Wojna na Ukrainie
„Na Ukrainie ocaliła nas polska flaga” [WYWIAD Z WETERANEM]
„Po 24 dniach ciągłego siedzenia w okopie zrotowali nasz oddział. Trafiłem do Słowiańska. Wyobraźcie sobie, że przez prawie miesiąc jedyne światło jakie widziałem to te naturalne i wybłyski wybuchów. Jak włączono w pomieszczeniu światło przełącznikiem, zapaliła się lampka, to pomyślałem, że umieram i jestem na ostrym dyżurze. Siadam na łóżku, wyjmuję flagę Polski z plecaka. Ale coś nie mogę jej rozłożyć. Okazało się, że zablokowała odłamki. Plecakiem zasłaniałem nasz okop, od strony Rosjan” – mówi w wywiadzie Giennadij, „Krokodyl”, weteran walk na Ukrainie. Etniczny Polak.
Michał Bruszewski: Skąd Pan pochodzi?
Giennadij, „Krokodyl”: Z polskiej wioski pod miastem „Chmielnicki”, ale u nas nikt tak nie mówi na to miasto. Raczej mówimy „Płoskirow”, albo „Płowkirow”. W moich stronach same familie to Maliszewscy, Jaworscy, albo Streżelscy. Jesteśmy Polakami i zarazem Ukraińcami. Mój dziadek urodził się w Warszawie. Był w Wojsku Polskim w 1939 roku, poszedł na wschód, gdzie dostał się do sowieckiej niewoli. Cudem uniknął Katynia. Ukrywał się w Kamieńcu Podolskim. Poznał tam moją babcię, mówił zawsze, że chciał wrócić do Polski, ale babcia taka piękna, więc został (śmiech).
Pamięta Pan swój chrzest bojowy?
Trudno zapomnieć. Jako, że byłem starszy rocznikowo od kolegów i miałem doświadczenie w wojsku to zrobili mnie sierżantem. Wysadzili nas pod lasem, między Izjum, a Słowiańskiem, i od razu trafiliśmy w krzyżowy ogień. Nie rozumiałem co się dzieje. Strzelają z tej strony i tamtej. Nagle przybiega jakiś doświadczony żołnierz z oddziału obok i krzyczy do nas – co my wyprawiamy?! On nam mówi, że weszliśmy między „zero”, a „zero”, czyli że przeszliśmy naszą pierwszą linię i wylądowaliśmy bezpośrednio pod rosyjską (o pierwszej linii frontu na Ukrainie mówi się „zero”, „zerówka”, lub „null”, w pierwszej fazie wojny obowiązywały też stref z kolorami, czerwona i szara oznaczała pierwszą linię i ziemię niczyją – przyp.red). Taki był początek.
Służył Pan wcześniej w ATO?
Nie, mieszkałem wtedy w Warszawie
Walczy Pan od początku pełnoskalowej wojny?
Tak, zaciągnąłem się do wojska w dniu 24 lutego 2022 roku. W wojenkomacie zobaczyli w książeczce wojskowej, że służyłem w Piechocie Morskiej, więc mówią, że mnie wyślą do Mariupola. Ale potem spojrzeli na datę urodzenia i mówią, że ja już nie taki młody, więc zostałem w Kijowie i sformowali z nas brygadę obrony terytorialnej. Najpierw służba na blokpostach, szkolenie i w kwietniu na wschodnią Ukrainę, na front, tam zaczęła się dla mnie prawdziwa wojna. Zaczęliśmy się umacniać, okopywać. Było nas 800 ludzi. Po pierwszej dobie naliczyliśmy, że było 50 ostrzałów w kierunku naszych pozycji. W dzień i w nocy. Po paru dniach zacząłem się przyzwyczajać. Byłem najstarszy rocznikowo, do tego sierżant, więc ludzie oczekiwali ode mnie, że będę kierował, że będę im doradzał jak przetrwać. Nawet musiałem dowodzić teoretycznie starszymi stopniem - pod sobą miałem oficera rezerwy, który był przed inwazją reżyserem teatralnym. „Patrzcie chłopcy wcale nie jest tak źle” – mówiłem dla podniesienia morale i chodziłem między naszymi pozycjami bez koszulki. Dostałem pseudonim „Krokodyl”, bo „jak leżysz w tym błocie to tymi oczami patrzysz jak krokodyl” (śmiech).
Jako podoficer dowodził Pan ludźmi. Co dzieje się w głowie przełożonego, gdy traci żołnierza?
Na nasze pozycje Rosjanie rzucali specnaz. Była komenda: idą na nas. My już na stanowiskach bojowych. Pamiętam pierwszego martwego kolegę, który leżał. Płakałem.
Jaki był najgroźniejszy atak Rosjan?
Użyli broni chemicznej. Mieli takie pociski i granaty, które wystrzeliwali z pojazdów i one były nabite jakimś żółtym gazem, który schodził nisko do okopów, na dole zostawała taka mgła toksyczna. Myślę, że to było z jakiegoś starego radzieckiego arsenału bo po tych atakach nie zdobyli naszych pozycji. Zostaliśmy przy życiu. Piekły oczy, moi żołnierze rzygali, wyskakiwaliśmy z okopów, dużo chłopaków się zatruło, ale naszych pozycji nie zdobyli. Obwiązywaliśmy twarze szmatami, które polewaliśmy wodą.
Nie mieliście masek gazowych?
Pewnie do dzisiaj leżą gdzieś w rowie pod Słowiańskiem (śmiech). W 2022 roku dano nam stare sowieckie maski gazowe, nic w nich nie było widać, do tego pewnie miały przeterminowane filtry.
Nosił Pan przy sobie cały czas polską flagę?
Po 24 dniach ciągłego siedzenia w okopie zrotowali nasz oddział. Trafiłem do Słowiańska. Wyobraźcie sobie, że przez prawie miesiąc jedyne światło jakie widziałem to te naturalne i wybłyski wybuchów. Jak włączono w pomieszczeniu światło przełącznikiem, zapaliła się lampka, to pomyślałem, że umieram i jestem na ostrym dyżurze. Siadam na łóżku, wyjmuję flagę Polski z plecaka. Ale coś nie mogę jej rozłożyć. Okazało się, że zablokowała odłamki. Plecakiem zasłaniałem nasz okop, od strony Rosjan. To była taka gruba flaga, złożona kilka razy. A plecak był za duży, żeby go trzymać w okopie i koledzy powiedzieli – by go wystawiać na zewnątrz. Jak rozkładałem flagę to pomyślałem, że jest sklejona, nie wiedziałem o co chodzi. Nagle patrzę, a w nią są wbite odłamki. Miałem ją zawsze ze sobą.
Co robi Pan teraz, w 2024 roku?
Jestem głównym sierżantem. Bardziej zajmuję się już służbą logistyczną i organizacyjną. Służyłem pod Sumami, więc wkroczyłem na chwilę z naszym wojskiem na terytorium Rosji, wraz z operacją kurską.
Jakie to uczucie dla weterana?
Przez całe życie trenowałem boks. Poczułem się, więc jak mistrz olimpijski.
Dziękuję za rozmowę