Reklama
  • Analiza

Amerykański nalot na cele w Syrii. Systemy S-300 i S-400 nadal „milczą”

Amerykanie wykonali 31 sierpnia 2019 r. atak rakietowy na obiekty wykorzystywane przez terrorystów z Al-Kaidy w Syrii. Wydarzenie było o tyle bez precedensu, że nalot wykonano bez wcześniejszego powiadamiania Rosjan, całkowicie lekceważąc w ten sposób rosyjskie systemy przeciwlotnicze i przeciwrakietowe, rozwinięte na trasie nadlatujących amerykańskich rakiet.

Fot. U.S. Navy
Fot. U.S. Navy

Zgodnie z oficjalnym komunikatem przekazanym przez Centralne dowództwo amerykańskie CENTCOM (US Central Command), celem ostatniego uderzenia z powietrza byli przywódcy Al-Kaidy w Syrii „odpowiedzialni za ataki zagrażające obywatelom USA, amerykańskim sojusznikom i niewinnym cywilom”. Zaatakowano przede wszystkim obóz treningowy, który miał się znajdować w północnozachodniej części prowincji Idlib, uznawanej za ostatni bastion kontrolowany przez antyrządowych rebeliantów.

Nalot ma, według Pentagonu, jeszcze bardziej obniżyć zdolność terrorystów do przeprowadzania w przyszłości ataków i do destabilizacji regionu. Według organizacji praw człowieka w Syrii, w amerykańskim uderzeniu z powietrza zginęło kilkadziesiąt osób. Dowództwo CENTCOM również informowało o zabiciu około czterdziestu bojowników. Filmy, które opublikowali terroryści po ataku pokazywały, że wśród rannych było przynajmniej jedno dziecko. Może to być jednak dowód, że w ośrodkach treningowych Al-Kaidy szkolone są również osoby małoletnie.

Atak wywołał natychmiastowy protest Rosyjskiego Centrum Pojednania dla Syrii, które oskarżyło Amerykanów o złamanie umowy o sposobie działania w Syrii, jaką zawarły: Rosja, Stany Zjednoczone i Turcja. Rosjanie twierdzą, że pomimo porozumienia, nie powiadomiono ich wcześniej o planowanym ataku, jaki wykonano w prowincji Idlib. Według agencji TASS, powołującej się na rosyjskie ministerstwo obrony, nie powiadomiono również strony tureckiej.

Wskazuje się przy tym, że Amerykanie wykorzystali „spokój”, jaki zapanował od 31 sierpnia 2019 r. w tym regionie, po jednostronnym zawieszeniu broni przez armię syryjską (ogłoszonym z inicjatywy nie tylko Rosji, ale również Turcji). Rosyjskie i syryjskie siły powietrzne nie wykonywały więc w tym czasie w okolicach Idlib lotów bojowych. Teraz działanie amerykańskich sił zbrojnych może, według Rosjan, przerwać ten niestabilny rozejm w regionie, gdzie mieszka około trzech milionów ludzi (z których prawie połowa to wysiedleńcy z innych części Syrii).

W rzeczywistości obserwatorzy uważają, że ogłoszony obecnie rozejm jest tak naprawdę jedynie przerwą na przygotowanie rządowych sił syryjskich do przeprowadzenia ofensywy całkowicie likwidującej miejsca kontrolowane przez bojowników (obecnie pod kontrolą sił podlegających pod prezydenta Bashara al-Assada jest około 60% terytorium Syrii). Stany Zjednoczone więc, tak naprawdę, pomogły koalicji syryjsko-rosyjskiej, eliminując kierownictwo sił antyrządowych i utrudniając im przygotowanie się do obrony.

Samo ukrywanie przez Amerykanów swoich zamiarów można zrozumieć, gdy się weźmie pod uwagę wybrany przez nich cel ataku. Według syryjskiego obserwatorium praw człowieka z Wielkiej Brytanii uderzono bowiem nie w infrastrukturę, ale w ludzi. Amerykanie się zresztą do tego przyznali informując, że celem nalotu miało być spotkanie liderów różnych ugrupowań terrorystycznych (w tym Ansar al-Tawhid i Hurras al-Deen). W takim przypadku powiadomienie Rosjan o nalocie byłoby jednoznaczne z ostrzeżeniem terrorystów.

Amerykanie działali więc z zaskoczenia godząc się na zagrożenie ze strony rosyjskich systemów przeciwlotniczych, które uznano za mało znaczące.

Rosyjski system S-400 po raz kolejny „upokorzony” na oczach Turków

Ostatni nalot przeprowadzony przez Amerykanów wbrew pozorom uderzył nie tylko w samych terrorystów, ale również w prestiż Rosjan, którzy mieli region Idlib w zasięgu swoich lądowych systemów przeciwlotniczych i przeciwrakietowych. Miejsce nalotu znajduje się bowiem w odległości tylko około 90 km od bazy rosyjskich sił powietrznych w Hmejmim, gdzie rozwinięto m.in. system S-400 (o deklarowanym zasięgu 400 km). O ile Rosjanie wcześniej mogli się więc tłumaczyć, że po ostrzeżeniu Amerykanów specjalnie nie reagowali wiedząc przeciwko komu nadlatują rakiety i do kogo one należą, o tyle teraz ich system obrony nie zareagował na atak przeprowadzony znienacka i nie znając jego celu.

image
Fot. mil.ru

Wszystko to działo się dodatkowo na oczach Turków, którzy właśnie wprowadzają system S-400 na swoje uzbrojenie i chcą, by to on był podstawą ich systemu obrony antyrakietowej. Wyjaśnieniu całej sytuacji nie sprzyja fakt, że dowództwo CENTCOM specjalnie nie chciało ujawnić, jakie uzbrojenie zostało wykorzystane do przeprowadzenia ostatniego ataku. Nie wiadomo więc: czy to były jedynie rakiety manewrujące, czy też uzbrojenie przenoszone przez bezzałogowe i załogowe statki powietrzne. Oficjalnie mówi się jedynie o „ataku rakietowym”.

A dla oceny rosyjskich systemów rakietowych znaczenie ma nawet to, z jakiego kierunku przeprowadzono atak: czy od strony Iraku (ze wschodu), czy też - co gorsza dla Rosjan - od strony Morza Śródziemnego (z zachodu). Oznaczałoby to bowiem, że amerykańskie rakiety manewrujące przeleciały praktycznie nad bateriami rosyjskimi, które nie zdążyły zareagować na zagrożenie.

Taki brak reakcji (lub brak skuteczności) odnotowuje się również w odniesieniu do ataków przeprowadzanych przez lotnictwo Izraela. Izraelczycy bardzo często działają z zaskoczenia i ich naloty powinny być odpierane wszystkimi dostępnymi siłami – w tym przez rosyjskie systemy S-400 rozwinięte w Syrii. Tak się jednak nie dzieje pomimo, że izraelskie lotnictwo nie wykorzystuje jak na razie swoich najlepszych samolotów F-35, a jedynie wysłużone F-16.

Jako najlepszy przykład bezsilności Rosjan i Syryjczyków wskazywano wcześniej nalot z 13 kwietnia 2019 r. Izraelskie samoloty F-16 wystrzeliły wtedy znad Libanu około dwanaście rakiet w kierunku celów w prowincji Hama w Syrii. Atak próbowała odeprzeć syryjska obrona przeciwlotnicza, jednak obserwatorzy odnotowali jedynie jedno lub dwa trafienia w nadlatujące rakiety. Skutkiem tego braku skuteczności było zniszczenie wszystkich trzech obiektów w Syrii, jakie wyznaczyli sobie Izraelczycy (w tym fabryki produkującej pociski rakietowe koło Masjaf, wyrzutnie rakiet przeciwlotniczych oraz stanowiska taktycznych rakiet balistycznych M-600 - używanych od 2017 roku do ataków rakietowych na cele w Syrii, Iraku i Izraelu).

Podobna sytuacja była zresztą w około dwustu innych nalotach (w tym 1 lipca 2019 roku), jakie na Syrię przeprowadziło izraelskie lotnictwo. Praktycznie wszystkie te uderzenia były realizowane „pod nosem” nie tylko rosyjskich baterii S-400, ale również syryjskich zestawów S-300, które zostały sprzedane Syryjczykom przez Rosjan w 2018 roku.

image
Ponaddźwiękowy pocisk Rampage odpalony z izraelskiego samolotu F-16. Fot. IAI

Początkowo próbowano tłumaczyć bezczynność tych systemów brakiem właściwych celów oraz używaniem przez Izrael uzbrojenia o niewielkiej wartości. Jednak w kwietniu 2019 roku Izraelczycy zaatakowali również fabrykę w Masjaf, produkującą części do systemu S-300, a więc bardzo ważnej z punktu widzenia syryjskiego systemu obronnego. Prawdopodobnie to właśnie dlatego wokół tej miejscowości jeszcze w lutym 2019 roku wyszukano na zdjęciach satelitarnych aż trzy rozwinięte baterie S-300.

W czasie nalotów izraelskich baterii tych jednak nie wykorzystano, podobno z powodu nie ukończenia przez ich obsługi całego cyklu szkolenia. Przyczyną mogła być również nieformalna umowa Syrii z Rosją, nakazująca uzyskanie zgody z Moskwy każdorazowo przed użyciem systemu S-300. Takiej zgody Rosjanie mieli podobno nie wydać chcąc uniknąć pogorszenia się stosunków z Izraelem. Dodatkowo, izraelskie samoloty miały odpalić pociski z międzynarodowej przestrzeni powietrznej. W przypadku braku zintegrowanego systemu obrony jest wtedy bardzo trudno dokonać klasyfikacji celów i określić: który z nich jest „wrogi”, a który „neutralny” (np. realizujący cywilny lot pasażerski).

Syryjczycy wykorzystywali natomiast systemy „Pancyr-S1” oraz „Tor-M1”, którym również nie udało się odeprzeć ataków. Co gorsza Izraelczycy ujawnili filmy zarejestrowane w głowicach swoich pocisków, które wyraźnie wskazywały, że rosyjskie rakiety schodziły z wyrzutni (a więc system wykrywał cele), jednak później w te cele po prostu nie trafiały. Nie zadziałał również zapalnik zbliżeniowy, który podobno zastosowano na najnowszych, produkowanych w Rosji pociskach.

Za prawdziwą przyczynę bezczynności systemów S-300 i S-400 rozwiniętych w Syrii coraz częściej wskazuje się nieskuteczność ich systemów obserwacji technicznej oraz brak pocisków mogących skutecznie reagować na najnowsze izraelskie systemy. W pierwszym przypadku przeszkodą jest tzw. „horyzont radiolokacyjny” ograniczający zasięg skutecznego rażenia tylko do tych obiektów, które widzi radar kierowania ogniem.

image
Fot. mil.ru

Oznacza to, że w stosunku do obiektów niskolecących (np. rakiet manewrujących) systemy S-300 i S-400 mają taką samą wartość bojową jak baterie krótkiego zasięgu (które również mogą zwalczać cele powietrzne do odległości około 45 km a jednocześnie wykorzystują tańsze rakiety). Sytuację mogłoby poprawić wprowadzenie samolotów wczesnego ostrzegania lub zintegrowana sieć posterunków radarowych, jednak Rosjanie w Syrii nie dysponują takimi rozwiązaniami.

Niemałe znaczenie ma również fakt, że Amerykanie i Izraelczycy stosują stosunkowo tanie systemy rakietowe, których cena jest bardzo często niższa od kosztów rakiet wykorzystywanych w zestawach S-400 i S-300. Przykładem może być najnowszy, lotniczy, ponaddźwiękowe pocisk izraelski Rampage, naprowadzane przez GPS o długości 4,7 m, średnicy 206 mm i masie 570 kg (opracowane na bazie artyleryjskiego pocisku EXTRA). Wszystko wskazuje na to, że jest on tańszy niż rakieta 48N6 wykorzystywana w systemie S-300.

Te dwa czynniki powodują, że przy użyciu przez Amerykanów i Izraelczyków lotniczego uzbrojenia dalekiego zasięgu systemy rosyjskie S-300 i S-400 są zupełnie bezużyteczne, nie gwarantując bezpieczeństwa chronionym przez nie obszarom, a nawet obiektom.

O tym jaka jest rzeczywista wartość tych baterii może świadczyć fakt, że Izraelczycy ich w ogóle nie atakują (pomimo że część z nich obsługują już tylko Syryjczycy). Może to oznaczać, że Izrael nie uznaje systemów S-300 i S-400 za rzeczywiste zagrożenie skupiając się jedynie na celach ataków.

WIDEO: Zmierzch ery czołgów? Czy zastąpią je drony? [Debata Defence24]
Reklama
Reklama