffa, który stoi na czele zespołu negocjacyjnego USA. To powoduje, że choć w interesie obu stron jest osiągnięcie porozumienia, to wciąż jest ono wysoce niepewne.
Kluczowe znaczenie dla zrozumienia problemu w negocjacjach amerykańsko-irańskich jest odrzucenie nierealnego założenia, że aktorzy międzynarodowi działają zawsze racjonalnie. Obecny stan rzeczy lepiej opisuje paradygmat konstruktywistyczny niż realistyczny. Obie strony mają określoną projekcję drugiej strony, a także jej celów i ograniczeń. Niestety niekoniecznie te projekcje pokrywają się z obiektywną rzeczywistością. Jednocześnie wokół irańskiego programu nuklearnego toczy się wojna informacyjna.
Iran o krok od broni jądrowej?
Warto przypomnieć, że Iran utrzymuje, iż jego program nuklearny ma pokojowy charakter, podczas gdy USA oraz Izrael są przekonani, że celem jest uzyskanie broni nuklearnej. O ile na Zachodzie powszechne jest przekonanie, że teza o pokojowym charakterze jest zasłoną propagandową, to niekoniecznie takie samo jest podejście innych państw, zwłaszcza określanych mianem tzw. Globalnego Południa. Istotne znaczenie ma w tym kontekście fakt, iż w 2003 r. Najwyższy Przywódca Iranu Ali Chamenei wydał fatwę (religijny edykt) uznająca produkcję i użycie broni nuklearnej jakoharam czyli niezgodne z prawem szariatu.
Fakt ten jest bagatelizowany w narracji zachodniej, ale niekoniecznie tak samo jest w perspektywie innych krajów, zwłaszcza że to nie Iran, lecz Donald Trump, wystąpił z JCPOA, czyli porozumienia, które ograniczało poziom wzbogacania uranu do 3,67 % i poddawało cały program wszechstronnej kontroli. Tymczasem w 2012 r. Benjamin Netanjahu na forum Zgromadzenia Ogólnego ONZ twierdził, że Iran osiągnął już „pierwszą fazę wzbogacania uranu do 70 %” i przeszedł do drugiej fazy tj. wzbogacania do 90 %, która wg izraelskiego premiera miała zostać osiągnięta w kolejnym roku, a następnie, w ciągu kilku miesięcy, a nawet kilku tygodni, Iran miał wyprodukować pierwszą bombę. Jeśli teza o bezskuteczności JCPOA byłaby prawdziwa, to zakładając również prawdziwość twierdzeń Netanjahu, Iran byłby już mocarstwem atomowym.
Faktem jest, że to wyjście USA z JCPOA spowodowało, iż Iran ponownie zaczął wzbogacać uran na wysokim poziomie, dochodząc do poziomu 60 %. Obecne zasoby tak wzbogaconego uranu pozwalają na uzyskanie kilku lub nawet kilkunastu bomb atomowych po ich dalszym wzbogaceniu do 90 %, co zajęłoby zaledwie 1-2 tygodni. Konieczne byłoby jednak jeszcze wyprodukowanie głowic, co zajęłoby kilka - kilkanaście miesięcy. Wątpliwe jest jednak, by Iran zamierzał w obecnych okolicznościach ogłosić się mocarstwem atomowym, gdyż nic by mu to nie dało. Wyprzedzające użycie broni nuklearnej przez Iran (tzn. jako pierwszy, a nie w odpowiedzi na atak nuklearny) byłoby realne tylko wówczas gdyby doszło do zewnętrznego zagrożenia istnienia Islamskiej Republiki.
Reżim doskonale zdaje sobie bowiem sprawę, że w przeciwnym razie byłaby to ostatnia decyzja, jaką by podjął, a Islamska Republika nie wykazuje się skłonnościami samobójczymi, lecz wręcz przeciwnie - ma bardzo rozwinięty instynkt samozachowawczy (znany tez jako „doktryna strategicznej cierpliwości”). Ogłoszenie się mocarstwem atomowym nic by Iranowi nie dało, a oznaczałoby przyznanie się przez ten kraj do oszukiwania światowej opinii publicznej i utratę reputacji międzynarodowej. Tymczasem Iran, wbrew przekonaniu panującemu na Zachodzie, bardzo dba o swój wizerunek jako wiarygodnego podmiotu, przeciwstawiając go „niewiarygodnej” i „agresywnej” Ameryce.
Nie warto się wychylać
Iranowi, na tym etapie, wystarcza bycie państwem progowym, co de facto już się stało. Natomiast przejście na poziom mocarstwa atomowego, bez kosztów dla międzynarodowej wiarygodności, mogłoby nastąpić, gdyby doszło do zmiany istotnych okoliczności np. doszłoby do zmasowanego ataku USA na obiekty nuklearne Iranu. Dlatego można mieć głębokie wątpliwości, czy groźby takiego uderzenia wywierają skuteczną presję negocjacyjną na Iran (wywołują ją jednak inne czynniki).
Ryzyko związane z takim uderzeniem jest zresztą znacznie większe i nigdy w historii podobna operacja nie miała miejsca. Izraelskie uderzenia na centra atomowe w Iraku w 1991 r. i w Syrii w 2007 r. miały bowiem zupełnie inny charakter. Kluczowa różnica polega na tym, że obiekty irańskie są rozproszone, w większości znajdują się głęboko pod ziemią w górach, zabezpieczone dodatkowo silnymi fortyfikacjami, a ich odtworzenie byłoby stosunkowo łatwe, gdyż kluczowym i najtrudniejszym do zniszczenia zasobem jest wiedza na temat sposobu działania programu. Nawet jeśli USA użyje największych bomb penetrujących to ryzyko, iż nie dojdzie do całkowitego zniszczenia irańskich obiektów, a Iran w odpowiedzi doprowadzi do wyprodukowania bomb atomowych, jest spore. Ponadto istnieje też ogromne ryzyko skażenia radioaktywnego, które dotyczy zresztą nie tylko terytorium Iranu, ale również obszaru Zatoki Perskiej i Morza Kaspijskiego. Na początku marca przestrzegał przed tym premier Kataru Mohammad bin Abdulrahman al-Thani, który ostrzegł, że taki atak może doprowadzić do całkowitego skażenia wód Zatoki Perskiej i pozbawić 18 mln mieszkańców Kataru, ZEA i Kuwejtu dostępu do wody (w większości pochodzi ona z desalinacji wody morskiej).
Znakiem zapytania jest to, jak dalece Iran postrzega w tym kontekście Trumpa jako aktora racjonalnego i jak bardzo Trump stara się wytworzyć swój wizerunek nieobliczalnego ryzykanta, a w jakim stopniu nim faktycznie jest. Odpowiedź na te pytania jest kluczowa dla oceny, na ile Iran ocenia groźby Trumpa jako blef, a na ile bierze pod uwagę, że mogą one zostać wdrożone z potencjalnie katastrofalnymi skutkami dla obu stron. Z drugiej strony Iran grozi uruchomieniem wszystkich swoich regionalnych aktywów do rozpętania totalnej wojny asymetrycznej, jeśli doszłoby do takiego ataku. Tu znów można mieć wątpliwości, czy Iran jest skłonny do dokonania takiego kroku oraz, czy Trump wierzy, że się do tego posunie.
Co zrobi Trump?
Należy przyjąć, że decyzja Iranu będzie zależeć od kalkulacji zagrożenia egzystencjalnego Republiki Islamskiej. Możliwe jest zresztą również, iż USA, zamiast zapowiedzianego uderzenia na instalacje atomowe, uderzą na bazy wojskowe, obiekty rządowe i lotniska. Taka operacja byłaby łatwiejsza, ale wiązałaby się z jeszcze większym ryzykiem w odniesieniu do wejścia Iranu w posiadanie broni nuklearnej. Poza tym irańskie zdolności odpowiedzi nie zostałyby całkowicie zniszczone i choć Trump zakłada zapewne, iż Iran będzie się bał kolejnych ataków, to jeśli uzna on, że nie ma nic do stracenia, to może dokonać (przy użyciu własnych sił oraz swoich proxy) ataku na siły USA w regionie, Izrael, a także obiekty państw, które udostępnią swoją przestrzeń powietrzną oraz zablokować Cieśninę Hormuz.
Skutki odczułby cały świat, gdyż miałoby to konsekwencje ekonomiczne, choćby dla cen ropy. Przechodzenie przez USA na wyższe poziomy eskalacji może prowadzić do uznania przez Iran, że nie ma on już nic do stracenia, gdyż lądowa inwazja USA w celu obalenia reżimu, choć teoretycznie możliwa, byłaby dla USA (i dla Trumpa osobiście) krokiem autodestrukcyjnym. Beneficjentem takich działań byłaby Rosja i Chiny. Z drugiej strony reżim może uznać, że brak odpowiedzi będzie taką oznaką słabości, że doprowadzi do jego upadku.
Niespójność podejścia Trumpa polega m.in. na tym, że jednocześnie uznaje Iran za podmiot irracjonalny tj. zdolny do dokonania ataku nuklearnego na Izrael (które miałyby skutki samobójcze dla Islamskiej Republiki), a z drugiej strony – racjonalny, który mając do wyboru między zmasowanym atakiem ze strony USA i masowymi zniszczeniami kraju a zniesieniem sankcji i perspektywami rozkwitu gospodarczego bez wahania wybierze tę drugą opcję.
Tymczasem oba założenia są błędne. To drugie wynika z niezrozumienia różnicy między interesem Iranu jako takiego i Islamskiej Republiki. Gdyby władze Iranu kierowały się racjonalnie pojmowanym interesem tego kraju, to założenia Trumpa byłyby słuszne. Sankcje nałożone na Iran doprowadziły gospodarkę tego kraju do katastrofalnego stanu i zaklinania Najwyższego Przywódcy, że przyczyną tego stanu są kwestie wewnętrzne, niezwiązane z presją zewnętrzną, tego nie zmienią. Iranowi, będącemu na drugim miejscu pod względem zasobów gazu i na trzecim pod względem zasobów ropy, grozi utrata samowystarczalności energetycznej. Chiny kupują za pół ceny jego ropę, a gazu nie kupuje praktycznie nikt, bo brakuje infrastruktury przesyłowej i technologii LNG. Obietnice inwestycji chińskich nie zmaterializowały się, a współpraca z Rosją polega na tym, że Rosja dostała irańskie Szahedy, a Iran nie dostał rosyjskich Su-35 i S-400.
Trump ma rację, że Iran może być kwitnącym krajem, jeśli dogada się z USA, ale Islamska Republika myśli przede wszystkim o tym, co się jej bardziej opłaca, a nie, co jest obiektywnie korzystne dla Iranu. To nie oznacza, że Islamska Republika nie chce się dogadać. Tak, ale tylko na takich warunkach, które ją wzmocnią, a nie osłabią. Rozumiejąc transakcyjne podejście Trumpa, Chamenei ogłosił ostatnio, że Iran pozostaje otwarty na inwestycje firm amerykańskich. To nowość w porównaniu z JCPOA, gdyż wówczas drzwi dla inwestycji otwierały się przede wszystkim dla Europy, w tym Polski.
Islamska Republika zdaje sobie tez sprawę z tego, iż utrata legitymacji społecznej i narastanie niepokojów stanowi dla niej coraz większe wyzwanie, choć nadzieje Trumpa, że polityka maksymalnej presji doprowadzi do rewolucji, okazały się płonne. Niemniej poprawa warunków ekonomicznych społeczeństwa mogłaby wzmocnić reżim, eliminując niezadowolenie ekonomiczne. Z drugiej strony władze Islamskiej Republiki doskonale znają teorię rewolucji, która głosi, że reżimy upadają nie wówczas gdy zaostrzają represje, ale wówczas gdy okazują słabość poprzez liberalizację. Dlatego Islamska Republika nie może pozwolić sobie na podważenie jej ideologicznych fundamentów, a także postawę kapitulacyjną. A za taką uznana byłaby zgoda na całkowitą likwidację programu nuklearnego (Izrael w dodatku domaga się, by przebiegło to pod bezpośrednim nadzorem USA, co byłoby dla Islamskiej Republiki upokarzające), a także rezygnacja z programu balistycznego oraz wycofanie się ze wspierania swoich proxy. Dlatego Iran ogłosił, że jest to dla niego czerwona linia.
Czy istnieje inne rozwiązanie?
Nie oznacza to, że w tym zakresie nie ma pola do pewnych ustępstw. Np. choć Iran deklaruje, że kwestia Hutich jest poza zakresem negocjacji, to można sobie wyobrazić, że wpłynie on na tę formację, by zaniechała ataków na Morzu Czerwonym. Nie będzie to jednak wynikać z porozumienia. Z drugiej jednak strony, negocjacje z Iranem nie doprowadzą z całą pewnością do zakończenia wojny w Strefie Gazy, gdyż jej dynamika bardziej zależy od urealnienia amerykańskiego podejścia do kwestii palestyńskiej (w szczególności rezygnacji z pomysłu wysiedlenia Palestyńczyków z Gazy). Warto przy tym dodać, że twierdzenia Trumpa, że jego polityka maksymalnej presji odniosłaby skutek, gdyby nie mityczne ustępstwa Bidena wobec Iranu (których nie było), są całkowicie fałszywe. W szczególności teza, że przyczyną rozwoju ataków Iranu i jego proxy była polityka Bidena jest nieprawdziwa. Ataki te zaczęły się w czasie I kadencji Trumpa, po wystąpieniu USA z JCPOA, a ich apogeum nastąpiło po zabiciu gen. Sulejmaniego na rozkaz Trumpa.
Kolejnym problemem jest to, że również dla Trumpa kwestia wizerunkowa może być ważniejsza od racjonalnego podejścia. Teoretycznie Trump ma obecnie trzy opcje: dogadać się z Iranem (deklaruje, że jest to jego preferowana opcja); uderzyć na Iran (co wiąże się z opisanym wcześniej gigantycznym ryzykiem); kontynuować politykę maksymalnej presji. Ta ostatnia opcja oznacza faktyczną akceptację tego, że Iran jest państwem progowym i może w każdej chwili uzyskać broń nuklearną, co byłoby wizerunkową porażką dla Trumpa (choć de facto wiązałoby się z mniejszym ryzykiem eskalacji niż uderzenie na Iran). Tyle że po tym, jak Trump przez lata krytykował JCPOA, to nowe porozumienie musi przynajmniej sprawiać pozory korzystniejszego dla USA.
Problem w tym, że to, co wstępnie wynegocjował Witkoff, takie nie było i de facto sprowadzało się do przywrócenia JCPOA. Spotkało się to z natychmiastową reakcją lobby proizraelskiego i zaostrzeniem stanowiska przez Trumpa. Według nieoficjalnych informacji również w otoczeniu Trumpa brak jest jednomyślności co do tego, czy USA powinny zdecydować się na jakieś ustępstwa wobec Iranu. O ile Witkoff, Vance i Hegseth uważają, że można i trzeba dogadać się z Iranem, a uderzenie na ten kraj jest zbyt ryzykowne (zwłaszcza z perspektywy bezpieczeństwa amerykańskich żołnierzy w regionie), to Rubio i Waltz, a także senatorowie Graham i Cotton, uważają, że nie należy w niczym ustępować Iranowi, lecz wykorzystać jego obecną słabość i zmusić do całkowitego demontażu programu nuklearnego lub dokonać uderzenia na ten kraj. W tym kontekście warto zaznaczyć, że faktem jest, iż osłabienie Hezbollahu w wyniku konfrontacji z Izraelem oraz upadek Asada spowodowały, że Iran znalazł się w regionalnej defensywie, ale to wciąż nie zmniejsza ryzyka związanego z uderzeniem na ten kraj i nie oznacza, że Iran jest bezbronny.
To wszystko powoduje, że, mimo iż pierwotne komunikaty obu stron po pierwszej turze rozmów napawały optymizmem (zwłaszcza że media irańskie wyjątkowo były zgodne w poparciu dla rozmów - zwykle media twardogłowych konserwatystów je krytykowały), to zmiana komunikatów strony amerykańskiej osłabiła ten optymizm. Problem polega również na tym, że Witkoff nie ma doświadczenia dyplomatycznego, a także błędnie zakłada (podobnie jak zresztą sam Trump), że Rosja może odegrać pozytywną rolę jako mediator. Dlatego też Witkoff spotkał się z Putinem tuż przed negocjacjami w Omanie, a w czwartek w Moskwie gościł szef irańskiej dyplomacji Abbas Araghchi.
USA chcą też, by już wzbogacony uran został przekazany Rosji, na co nie zgadza się Iran. Ponadto nie wiadomo do końca jak rozumieć deklarację Witkoffa, że „Iran musi powstrzymać i wyeliminować swój program wzbogacania uranu i przystosowania go do użycia jako broni”. Czy oznacza to poddanie go odpowiedniej kontroli, czy też demontaż oraz likwidację programu balistycznego, czyli przekroczenie tego, co Iran definiuje jako „czerwoną linię”. Kolejną kontrowersją jest kwestia kalendarza. Trump naciska na jak najszybsze doprowadzenie do porozumienia i już oskarża Iran o granie na czas. Iran, choć początkowo również podkreślał, że porozumienie musi zostać zawarte bez zbędnej zwłoki, to teraz sugeruje, iż najpierw musi dojść do wstępnego dealu, gdyż uzgodnienie wszystkich kwestii w ciągu 2 miesięcy jest możliwe tylko wówczas, jeśli USA zdecydują się na przywrócenie zasad JCPOA. A to z perspektywy Trumpa jest wykluczone.
xdx
Bardzo dobra analiza. Warto dodać iż Iran dysponuje bronią chemiczną i biologiczną, próbą zajęcia przez USA byłaby katastrofą i to nie dla Iranu a dla USA i innych wojsk ich wspierających
user_1051987
Bardzo dobra analiza...podobne analizy miały miejsce w stosunku do Iraku, wszyscy zdążyli zapomnieć powód dla którego zaprowadzono tam Demokrację
DanielZakupowy
Sulejman-402... Chyba chcieli żeby to przynajmniej wyglądało nowocześnie... No nie wyszło im nawet to.