Reklama
  • Analiza
  • Wiadomości

Finisz walki o Biały Dom. Niepewny kierunek amerykańskiej polityki bezpieczeństwa

Za oceanem nadszedł czas rozstrzygnięć w wyścigu o Biały Dom, jednocześnie kończy się jedna z najdziwniejszych kampanii wyborczych w historii Stanów Zjednoczonych. W jej tle cały czas pozostają pytania o sferę bezpieczeństwa i przyszłe relacje mocarstwa z innymi aktorami międzynarodowymi.

Fot. Pete Souza, Biały Dom
Fot. Pete Souza, Biały Dom

Stany Zjednoczone wybierają właśnie swojego nowego prezydenta, który w Białym Domu ma zastąpić dotychczas urzędującego Baracka H. Obamę. Sama kampania, co raczej nie budzi sporów wśród obserwatorów tamtejszego życia politycznego, była jedną z najbardziej kontrowersyjnych i pełnych dramatycznych zwrotów. I to nawet jeśli weźmie się pod uwagę nie tylko sam XXI w., ale również inne okresy rozwoju amerykańskiego systemu politycznego. Jednak co niezmiernie ważne, same sprawy skorelowane z problematyką bezpieczeństwa, obronności czy też pozycji Stanów Zjednoczonych w coraz bardziej niebezpiecznym świecie nie stały się osią głównego sporu pomiędzy Hillary Clinton oraz Donaldem Trumpem.

Dało się odnotować raczej ich epizodyczne użycie w konkretnych fazach kampanii, motywowane niejako swego rodzaju wymogiem ustosunkowania się do wspomnianej problematyki. Szczególnie przez głównych kandydatów do urzędu prezydenta i zarazem, co niezmiernie istotne w tym kontekście, również głównodowodzącego jednych z nadal najsilniejszych sił zbrojnych na świecie. Nie można było również pominąć pewnego sprzężenia zwrotnego, które w związku z wydarzeniami dziejącymi się na świecie czy też w cyberprzestrzeni tworzyły podstawę pod ustosunkowanie się najważniejszych kandydatów do fotelu prezydenta Stanów Zjednoczonych.

Niechętna Clinton, czyli jak najmniej odniesień do konkretnych wydarzeń

Na pierwszy rzut oka dla kandydatki Demokratów, czyli H. Clinton, oręż w postaci polityki bezpieczeństwa czy też spraw międzynarodowych mógł być jednym z największych atutów. Przy tym odwoływała się ona przecież do możliwości uzyskania sukcesu nie tylko w obrębie swojego własnego elektoratu, ale również po stronie zawsze bardziej czułych na tego rodzaju problematykę wyborców bardziej z prawej strony sceny politycznej. W końcu w szranki z, jak to określano, niedoświadczonym biznesmenem stawał polityk, który miał już doświadczenie liderowania Departamentem Stanu (odpowiednikiem polskiego MSZ) w administracji Obamy. Również była pierwsza dama Stanów Zjednoczonych miała możliwość obserwować z bliska działania swego męża Williama (Billa) Clitona, gdy ten starał się mniej lub bardziej udanie ulokować państwo w skomplikowanej sytuacji postzimnowojennej. Co więcej, to za nią pozycjonował się w dużej mierze zbiór różnych grup wpływowych doradców, analityków ds. bezpieczeństwa i obronności, oczywiście tych powiązanych z Demokratami, choć i zdarzały się pewne odejścia nawet z obozu Republikanów.

Jednak Clinton nie starała się zepchnąć swego głównego rywala do walki na hasła powiązane z problematyką międzynarodową czy też bezpieczeństwem. Oczywiście pojawiły się zapewnienia, że jest bardziej doświadczonym i przygotowanym kandydatem do pełnienia funkcji nie tylko prezydenta, ale i głównodowodzącego. Zakreślono nader szczytne cele od zapewnienia bezpieczeństwa Izraelowi, powstrzymania Iranu przed pozyskaniem atomowej broni masowego rażenia aż po stanowczą postawę względem problemów z Rosją i ChRL. Lecz daleko było im od jakiegoś mocnego przekazu, który potrafiłby wyjść poza ogólnie przyjęty kanon założeń, pod którymi podpisałoby się zapewne wielu innych, różnych kandydatów na prezydenta.

Powodów takiego działania można byłoby zapewne wskazać wiele, począwszy od zmieniającej się perspektywy samych Amerykanów aż po pragmatyczne cele kampanii, za którą w Stanach Zjednoczonych odpowiadają całe zastępy strategów, planistów i analityków. Najważniejsze wydaje się być przekonanie, że sama kandydatka niezbyt mocno chciała wracać do kwestii destabilizacji regionu MENA po tzw. Arabskiej Wiośnie. Daleko jej było do ponownego dyskutowania o kazusie Libii i wielce kontrowersyjnej sprawie Bengazi. Nie wspominając już o zmiennej i bardzo chybotliwej postawie międzynarodowej administracji Obamy, gdy i ona stanowiła jej istotną część.

Tak czy inaczej, można domniemywać, że w zakresie polityki zagranicznej, obronności, bezpieczeństwa kandydatka Demokratów nie zamierza znacząco odbiegać od utartych przez jej męża oraz Obamę standardów. Podkreślając, co istotne z punktu widzenia sojuszników Stanów Zjednoczonych, potrzebę utrzymywania współpracy. Jednocześnie mając obawę, że nadal mogą być powielane wszelkie błędy obu obamowskich administracji, m.in. w obrębie cięć w budżecie przeznaczanym na obronność czy też w chęci tworzenia płaszczyzn porozumienia dyplomatycznego niejako za wszelką cenę, nawet kosztem znaczenia i pozycji samych Stanów Zjednoczonych w danych regionach świata.

Ameryka przede wszystkim, czyli spojrzenie Trumpa

Jeśli Clinton raczej wolała wyciszyć pewne sprawy międzynarodowe, jedynie punktując kontrkandydata w obrębie doświadczenia i przygotowania do działań na arenie międzynarodowej, to w przypadku D. Trumpa trudno ocenić, na ile jego postawa względem podobnej problematyki była przejawem szczegółowej strategii skoncentrowanej na pozyskaniu odpowiedniego segmentu wyborców, a na ile wypadkową jego własnego charakteru. Szczególnie że sam kandydat od początku dość swobodnie podchodził do wszelkich tematów bezpieczeństwa, obronności i polityki międzynarodowej, daleko odbiegając od standardów przyjętych i ugruntowanych w ostatnim okresie w obrębie swoistej elity waszyngtońskiej.

Dodawało mu to kolorytu i pozwoliło zdystansować się przede wszystkim od swoich konkurentów wśród Republikanów, ale jednocześnie spowodowało wiele zamieszania wśród zewnętrznych obserwatorów. Począwszy od słynnych już słów, dotyczących wybudowania „muru” na granicy z Meksykiem, a skończywszy na zapewnieniach o potrzebie poznania prezydenta Rosji W. Putina, by ocenić, jakim jest człowiekiem. Co więcej, przez długi okres kampanii Trump raczej niechętnie wskazywał swoje zaplecze intelektualne, w sferach dotyczących bezpieczeństwa, obronności czy też polityki zagranicznej, tworząc wrażenie pewnego rodzaju gry prowadzonej przez jednego aktora, czyli właśnie Trumpa.

Ostatecznie również kandydat z namaszczenia Republikanów zbudował swój zespół doradców i zaprezentował podstawowe zręby założeń w omawianych sferach. Co interesujące, wcześniej musiał borykać się ze swego rodzaju buntem wielu kluczowych republikańskich analityków, doradców i członków think tanków, ograniczając sobie zasób potencjalnych współpracowników w strategicznych sferach aktywności każdego kandydata do fotelu prezydenckiego. Wracając do podstawowych założeń jego programu w sferze bezpieczeństwa i polityki zagranicznej, śmiało można stwierdzić, iż była to konstrukcja zdystansowania się od wszystkiego, co wiązało się z Obamą oraz Clinton.

Oczywiście nie może to zaskakiwać po dwóch kadencjach prezydenta wywodzącego się z przeciwnego obozu politycznego, ale z drugiej strony próżno było szukać również jakichś rewolucyjnych pomysłów na usprawnienie aktywności Stanów Zjednoczonych. Pojawiły się bowiem zapewnienia, że należy wydawać więcej pieniędzy na zbrojenia oraz potencjał militarny państwa. Można to uznać za swego rodzaju sygnał zarówno dla wojska, jak i wszelkich grup interesu z nim powiązanych. Stwierdzono, że trzeba skuteczniej i ostrzej wystąpić przeciwko terrorystom, szczególnie tym z tzw. Państwa Islamskiego. Podkreślono również wymóg prowadzenia twardszej polityki względem Iranu, a więc niejako deprecjonując jedno z największych „osiągnięć” dyplomatycznych Obamy.

Dość problematyczne stały się przy tym sygnały kierowane przez Trumpa do potencjalnych sojuszników Stanów Zjednoczonych, nie tylko w Europie, ale i na świecie. Chodziło w głównej mierze o kwestię niezrównoważenia wydatków na obronność pomiędzy Amerykanami i państwami znajdującymi się de facto pod ich parasolem obronnym. Ewidentnie zabrakło czytelnych sygnałów co do chociażby NATO, ale przy tym sam kandydat Republikanów znacząco chwalił polskie starania w zakresie finansowania własnych sił zbrojnych i inwestycji w ich modernizację. Przy czym, w przypadku relacji z Rosją i ChRL, odwoływanie się do uproszczonej wersji rooseveltowskiej zasady, że: trzeba mówić delikatnie, mając przy sobie pałkę, miało wymiar pogłębiający chaos w przekazie na zewnątrz. Szczególnie że dla Amerykanów był on zdecydowanie jaśniejszy, bo opierał się na priorytecie bezpieczeństwa wewnętrznego - granice i ich kontrola oraz przywrócenie znaczenia Stanów Zjednoczonych w ogólnym, globalnym wymiarze politycznym, gospodarczym oraz militarnym.

Waszyngton i Biały Dom zmieniają kandydatów

W przypadku postawy Trumpa podkreślano jak mantrę, szczególnie w jego szeroko pojmowanym obozie, że wbrew pozorom, obojętnie jakie padają hasła w trakcie wyborów, to w przypadku sukcesu wyborczego dojdzie do zmian już po objęciu stanowiska. Można się z tym rzeczywiście zgodzić, gdyż szczególnie tacy prezydenci jak J. Carter czy wspomniany B. Obama w sferze bezpieczeństwa i polityki zagranicznej szybko przekonywali się o sile establishmentu z Waszyngtonu. Nie da się pominąć takich kwestii jak zamknięcie więzienia GITMO (Guantanamo) na Kubie czy też rozszerzania kampanii eliminacji wrogich bojowników i terrorystów za pomocą uzbrojonych bezzałogowych statków powietrznych. W tym kontekście podkreślano, że Trump jako typowy biznesmen może przyjąć rolę jedynie moderatora, zaś za samo kreślenie i wykonywanie polityk szczegółowych będą odpowiadać już poszczególni członkowie przyszłej administracji. Stąd też brak szerszego zdefiniowania poszczególnych działań w obrębie tak istotnych płaszczyzn konfliktogennych jak Morze Południowochińskie czy sprawa państw nadbałtyckich i przesmyku suwalskiego.

Innego rodzaju międzynarodowymi kwestiami, ściśle powiązanymi z problematyką bezpieczeństwa, które implikowały działania obu kandydatów w zakończonej kampanii, były działania zewnętrzne. Począwszy od operacji przeciwko tzw. Państwu Islamskiemu, a skończywszy na cyberuderzeniach i roli sfery cyberbezpieczeństwa w całym okresie prawyborów i przygotowania do samej podstawowej elekcji. Sami kandydaci, a raczej ich obozy, przerzucały się bowiem oskarżeniami o bycie na usługach zewnętrznych czynników i o czerpanie korzyści z ich aktywności.

Trzeba zaznaczyć, iż te wybory będą wyjątkowe również przez pozycjonowanie wszelkich kwestii cyber w środku sporu politycznego od słynnych już e-maili Clinton aż po ataki hakerskie, blokowanie stron internetowych i wykradanie danych. Chciałoby się stwierdzić, że jeszcze nigdy w historii nie tylko Stanów Zjednoczonych działania w obrębie cyberbezpieczeństwa nie były tak istotne dla kluczowej rozgrywki politycznej. Jest to czytelny znak również dla polityków poza Ameryką. Tak czy inaczej, zapewne pierwszą powyborczą „ofiarą” całego procesu wyboru prezydenta Stanów Zjednoczonych związaną ze sferą bezpieczeństwa państwa w pierwszej kolejności będzie za to Federalne Biuro Śledcze (FBI). Albowiem jego aktywność w kluczowym dla systemu politycznego momencie była chyba najsilniejsza od czasów słynnego J. Edgara Hoovera i jednocześnie była kontestowana przez obie strony.

Zarówno Clinton, jak i Trump, pomijając innych kandydatów, nie sformułowali dokładnej i czytelnej agendy w zakresie szeroko pojmowanej problematyki bezpieczeństwa i relacji międzynarodowych. Daleko jej było do wydźwięku elekcji chociażby po wydarzeniach z 11 września 2001 r. czy wręcz niektórych zimnowojennych wyborów. Bo i sama kampania skierowana była na zupełnie inne, bardziej wewnętrzne i wręcz personalne tory (nie odnosząc się do samej formy oraz sposobu dyskusji). Stąd też dopiero wybór konkretnego kandydata i budowanie przez niego administracji da dużo więcej odpowiedzi niż samo wczytywanie się w ich programowe założenia kampanijne. Oczywiście należy pamiętać, że obecne Stany Zjednoczone są ściśle wplecione w zróżnicowane zobowiązania międzynarodowe i partycypują na różnym poziomie zaangażowania w szeregu konfliktów. Jakiekolwiek gwałtowne i nagłe zmiany są więc raczej niezmiernie trudne.

Szczególnie że oprócz prezydenta musimy jeszcze pamiętać o rozstrzygnięciach w ramach wyborów do tamtejszego parlamentu, czyli Kongresu. A nawet więcej, trzeba będzie patrzeć bardzo uważnie, jak rozłożą się głosy zarówno w Senacie (z jego uprawnieniami wynikającymi np. z procedury rady i zgody), jak Izby Reprezentantów. Tak czy inaczej, kończy się pewna kampania, która przyniosła nie tylko Amerykanom, ale i całemu światu więcej pytań niż samych odpowiedzi, szczególnie w zakresie obecności Stanów Zjednoczonych we współczesnych relacjach pomiędzy państwami i aktorami niepaństwowymi.

WIDEO: Rakietowe strzelania w Ustce. Patriot, HOMAR, HIMARS
Reklama
Reklama