Wojsko, bezpieczeństwo, geopolityka, wojna na Ukrainie
Codzienność terrorystów [KSIĄŻKA]
Czym w istocie są organizacje terrorystyczne? Co robią ich członkowie? Jak się zachowują? Na jakich zajęciach upływa im czas? Media pompują informacje o ich akcjach zbrojnych, zamachach, ale to przecież nie składa się na ich codzienność. Niektóre organizacje dokonują ataku raz w roku, bo muszą go najpierw zaplanować, przygotować i w końcu przeprowadzić, a po drodze napotykają dziesiątki problemów mogących te przygotowania opóźnić, skomplikować lub przerwać. - czytamy w książce Człowiek z małą bombą. O terroryzmie i terrorystach dra Kacpra Rękawka.
Szukałem odpowiedzi na te pytania wśród byłych, lub tak mi się tylko wydawało, terrorystów, których poznałem. Nie robili na mnie wrażenia krwiożerczych wariatów, a już na pewno nie supermenów tajności, skrytości czy demonów logistyki i planowania. Dość normalni ludzie, czasem nawet interesujący i przyjemni. Nie ma mowy, by spędzali cały czas na obmyślaniu kolejnych ataków. Dawny członek egipskiej Grupy Islamskiej, która dokonała między innymi masakry turystów 18 listopada 1997 roku w tak dobrze znanym w Polsce Luksorze, kiedy to zginęły sześćdziesiąt dwie osoby, pracuje w think tanku. Wygląda jak przeciętny Egipcjanin z tamtejszej klasy urzędniczej: grafitowy garnitur, biała koszula, ogolony, nieco przysadzisty. Mówi spokojnie, cicho, jest skoncentrowany na rozmówcy, ale chętnie wdaje się w dyskusje, nie ma najmniejszych problemów, by przyjmować argumenty kogoś takiego jak ja. Jest krytyczny wobec swojej przeszłości i swojej dawnej organizacji. Żartuje, w jego komentarzach pobrzmiewa nuta sarkazmu, tego egipskiego humoru, dzięki któremu Egipcjanie znoszą kolejne trudności i przeciwności losu fundowane im przez sklerotyczny i nepotyczny reżim wojskowy.
Nieco inny jest pewien naukowiec, a dawniej członek organizacji dżihadystycznej w Wielkiej Brytanii, którego wszędzie pełno i wydaje się szybszy od wiatru. Wyrzuca z siebie słowa z prędkością karabinu maszynowego i za wszelką cenę chce się znajdować w centrum zainteresowania; wciska ci więc swoją wizytówkę, pragnie twojej uwagi i atencji. Biegał po kuluarach konferencji, na której się poznaliśmy, i wyglądał na kogoś, kto nie odpuści żadnego kontaktu, wymiany uwag, uścisku dłoni. I bez końca promował swoją książkę, mówił o niej, wspominał i do niej nawiązywał. To ma być krwiożerczy terrorysta?
Jeszcze innych wrażeń dostarcza człowiek, który kiedyś o mało nie zabił Margaret Thatcher, podkładając bombę w hotelu w Brighton, gdzie mieszkali delegaci na konferencję Partii Konserwatywnej. Premier zginęłaby, gdyby w chwili wybuchu nadal znajdowała się w łazience, z której wyszła kilka minut wcześniej. Jej niedoszły zabójca to dziś powolny w ruchach, spokojny starszy pan chodzący o lasce. Wita się ze mną i ciepłym głosem komplementuje naszych wspólnych znajomych z Belfastu. „Dobry, starszy wujek, którego dawno nie widziałem” – taka myśl przechodzi mi przez głowę. I znowu zwątpienie: „No tak, ten człowiek był w organizacji terrorystycznej, ale nikt mnie nie przekona, że w tamtych czasach, w wolnych chwilach również planował sprawienie hekatomby swoim przeciwnikom”. Podobne wrażenie odniosłem, gdy jeszcze inny dawny terrorysta uciszał swoje małe dziecko podczas rozmowy telefonicznej ze mną, a potem przerwał ją, oświadczając, że właśnie śpieszy się na basen, gdzie maluch uczy się pływać. „To się nie dzieje – pomyślałem – coś tu nie gra”.
Nie grało także wtedy, gdy de facto przywódca największej terrorystycznej organizacji w Europie, liczącej tysiące ludzi UDA (Stowarzyszenia Obrony Ulsteru), która kiedyś próbowała walczyć z IRA, podjął mnie herbatą i spoglądając na mnie, stwierdził, że „wyglądam na pogodnego młodzieńca”. Zbladłem, bo wydawało mi się, że to taki żart, tymczasem mówił poważnie i spędziliśmy urocze czterdzieści pięć minut, gaworząc o jego historii „w organizacji”. Każde zdanie zaczynał od „ja”, „według mnie”, „jeśli o mnie chodzi”. Zresztą w podobny sposób zachowywali się wszyscy wyżej wymienieni. Ludzie ci dobrze wiedzą, że mają w zanadrzu ciekawe historie, że w naturalny sposób znajdą się w centrum uwagi i inni po prostu łakną ich opowieści. Zależy im na dziennikarzach, specjalistach od terroryzmu, historykach, którzy wyjdą z siebie, by tych terrorystów hołubić, dopieścić, przytulić. Coś nas wszystkich do nich ciągnie, coś nas w nich elektryzuje.
Opowieść o tym, czym zajmują się terroryści, warto zacząć od pewnego rozróżnienia. Inaczej bowiem będą się zachowywać członkowie liczących po dwadzieścia osób grup skrajnie lewicowych, skupiających się głównie na tym, by nie zostały rozbite aresztowaniami, a inaczej organizacje nacjonalistyczne i separatystyczne, których nadrzędnym celem jest stworzenia nowego państwa. Te drugie mają ogromne ambicje i całą paletę zadań dla swoich „żołnierzy”. Jeszcze inaczej zachowują się dżihadyści, zamknięci w obozach szkoleniowych Al-Kaidy lub patrolujący ulice Ar-Rakki Nie ma jednak jednego wzorca narzuconego odgórnie, nie istnieje, co jest regułą w terroryzmie, profil charakterologiczny lub osobowościowy terrorysty. Owszem, jest między nimi mnóstwo podobieństw, ale i milion różnic. Jedno jest pewne – terroryści spędzają mnóstwo czasu na czynnościach nieterrorystycznych, niemających wiele wspólnego z przemocą, zamachami, morderstwami.
Oczywiście jeśli poczytać wspomnienia niektórych dżihadystów, tych, którzy trafili do obozów treningowych, w tym prowadzonych przez Al-Kaidę w Afganistanie, to okaże się, że całe dnie spędzali na szkoleniach – broń, taktyka, materiały wybuchowe i bieganie, bieganie, bieganie. Niektórzy w kamizelkach kuloodpornych, bo zwierzchnicy kazali im szybko pozbyć się zbędnych kilogramów. Do tego recytacja Koranu, wspólne czytanie klasyków dżihadyzmu. Istnieje jednak także druga strona medalu. Thomas Hegghammer, norweski ekspert od tematyki terrorystycznej, bada, czym zajmują się tacy ludzie, i dochodzi do zaskakujących wniosków. Okazuje się, że dżihadyści płaczą, bywają wręcz ckliwi lub mają obsesję na punkcie małych i uroczych kociąt. „Pomyślmy o dżihadystach w terenie, w obozach szkoleniowych, gdzieś na Bliskim Wschodzie albo w Azji Południowej – mówił podczas wykładu na Uniwersytecie w St. Andrews, na którym miałem okazję być. – Mają więcej możliwości i potencjalnie całą paletę czynności, które mogą wykonywać. Spędzają dużo czasu na modlitwach i innych praktykach religijnych, ale nie ogranicza to ich kreatywności i elastyczności odnośnie rekreacji i wypoczynku. Mam na myśli sport [przypomina się fascynacja siatkówką wysokiego Osamy bin Ladena] i inne formy wspólnego spędzania czasu – dzielenie się różnymi opowieściami czy przypowieściami, recytacje wierszy, interpretacja snów, wspólne gotowanie, sprzątanie obszarów komunalnych, oglądanie materiałów wideo i przesłuchiwanie materiałów audio”. Uzbrojone harcerstwo?
– Harcerstwo? – pyta mnie David, brytyjski policjant, który ostatnie dwadzieścia lat spędził na śledzeniu i zatrzymywaniu różnej maści ekstremistów, w tym dżihadystów. Siedzimy w londyńskim pubie, on po służbie, zrelaksowany, szykuje się do emerytury, swojego „życia po życiu”. – Nie, to nie harcerstwo, to coś innego. To znaczy miewa z harcerstwem coś wspólnego, że jest takie niezdarne, nieporadne, ale jednocześnie przerażające. Harcerstwo, bo chcą, próbują, a mnóstwo rzeczy im się nie udaje, bo za dużo gadają. Oni po prostu spędzają mnóstwo czasu na pierdołach, rozumiesz?
– Mhm… – No, no, na przykład – mówi, machając rękami w górze niczym tonący w jeziorze albo na basenie – filmują swoje cele, tak?
– Jasne, standardowa praktyka terrorystów.
– Niby tak, ale niekoniecznie trzeba przy tym to komentować, co nie? – Policjant jest teraz wyraźnie rozbawiony. – Dosłownie. „O, tu te niewierne świnie się bawią, a kiedyś, jak Bóg da, my ich tutaj pozabijamy”. Oni to mówią, na taśmie, rozumiesz? Albo jeszcze inni, my ich podsłuchujemy, a oni rozprawiają o celach, bombach, ładunkach, omawiają taktykę swoich zamachów. Spędzają na tym mnóstwo czasu. Razem, siedząc na kanapie, oglądają wiadomości, filmy, wspólnie się nakręcają. Ktoś powiedziałby, że się radykalizują. Tak, być może tak, ale to jest mechanizm społeczny – jestem w grupie, grupa idzie w tę stronę, a ja? Trzeba mieć wielkie ego i charakter, żeby pójść w inną, żeby się postawić.
– A stawiają się? – pytam z nadzieją.
– Ci, co siedzą już na tej kanapie, oglądają razem wiadomości i są już wyselekcjonowani? Nie, ci już się nie stawiają, ale to nie znaczy, że wszyscy wezmą udział w planowanych zamachach albo że dołożą cegiełkę do ich przygotowania. Są częścią „sceny”, rozumiesz? No, środowiska, ale to dzieli się na kilka podgrup. Jego jądro stanowią terroryści, ludzie,
którzy z sukcesami lub bez nich sięgną po broń, materiały wybuchowe. Oni spędzają razem czas, jakiś mądrala powiedziałby, że się socjalizują, przeżywają różne rzeczy razem, nie tylko te wiadomości. Gadają o tym, a potem zamawiają pizzę albo chcą obejrzeć ulubiony program w telewizji. Potem mają wyrzuty sumienia, bo czy im wolno? – kończy z uśmiechem człowiek, który aresztował i przesłuchiwał wielu terrorystów.
– To jest świat równoległy?
– I tak, i nie. Tak, bo mentalnie są gdzie indziej, ale też nie, bo tak samo jak zwyczajni ludzie mieszkający w Wielkiej Brytanii pobierają zasiłki, robią zakupy w tych samych miejscach, jeżdżą komunikacją miejską i tym podobne. Są tutaj. Mają telefony, komputery, samochody. I co ważne – to często przyjaciele, kumple, ale też członkowie tych samych rodzin, kuzyni, bracia. Tak jest łatwiej wejść w to środowisko. Ufasz swoim, nie musisz się ukrywać, wiesz, że możesz być z nimi bardziej szczery. Może cię potem nie wydadzą, gdyby zaczęły się kłopoty?
Brytyjczyk trafił w sedno. W środowisku obserwującym tych „harcerzy” od lat zwraca się uwagę na rodzinę i więzy łączące poszczególnych terrorystów. Nie są to więzy przypadkowe, ale kształtujące się latami, jeszcze długo przed tym, nim zwykli ludzie terrorystami się stali. Dowody? Trzysta na tysiąc dwieście osób z włoskich Czerwonych Brygad miało kogoś z rodziny w środowisku skrajnej, często zbrojnej lewicy. I to właśnie krewni wprowadzali swoich bliskich w kolejne stopnie terrorystycznego wtajemniczenia. Z kolei całej organizacji przewodziło małżeństwo.
Nie inaczej jest z dżihadystami. Braćmi byli zamachowcy, którzy zaatakowali redakcję „Charlie Hebdo” w Paryżu w 2015 roku, bracia brali udział w paryskich zamachach z 13 listopada tego samego roku (jeden z nich porzucił jednak pas szahida i przez kolejne cztery miesiące ukrywał się w Brukseli), dwaj bracia zaatakowali belgijskie lotnisko Zaventem i brukselskie metro 22 marca 2016 roku, kiedy to zginęło trzydzieści pięć osób Wielu, według niektórych nawet jedna trzecia, z walczących w Syrii i w Iraku pod sztandarami ISIS ma rodzinne związki z dżihadem – poprzez krewnych, którzy wcześniej uczestniczyli w tym lub innym konflikcie, małżeństwo czy znajomość z innymi terrorystami. Dodajmy do tego wyjazdy grupowe na Bliski Wschód, to znaczy niemal wycieczki, korowody znajomych z określonych miast, dzielnic Francji, Wielkiej Brytanii, Belgii, które od 2013 roku ciągnęły do Turcji, a stamtąd przez granicę prosto do grup zbrojnych działających na terenie Syrii. I powiedzmy na koniec, że te wyjazdy często miały charakter rodzinny, bo oto konkretny rekrut ISIS zabierał ze sobą żonę i dzieci, chcąc przenieść swoje życie do prawdziwie islamskiego kalifatu. Terroryzm nie był więc koniecznie nowym życiem, ale kontynuacją starego w nowej formule, choć ze starymi znajomymi i kontaktami. To było zerwanie z przeszłością, ale już niekoniecznie wyrzeczenie się wszystkich czynności i aktywności rodzinnych, społecznych, rekreacyjnych podejmowanych przez terrorystów w przeszłości. Więzów, które czasem pomagają, bo dzięki nim Salah Abdeslam, jeden z dziesiątki zamachowców z Paryża z listopada 2015 roku, mógł przez cztery miesiące ukrywać się w Brukseli, ale też przeszkadzają, bo któryś z jego kontaktów zdradził go policji, co doprowadziło do jego spektakularnego aresztowania.
Fragment ten pochodzi z rozdziału Codzienna codzienność autorstwa doktora Kacpra Rękawka. Premiera książki 29 marca.
"Będzie walka, będą ranni" wymagające ćwiczenia w warszawskiej brygadzie