- Analiza
NIK potwierdza zarzuty Defence24.pl: Bałtyk to bomba zegarowa. Co dalej? [OPINIA]
Według Najwyższej Izby Kontroli ropopochodne paliwa znajdujące się we wrakach i broń chemiczna zatopione na dnie Bałtyku mogą doprowadzić do katastrofy ekologicznej na niespotykaną skalę. Takie samo ostrzeżenie opublikowaliśmy na portalu Defence24.pl ponad siedem miesięcy temu. W odróżnieniu od raportu NIK, w artykule Defence24.pl pokazano też, co można zrobić, by tej katastrofy uniknąć.

Ostatni raport z początku maja 2020 r. Najwyższej Izy Kontroli pod tytułem Przeciwdziałanie zagrożeniom wynikającym z zalegania materiałów niebezpiecznych na dnie Morza Bałtyckiego jest rozszerzoną wersją tego, co my streściliśmy w artykule Zneutralizować zagrożenie dla Bałtyku. Okręt chemiczny kontynuacją programu Kormoran II? z 20 października 2019 r. Poza obszernością materiału główna różnica pomiędzy tymi dwoma opracowaniami polega na tym, że kontrolerzy NIK opisali i udowodnili: kto czego nie zrobił, natomiast my skupiliśmy się na tym: co można zrobić.
Wbrew pozorom różnica jest ogromna. Raport Najwyższej Izby Kontroli opisuje złą sytuację, ale nie wskazuje jak ją naprawić. Podobny cel miało większość innych, wcześniejszych działań w tej sprawie ze strony Polski i innych krajów bałtyckich. Według naszej oceny sprzed siedmiu miesięcy przedsięwzięcia te nie przyniosły żadnej konkretnej propozycji rozwiązania problemu zatopionych substancji toksycznych. Zajmowano się bowiem głównie dokładnym lokalizowaniem miejsc na dnie Bałtyku, gdzie znajdują się niebezpieczne środki chemiczne oraz określaniem poziomu skażenia w danym rejonie.
Raport NIK potwierdził tą ocenę dotychczasowych działań, ale jednocześnie jest dokładnie tym samym, bo nikogo do niczego nie zmusza. W jego przypadku sprawdziła się więc kolejna nasza ocena sprzed pół roku, że w ramach tych wszystkich przedsięwzięć tworzone są głównie coraz bardziej dokładne mapy dna Morza Bałtyckiego, co jest oczywiście potrzebne, ale co nie określa się konkretnych sposobów, jak to dno oczyścić. Raport NIK będzie więc niestety najprawdopodobniej kolejną taką „mapą”, z tym że nie samego Bałtyku, ale bezczynności różnych organów państwa w obliczu nieuchronnie zbliżającej się katastrofy. I w polskiej rzeczywistości, po kilkudniowym szumie medialnym, zostanie najprawdopodobniej włożony do szuflady, podobnie jak wszystkie inne dokumenty dotyczących materiałów i substancji niebezpiecznych na dnie Bałtyku.
Co tak naprawdę znajduje się w raporcie NIK?
Artykuł w Defence24.pl z października 2019r. nie był na pewno tym, co bezpośrednio spowodowało kontrolę NIK. Zgodnie z „Planem pracy Najwyższej Izby Kontroli na 2019 rok” kontrola była bowiem prowadzona w II i II kwartale 2019 r. z założeniem, że projekt raportu końcowego zostanie opracowany w IV kwartale 2019 r. i zaakceptowany w I kwartale 2020 r. To jest bardzo dobra informacja, ponieważ oznacza, że nie tylko publicyści, ale o wiele więcej ludzi zdaje sobie sprawę z tego, jakie zagrożenie narasta w Morzu Bałtyckim.
Opis tego zagrożenia nie był jednak głównym celem NIK, chociaż kontrolerzy niejako „przy okazji”, mając dostęp do wszystkich sprawozdań, wskazali dokładnie: nie tylko gdzie znajdują się największe podwodne „składy” amunicji i broni chemicznej w polskiej, morskiej strefie ekonomicznej, ale również gdzie leżą wraki z ropą w swoich zbiornikach i ile wypadków z bronią chemiczną już u nas odnotowano. Potwierdzono jednak autorytatywnie, co się stanie, gdy te niebezpieczne substancje zaczną się wydobywać na zewnątrz. Autorzy raportu wprost zaznaczają, że zatopiona w Morzu Bałtyckim broń chemiczna może mieć wpływ na wszelkie przejawy działalności człowieka na morzu.
Niestety głównym celem raportu było przede wszystkim sprawdzenie, czy w Polsce podjęto właściwe działania wobec tych zagrożeń. Z tego zadania kontrolerzy NIK wywiązali się w sposób perfekcyjny. W 138-stronicowym raporcie pokazali bowiem, jak różne organy państwowe ignorują ewidentne sygnały o zbliżającej się wielkiej katastrofie ekologicznej.
Kto czego nie zrobił?
Pełny raport opublikowany na oficjalnej stronie NIK rzeczywiście powinien wzbudzić poważne refleksje. Wynika z niego bowiem wyraźnie, że w Polsce nikt tak naprawdę nie poczuwa się do winy za bałtyckie problemy, a nawet brak jest pełnego rozpoznania zagrożeń wynikających z zalegania wraków z paliwem i broni chemicznej na dnie Morza Bałtyckiego.
Do najważniejszych ustaleń kontroli zaliczono bowiem zarzut dla administracji morskiej (Ministra Gospodarki Morskiej i Żeglugi Śródlądowej wraz z Dyrektorami Urzędów Morskich: w Gdyni, Słupsku i Szczecinie), że pomimo upływu nawet 70 lat od zatopienia statków i broni chemicznej nie dokonała inwentaryzacji dna, tzn. nie rozpoznała miejsc, ilości, rodzaju i stanu materiałów niebezpiecznych (paliwa i produktów ropopochodnych z wraków oraz bojowych środków trujących i produktów ich rozpadu).

Co gorsza stwierdzono również, że w tym czasie „nie opracowano metodyki i techniki szacowania ryzyka związanego ze skażeniem środowiska morskiego. Nawet w przypadku mogących stanowić największe ryzyko wśród rozpoznanych wraków statków, niemieckich jednostek Franken i Stuttgart, jak i zlokalizowanych w Głębi Gdańskiej miejsc zatopienia broni chemicznej, nie podejmowano skutecznego przeciwdziałania tym zagrożeniom, które doprowadziłoby do ich neutralizacji.
Negatywną ocenę NIK otrzymał jednak nie tylko Minister Gospodarki Morskiej i Żeglugi Śródlądowej (GMiŻŚ) ale również Minister Środowiska (obecnie Minister Klimatu). Stwierdzono bowiem, że podlegająca pod niego administracja ochrony środowiska wraz z Głównym Inspektorem Ochrony Środowiska (GIOŚ) pomimo posiadania informacji o zagrożeniach ze strony materiałów niebezpiecznych, nie prowadziła monitoringu wód polskich obszarów morskich, w tym osadów i organizmów żywych (m.in. ryb, omułków), pod względem stężeń bojowych środków trujących oraz produktów ich rozpadu, a także - z wyjątkiem benzo(a)pirenu - paliwa i produktów ropopochodnych z wraków statków. Badaniami i oceną jakości wód nie objęto nawet rozpoznanych już miejsc zatopień bojowych środków trujących i wraków statków z paliwem. W szczególności dotyczyło to „składowiska” broni chemicznej, znajdującego się w Głębi Gdańskiej.
Najwyższa Izba Kontroli zwróciła przy tym uwagę, że administracja morska i administracja ochrony środowiska wzajemnie obarczają się odpowiedzialnością za przeciwdziałanie tym zagrożeniom, nie uznając swoich kompetencji, podczas gdy, z przepisów jasno wynika podział obowiązków w zakresie rozpoznania zagrożeń. Ponadto w miejscach gdzie takie rozpoznanie już zostało dokonane, ww. administracje nie podejmowały działań prewencyjnych i interwencyjnych.
Co według NIK trzeba zrobić?
Cechą charakterystyczną raportu NIK są niewspółmierne do powagi zarzutów, bardzo ogólne wnioski systemowe skierowane do: Prezesa Rady Ministrów, Ministra Gospodarki Morskiej i Żeglugi Śródlądowej, Ministra Klimatu, Głównego Inspektora Ochrony Środowiska, Wojewody Warmińsko-Mazurskiego i Wojewody Zachodniopomorskiego.
Najtrudniejsze zadania postawiono premierowi, któremu wskazano na konieczność bieżącego monitorowania działań podejmowanych przez Ministra Gospodarki Morskiej i Żeglugi Śródlądowej, dyrektorów urzędów morskich, Ministra Klimatu oraz Głównego Inspektora Ochrony Środowiska w zakresie prac nad rzetelną oceną ryzyka związanego z występowaniem materiałów niebezpiecznych (bojowych środków trujących i produktów ich rozpadu oraz paliw i produktów ropopochodnych z wraków statków) w polskich obszarach morskich, a także działań, jakie należy zrealizować w odniesieniu do stwierdzonych ryzyk oraz zapewnienie ich finansowania.
Zadanie jest „trudne” dlatego, że w przypadku Ministra Gospodarki Morskiej i Żeglugi Śródlądowej nie chodzi jedynie o „kompleksową identyfikację zatopionych w polskich obszarach morskich materiałów niebezpiecznych” i „rozpoznanie skali zagrożeń w zidentyfikowanych miejscach ich zalegania”, ale również o „usunięcie bezpośredniego zagrożenia wynikającego z zalegania na dnie Morza Bałtyckiego wraków statków Franken i Stuttgart”. I na to zadanie powinny zostać przekazane odpowiednie środki. Problem polega na tym, że sposobu na „usunięcie zagrożenia” jak na razie nikt nie wskazał. Nie można więc go wycenić.

Na szczęście dla premiera i ze szkodą dla sprawy, było to jedyne, konkretne zalecenie w odniesieniu do wszystkich osób ujętych we wnioskach. Trudno bowiem uznać za przełom nakaz „umieszczenia w wykazie substancji priorytetowych substancji niebezpiecznych pochodzących z bojowych środków trujących i produktów ich rozpadu, w tym w szczególności związków siarkoorganicznych i arsenoorganicznych”. Jak się okazało, w Polsce do zrobienia tego co wydaje się oczywiste potrzebna jest interwencja Najwyższej Izby Kontroli.
Czego w raporcie NIK brakuje?
Najwyższa Izba Kontroli zrobiła swoje, a więc oceniła sytuację i wskazała winnych. W polskiej rzeczywistości systemowej bezkarności nikt się jednak tymi wskazaniami najprawdopodobniej nie przejmie. Tym bardziej, że w większości przypadków zaleca się „tylko” monitorowanie sytuacji i tworzenie odpowiednich planów zarządzania kryzysowego. Logicznie rzecz biorąc chodzi więc tylko o to, by na czas stwierdzić, że katastrofa nastąpiła, a nie by tej katastrofie zapobiec.
Jest tu duża niekonsekwencja w ocenie sytuacji ponieważ autorzy raportu NIK wcześniej wyraźnie w nim zaznaczyli, że „W ramach zarządzania kryzysowego działania zapobiegawcze należy planować i realizować w fazie identyfikowania zagrożeń i planowania, a nie po wystąpieniu zagrożenia”. Tymczasem takich działań zapobiegawczych nikomu nie nakazano. Bo na pewno nie jest nim tylko „monitorowanie”.
Oczywiście można uznać, że NIK zajmuje się jedynie oceną sytuacji, a nie wskazywaniem jak ją naprawić. Jednak w takim razie dlaczego zalecono ministrowi Gospodarki Morskiej i Żeglugi Śródlądowej usunąć zagrożenia wynikającego z zalegania na dnie Morza Bałtyckiego wraków statków Franken i Stuttgart. Dodatkowo warto sobie odpowiedzieć na pytanie, co takiego niebezpiecznego jest właśnie w tych wrakach, że zostały one wskazane w pierwszej kolejności. Odpowiedź jest prosta. Bo tam już doszło do katastrofy ekologicznej.
Potwierdzenie tego znajduje się m.in. w raporcie Instytutu Morskiego w Gdańsku z 2009 r. Wskazano w nim, że „stan środowiska w rejonie wraku Stuttgart odpowiada statusowi lokalnej katastrofy ekologicznej i że stan ten pogarsza się”. Z kolei z raportu Instytutu Morskiego w Gdańsku z grudnia 2016 r. pt. „Monitoring skażeń dna morskiego w rejonach zalegania wraków. Wrak statku Franken” wynika, że wrak ten należy uznać za wyjątkowo niebezpieczny dla środowiska morskiego. A przecież w raporcie NIK kilkakrotnie wskazywano jako duże zagrożenie również „składowiska” broni chemicznej w Głębi Gdańskiej.

Tymczasem brak konkretnego nakazu ze strony NIK spowoduje, że w sprawie skażonego dna Bałtyku nie zrobi się nic. Przykładem takiej „bezczynności urzędniczej” poprzez wybiórcze stosowanie prawa jest w raporcie sposób pomijania bojowych środków trujących (bśt) i produktów ich rozpadu (w tym w szczególności związków siarkoorganicznych i arsenoorganicznych) w wykazach substancji priorytetowych w dziedzinie polityki wodnej określonych w odpowiednich rozporządzeniach (a więc określenie ich jako duże zagrożenie, które trzeba monitorować).
NIK nie zgodziła się ze stanowiskiem ministra GMiŻŚ, że nie było podstaw do ujęcia ww. substancji w rozporządzeniach, „ponieważ nie zostały one uwzględnione w regulacjach unijnych” zarzucając, że „przedmiotowy wykaz został sporządzony nierzetelnie”. Według raportu „przepisy prawa wodnego, na podstawie których wydano przedmiotowe rozporządzenia, wskazują że polski ustawodawca dopuszcza możliwość rozszerzenia przedmiotowego katalogu”. Dodatkowo podkreślono, że: „minister kieruje się wprawdzie przepisami UE, ale nie jest nimi ograniczony”.
Jeżeli więc odpowiemy sobie na pytanie, dlaczego w Polsce specjalnie pomijano bojowe środki trujące i produkty ich rozpadu nie chcąc nakładać na siebie obowiązku ich monitorowania (chociaż są śmiertelnie niebezpieczne) to odpowiemy sobie również na pytanie, dlaczego są małe szanse by urzędnicy sami z siebie podjęli jakieś działania w sprawie oczyszczenia Bałtyku.

I dzieje się tak nawet pomimo tego, że państwa członkowskie Unii Europejskiej są zobowiązane do podejmowania niezwłocznych działań niezależnie od regulacji unijnych jeżeli stwierdzą zagrożenia dla środowiska. Wygląda na to, że z urzędniczego punktu widzenia bojowe środki trujące i produkty ich rozpadu nie stanowią takiego zagrożenia. I nie miało tu żadnego znaczenia, że „GIOŚ dysponował informacjami o zagrożeniach ze strony bśt”.
Wytłumaczenie tego „fenomenu” jest w raporcie NIK. „Według Ministra Środowiska poza informacjami inwentaryzacyjnymi brak było danych na temat bśt, jak również ustanowionych standardów dla bśt, do których można by odnieść wyniki projektów dotyczących zatopionej broni chemicznej”. Jednak czy ten minister zrobił cokolwiek; by takie standardy wprowadzić?
Co robić dalej?
W działaniach NIK szczególne zdziwienie budzi pomijanie w całej tej sprawie Ministra Obrony Narodowej. Jest to o tyle niezrozumiałe, że zupełnie inna sytuacja panuje na lądzie. Jeżeli bowiem na terytorium Polski znajdzie się jakieś pozostałości niebezpieczne po II wojnie światowej (głównie niewypały i niewybuchy), to ich neutralizacją zajmuje się głównie wojsko i nikt z tego powodu nie protestuje. Dotyczy to również środków bojowych znajdujących się w wodzie. Jak się okazuje jednak nie wszędzie. Jeszcze można zrozumieć, że pomija się morską strefę ekonomiczną ale wody terytorialne powinny być traktowane tak samo jak polski obszar lądowy. Ale nie są.
Oczywiście w raporcie NIK wyjaśniono, że „z zadań realizowanych przez Marynarkę Wojenną nie wynikała potrzeba posiadania zdolności do wydobywania lub niszczenia w środowisku morskim bśt, a co za tym idzie w siłach morskich nie występował specjalistyczny sprzęt do powyższych prac. Dodatkowo nie było w Marynarce Wojennej specjalistów/nurków zdolnych do realizacji prac podwodnych w powyższym obszarze”. Tymczasem jaki problem jest w tym, by takie zadanie sobie postawić?
Marynarka Wojenna coraz częściej zaczyna być postrzegana jako najmniej potrzebny rodzaj Sił Zbrojnych RP. Można to było zmienić m.in. ratując Bałtyk przed bronią chemiczną. A tak: „nie chcą wojskowi – to zrobią to cywile”. I w raporcie NIK wyraźnie zaznaczono, że zgodnie z projektem o wartości 280 milionów złotych planowane jest pozyskanie „wielozadaniowego statku ratowniczego zdolnego do wykrywania bśt i wydobywania oleju z dna morskiego (którego zakończenie budowy planowane jest na 2022 r.). Jednostka ta zapewni podjęcie akcji zwalczania rozlewów olejowych w ciągu ośmiu godzin od ogłoszenia alarmu na 97% polskich obszarów morskich”.

Tymczasem Marynarka Wojenna planuje zbudować co najmniej trzykrotnie droższy okręt „Ratownik” przeznaczony głównie do ratowania okrętów podwodnych. Dodajmy, że w głównych zadaniach stawianych tej jednostce nie uwzględniono neutralizacji bojowych środków trujących.
Prawdą jest, że w sprawę usuwania substancji niebezpiecznych z dna morza powinien być zaangażowany nie tylko MON, ale również inne ministerstwa – nawet te nie uwzględnione w raporcie NIK. W artykule z 20 października 2019 r. wskazywaliśmy to bardzo dokładnie zachęcając do działań, które zapobiegną nieuchronnej katastrofie. Bo w tym przypadku nie należy się oglądać na innych, ale samemu zacząć działać.
Warto więc powtórzyć najważniejszy wniosek z całej tamtej analizy, który niestety nie został wyartykułowany w raporcie NIK. „Jedynym, załatwiającym problem rozwiązaniem jest wydobycie tych materiałów i ich utylizacja w procesie chemicznym (rozkładając substancje szkodliwe za pomocą innych związków chemicznych) lub fizykochemicznym - np. w procesie pirolizy beztlenowej (procesu degradacji zachodzącego pod wpływem wysokiej temperatury) w specjalnych wysokotemperaturowych piecach plazmowych”.
Do tego jednak potrzebny jest: nie „statek ratowniczy” ale specjalistyczny, saperski okręt chemiczny, którego głównym zadaniem będzie właśnie wydobywanie i neutralizowanie niebezpiecznych materiałów z dna Bałtyku. Przy odpowiednim podejściu jest szansa, że dużą część środków finansowych na jego budowę, a później utrzymanie można by uzyskać z Unii Europejskiej. Okręt ten będzie bowiem wykorzystywany nie do działań wojskowych, ale do ochrony środowiska i ludności. Dodatkowo nie będzie on działał tylko na rzecz Polski, ale wszystkich państw leżących nad Bałtykiem.
Polacy mogli by się więc stać specjalistami w tej dziedzinie sprzedając później swoje umiejętności i zdolności również w innych rejonach świata, gdzie znajdują się morskie składy amunicji i broni chemicznej oraz gdzie wykryto niebezpieczne wraki. Jest to tym bardziej realne, że zbudowanie do tego odpowiednich okrętów nie sprawiło by polskiemu przemysłowi większych problemów (czego przykładem jest np. program Kormoran II realizowany przez stocznię Remontowa Shipbuilding we współpracy z Ośrodkiem Badawczo Rozwojowym Centrum Techniki Morskiej).
Czytaj też: Zneutralizować zagrożenie dla Bałtyku. Okręt chemiczny kontynuacją programu Kormoran II?
O tym że trzeba się tego podjąć niech świadczy jedna z ocen zawartych w raporcie NIK. „Na ponad 415 wraków statków zalegających w polskich obszarach morskich zbadano zaledwie ok. 2% z nich i nawet w przypadku jednostek, w których stwierdzono zagrożenie związane z wyciekiem paliw i substancji ropopochodnych, nie podjęto szybkich i skutecznych działań w oparciu o art. 2 i 21 ustawy o zarządzaniu kryzysowym, m.in. w zakresie przygotowania do przejęcia kontroli nad zagrożeniami, a także usunięcia skutków zdarzenia już powstałego oraz odtworzenia zasobów”.
Jak na razie nie ma jednak co liczyć na konkretne działania. W odpowiedzi na raport NIK, Prezes Rady Ministrów poinformował bowiem, że zobowiązał on Ministra GMiŻŚ wraz z właściwymi organami tylko „do podjęcia działań służących zintensyfikowaniu prac nad oceną ryzyka w skontrolowanym przez NIK obszarze”.
A to jak wykazała Najwyższa Izba Kontroli nasi urzędnicy robią od dawna i przy pełnym samozadowoleniu.
WIDEO: Rakietowe strzelania w Ustce. Patriot, HOMAR, HIMARS