Reklama


Czytaj więcej: Wielka Brytania ma dowody na użycie broni chemicznej w Syrii

25 kwietnia amerykański sekretarz obrony Chuck Hagel ujawnił, że według danych wywiadowczych, użycie gazu bojowego sarinu w Syrii na niewielką skalę jest "bardzo prawdopodobne". Choć jak przyznał Hagel, jego źródło nie jest ustalone, USA sądzą że odpowiada za to reżim al-Asada. Stwarza to silną presję na prezydenta  Baracka Obamę, który zapewniał że tego typu informacje spowodują istotną zmianę polityki wobec ogarniętego wojną domową bliskowschodniego kraju.

Prezydent Stanów Zjednoczonych nigdy nie powiedział wprost na czym ta zmiana polityki miałaby polegać, ani jakich środków mieliby użyć przeciwko Damaszkowi. Zainteresowane strony, tj. syryjska opozycja i jej europejscy sojusznicy oraz Izrael uważali mimo tego, że potencjalne użycie broni WMD to obecnie najsilniejszy argument, który mógłby skłonić Stany Zjednoczone do większego zaangażowania w Syrii, w tym do interwencji zbrojnej.

Czytaj też: Między Jerozolimą, Damaszkiem a Waszyngtonem, czyli bliskowschodni kocioł przed wizytą Obamy w Izraelu

Presja na Waszyngton narastała systematycznie po tym jak Wielka Brytania ogłosiła, że ma dowody na użycie broni chemicznej w okolicach Damaszku. Następnie, posiadanie analogicznych dowodów potwierdziła Francja. Wreszcie szef departamentu analiz izraelskiego wywiadu wojskowego (Aman) gen. Itai Brun na konferencji na temat bezpieczeństwa w Izraelu ujawnił, że Aman również dysponuje mocnymi dowodami na użycie gazu bojowego sarinu przez wojska al-Asada w Syrii, "w co najmniej kilku przypadkach".

Stany Zjednoczone działają z najwyższą ostrożnością

Waszyngton jednak ciągle czekał na własne "dowody". Najpierw przekazywał przez swojego rzecznika, Jaya Carneya, że "Stany Zjednoczone nie mają przekonywających danych nt. użycia broni chemicznej w Syrii".  Następnie sekretarz stanu John Kerry na konferencji ministrów państw NATO stwierdził po rozmowie telefonicznej z Benjaminem Netanjahu, że izraelski premier "nie był wstanie potwierdzić" informacji szefa wywiadu wojskowego. Równocześnie szef amerykańskiej dyplomacji John Kerry wezwał państwa NATO do "rozważenia ewentualności ataku chemicznego ze strony Syrii". Chuck Hagel z kolei, jeszcze  podczas konferencji prasowej w Egipcie (dokąd udał się po rozmowach w Izraelu w dzień wspomnianej konferencji w Tel Awiwie), przekonywał że USA nie zamierzają interweniować w Syrii "bez dowodów". Dał on zatem do zrozumienia, że Amerykanom nie wystarczają dane sojuszników. Twierdzili bowiem, że muszą wykonać własne badania ziemi i innego materiału z Syrii, a ponadto sprawdzić dokładnie kto odpowiada za ewentualne użycie trującego gazu i czy nie było to wynikiem przypadku. Trzeba podkreślić, że ostatnie oświadczenia Hegla nie wyjaśniają do końca tych dwóch ostatnich kwestii.

Ostrożność USA w kwestii broni ABC jest szczególnie wskazana, zwłaszcza po tym jak błędne dane wywiadowcze przyczyniły się do kosztownej interwencji w Iraku. Być może jednak, uzyskanie stuprocentowo pewnych informacji w tej sprawie nie będzie możliwe, co wiąże się z ryzykiem przyzwolenia na zbrodnie wojenne. Takie dane pomogłaby z pewnością uzyskać międzynarodowa grupa ekspertów ONZ, której wjazdu do Syrii konsekwentnie odmawia jednak Damaszek.

Czy dojdzie do interwencji w Syrii?

Waszyngton znajduje się zatem w niełatwej sytuacji, gdyż z jednej strony nie chce utracić wiarygodności, a z drugiej traktuje opcję militarną jako najgorsze z możliwych rozwiązań. Na korzyść Barack Obamy działa jednak to, że zmiana polityki wobec Syrii, o której mówił niekoniecznie musi oznaczać zbrojną interwencję, a na przykład rozpoczęcie dozbrajania rebeliantów na szeroką skalę. Nie można stwierdzić jednak, że Amerykanie całkowicie wykluczają interwencję w Syrii, gdyż Pentagon przygotował szereg wariantów potencjalnej operacji wojskowej w tym kraju (wg NY Times), w tym rakietowe uderzenie na syryjskie instalacje wojskowe. Temu samemu celowi służy również wysłanie 200 żołnierzy do Jordanii.

Czytaj też: Amerykanie wysyłają 200 osobowy kontyngent wojskowy do Jordanii

Biały Dom zdaje sobie jednak sprawę z tego, że bezpośrednia interwencja w Syrii,  może doprowadzić do powstania jeszcze bardziej chaotycznej sytuacji niż w Iraku.

Wydaje się również, że podstawową troską administracji Obamy nie są odizolowane, nie do końca potwierdzone przypadki użycia broni chemicznej, ale możliwe przejęcie tej broni przez ekstremistów.

Paradoksalnie, to właśnie brak interwencji z zewnątrz i przedłużanie się konfliktu w Syrii powoduje wzrost znaczenia salafitów i dżihadystów w szeregach rebeliantów.

Kolejny paradoks polega na tym, że utrata kontroli nad arsenałami chemicznymi przez al-Asada nastąpi wraz ze wzrostem siły rebeliantów, którym USA dostarczają pomoc (na razie nie-śmiercionośną).

Błędne koło zamyka się. Jeśli nawet Stany Zjednoczone nie zdecydują się zainterweniować, to poprzez inne swoje działania, jak np. możliwe rozpoczęcie oficjalnego transferu uzbrojenia dla rebeliantów, mogą doprowadzić do niekontrolowanego upadku al-Asada i zagrożenia jego arsenałów. Ciągle jednak liczą na to że uda się zminimalizować wpływy ekstremistów wśród opozycji.

Marcin Toboła
Reklama
Reklama

Komentarze