Reklama
  • Analiza
  • Wiadomości

Globalne zagrożenia 2016 roku: Początek "bałkanizacji" Europy Zachodniej, Bliski Wschód bez kontroli, "Opportunity gap” Putina [PROGNOZA]

Rok 2015 obfitował w liczne zagrożenia i kryzysy niemal na całym świecie i wydaje się niemal pewne, że nadchodzący rok nie przyniesie pozytywnej zmiany. Już istniejące punkty zapalne nie rokują pomyślnie – co gorsza, dołączą do nich, najpewniej, nowe źródła kryzysów - w analizie dla Defence24.pl pisze dr Robert Czulda.

Fot. mil.ru
Fot. mil.ru

Duński fizyk i noblista Niels Bohr stwierdził kiedyś, że przewidywanie jest trudne, szczególnie jeśli dotyczy przyszłości. Dodać od siebie można, że stwierdzenie to jest szczególnie prawdziwe w odniesieniu do stosunków międzynarodowych, gdzie każdego dnia ścierają się tysiące interesów i aspiracji, o powodzeniu lub fiasku których na końcu decyduje często i tak przypadek. Mało kto przewidział powstanie Daesh, tak jak mało kto zakładał wybuch wojny na Ukrainie. Próba prognozy zagrożeń na przyszły rok jest więc najpewniej z góry skazana na porażkę, ale - tak jak co roku - warto podjąć się tego wyzwania.

Europa

Z punktu widzenia Polski bez wątpienia najważniejszym zagrożeniem międzynarodowym pozostanie nierozwiązany kryzys na Ukrainie. Na uwadze należy mieć dwie jego płaszczyzny. Pierwszą jest trwający ze zmienną intensywnością konflikt zbrojny we wschodniej części kraju, który zdaje się być daleki od zakończenia. Drugie wyzwanie mieści się w Kijowie – protesty z Placu Niepodległości z 2014 roku nie są w swej naturze wyjątkowe – jak każda rewolucja, także i ta przechodzi przez kilka faz – początkowa euforia już ustąpiła, a wyniesieni na piedestał bohaterowie pokazują swoją nieudolność w starciu z prozą codziennego życia. Jak wynika z opublikowanych pod koniec grudnia 2015 r. wyników badań opinii publicznej, prezydent Petro Poroszenko jest obecnie mniej popularny niż jego poprzednik, Wiktor Janukowycz. Poroszenkę popiera obecnie zaledwie 17 procent ankietowanych Ukraińców. Na początku jego prezydentury wskaźnik ten wynosił 47 procent. Trudno jednak się temu dziwić – „rewolucjoniści” nie naprawili ani gospodarki, ani administracji. Być może w 2016 roku obóz „prozachodni” pożegna się z władzą. Pytaniem otwartym pozostaje tylko w jaki sposób – w wyniku przedterminowych wyborów, czy też „na Janukowycza”?

W 2016 roku wiele uwagi będzie przykuwać Rosja. Pomimo sankcji gospodarczych Władimir Putin utrzymał się u władzy, a poparcie dla niego pozostaje niewzruszone. W wymiarze międzynarodowym, od dłuższego czasu Putin skutecznie próbuje podkopać prestiż i pozycję Stanów Zjednoczonych, co w nadchodzącym roku może być jeszcze wyraźniejsze. Rok 2016 będzie bowiem ostatnim, w którym prezydentem jest Barack Obama (wybory odbędą się w listopadzie 2016 roku) – król mediów społecznościowych, w polityce zagranicznej całkowicie zagubiony, który zostanie zapamiętamy z wycofania się z Iraku i Afganistanu, gdzie powrócili lub powracają dżihadyści, a także z co najmniej trzech nieudanych koncepcji geostrategicznych – próby resetu relacji z Rosją, próby budowy świata bez broni termojądrowej, i próby wycofania większości sił wojskowych z Europy. Dla Putina pojawia się coś, co eksperci nazywają „opportunity gap” – to ostatni moment na rosyjską ofensywę (chociażby polityczną) celem jeszcze wyraźniejszego zepchnięcia Stanów Zjednoczonych do narożnika, zanim w Białym Domu pojawi się (być może) polityk kompetentny, a przynajmniej taki, który nie boi się stanowczości. Próba wykorzystania zamykającego się okna powinna być uważana za potencjalne zagrożenie dla transatlantyckiej stabilności w nadchodzącym roku.

Dla Europy, szczególnie zachodniej, niezmiennym wyzwaniem pozostanie kwestia masowego napływu imigrantów z Bliskiego Wschodu i Afryki (nie tylko z Afryki Północnej, ale także Subsaharyjskiej). Polityka unijna, opierająca się na próbie rozdzielenia miliona przybyłych w 2015 roku i liczenie, że najgorsze za nami, nie przyniesienie powodzenia, bo przynieść nie może. O ile jeszcze kilka miesięcy temu naiwnie przekonywano, że napływ imigrantów to ruch spontaniczny, który szybko się zakończy, o tyle teraz wiadomo, że tak nie jest – powstające od jakiegoś czasu reportaże śledcze pokazują dobitnie, że akcja napływu ludności do Europy jest zaplanowana, a czerpią na tym zyski tysiące osób – od Afryki poprzez Turcję, aż na Bułgarii kończąc. Co więcej, nie brakuje milionów osób – od Afganistanu na Erytrei kończąc – którzy są gotowi do ciągle gościnnej Europy przyjechać. Gościnnej, bowiem ani państwa Unii Europejskiej (poza Węgrami), ani sama Unia Europejska nie były w stanie stworzyć namiastki planu, który pozwoliłby zatrzymać ten proces, który w obliczu europejskiej indolencji może w 2016 roku jedynie przybrać na sile.

Masowy napływ obcej kulturowo ludności, a także coraz częściej wymuszany multikulturalizm, będzie rodził coraz większy opór społeczności europejskiej – nie jest przypadkiem, że wraz z upływającymi miesiącami 2015 roku rosła liczba atakowanych ośrodków dla uchodźców/imigrantów, a także instytucji związanych z islamem. Skala zjawiska nie jest znana, bo władze starają się ukrywać negatywne dla siebie informacje, a dziennikarze głównego nurtu nie chcą łamać politycznej poprawności. Pod koniec 2015 roku pojawiła się informacja o powstaniu Państwa Chrześcijańskiego, które zapowiada walkę z „muzułmańską inwazją”. Być może to jedynie żart, ale być może to zapowiedź nowego problemu – wszak niemal wszystkie grupy terrorystyczne zaczynają skromnie, od dyskusji w wąskim gronie i dopiero z czasem stają się poważnym zagrożeniem, z generacji na generację brutalniejszym i bardziej stanowczym w działaniu. Oznacza to, że zmierzamy w stronę bolesnego zderzenia dwóch narastających trendów – postępującego napływu ludności z trzeciego świata do Europy, a także coraz wyraźniejszej niechęci, a nawet agresji europejskiej prawicy. Efektem musi być pojawienie się przemocy wobec ludności napływowej, z których część w rezultacie tego zradykalizuje się, co jedynie nakręci spiralę przemocy. Czarny scenariusz, nie w perspektywie nadchodzącego roku, ale kilku lub kilkunastu lat, to „bałkanizacja” Europy Zachodniej, przez którą należy rozumieć pojawienie się motywowanej etnicznie przemocy na dużą skalę, stosowaną nie przez państwo, ale przez „ruchy oddolne”.

Zejść z kursu kolizyjnego mogliby politycy Europy Zachodniej, ale ci przekroczyli Rubikon – niemiecka kanclerz Angela Merkel nie może już się cofnąć i woli trwać w swym uporze, niż przyznać się do błędu. Brak realnej alternatywy dla obecnego establishmentu może zwiększać poparcie dla partii antysystemowych, skrajnych, które – przynajmniej według części społeczeństwa – mogą zapewnić ochronę przed wyzwaniami, chociażby przed salafitami, skrajnie konserwatywnymi muzułmanami, którzy odrzucają europejskie wartości, a którzy według niemieckich informacji stanowią najszybciej rozwijający się ruch fanatyzmu religijnego w Europie.

Przed Europą niewątpliwie ciężki rok. Zaledwie kilka lat temu unijni biurokraci pełni byli optymizmu, chętnie mówili o planach rozwojowych. Kilka wydarzeń, począwszy od kryzysu gospodarczego, poprzez wojnę na Ukrainie, na imigrantach kończąc, pokazało, że wspólna polityka bezpieczeństwa Unii Europejskiej to wydmuszka bez treści. Coraz częściej mówi się o postępującej dezintegracji Unii Europejskiej, która w 2016 roku raczej będzie kontynuowana – na horyzoncie nie widać mężów stanu, którzy byliby w stanie na swe barki wziąć wyzwanie odwrócenia niekorzystnych trendów, a te do pewnego stopnia służą wszak Rosji – podzielona, skłócona i rozbita Europa leży w interesie Moskwy.

Do już istniejących problemów, w tym gospodarczych, które zostały zakryte, a nie rozwiązane, dojść mogą nowe. To chociażby sytuacja w Bośni i Hercegowinie, która od dwudziestu lat leczy wojenne rany. W 2015 roku pojawiły się raporty o narastającej tam aktywności Daesh. To właśnie z Bośni i Hercegowiny rekrutuje się najwięcej - w przeliczeniu na populację kraju - muzułmańskich terrorystów walczących na Bliskim Wschodzie. Postępujący radykalizm muzułmanów w tym kraju (45 procent populacji) to problem, z którym trzeba będzie się zmierzyć w 2016 roku, podobnie jak postępująca słabość struktur państwowych.

Bliski Wschód

Obszar ten w najnowszej historii nigdy nie był symbolem stabilności i pokoju, ale teraz sytuacja wydaje się być dużo gorsza, niż kiedykolwiek wcześniej. W niemal zgodnej opinii ekspertów układ Sykes-Picot, który w 1916 roku nakreślił architekturę bezpieczeństwa Bliskiego Wschodu, przestał być w ostatnim czasie obowiązujący. Nie wiemy jeszcze, jaki kształt Bliski Wschód przybierze, gdy kurz opadnie – rok 2016 zapewne też nie da odpowiedzi, bo walka z problemami regionu potrwa wiele lat. Błędem jest utożsamianie wszystkich bolączek z Daesh, ale to błąd często popełniany przez Zachód. Kiedyś terroryzm utożsamiano z Osamą ibn Ladenem, ale jego zabicie problemu nie rozwiązało, podobnie jak śmierć Abu Musaba az-Zarkawiego nie przyniosła pokoju Irakowi.

Na pozycje dżihadystów spadają i będą w 2016 roku dalej spadać bomby państw zachodnich i niektórych arabskich. Ocena skutków obecnych działań jest trudna – według dostępnych informacji terytorium Daesh, zarówno na obszarze Iraku jak i Syrii, znacząco się zmniejszyło w tym roku, ale linia frontu jest płynna. Do zwycięstwa konieczne byłoby zaangażowanie żołnierzy wojsk lądowych, bo tylko oni są w stanie efektywnie zidentyfikować cele i oznaczyć je dla lotnictwa. Tylko z pozycji ziemi można ocenić straty nieprzyjaciela i wykurzyć go z piwnic. Żołnierzy do walk o każdy dom i ulicę nikt jednak nie chce wysłać – państwa arabskie są zbyt słabe, a państwa zachodnie, pomne katastrofy w Iraku i Afganistanie, absolutnie nie są tym zainteresowane. Nawet jednak fizyczne zniszczenie Daesh nie doprowadzi do kresu ideologii dżihadystycznej, bo ta nie potrzebuje ani lidera, ani jednej, naczelnej organizacji. „Można zabić człowieka, zlikwidować organizację, idee jednak pozostaną i będą czekać, by paść na podatny społecznie grunt” – powiedział w wywiadzie ze mną profesor Ryszard Machnikowski z Uniwersytetu Łódzkiego. Słowa te padły w 2011 roku, a więc w momencie śmierci ibn Ladena i na długo przed powołaniem kalifatu.

W 2016 roku spodziewać się można kolejnych ataków terrorystycznych, także w Europie, które będą dotykać głównie osoby przypadkowe. Chociaż Barack Obama mówił niedawno, że Daesh jest słabe, w czym wtórowali mu niektórzy komentatorzy, przekonujący, że ataki na Paryż to dowód słabości dżihadystów, a nie ich siły, to idea ta przyciąga coraz większe rzesze ludzi. W ostatnich latach na Bliskim Wschodzie powstały dziesiątki różnych grup, które co jakiś czas zmieniają nazwy, deklarują sojusze i ogłaszają nowe fronty działania. Zjawisko to występuje także na Zachodzie, co dobitnie pokazują wydarzenia w Europie Zachodniej w 2015 roku. Na portalach społecznościowych ciągle pojawiają się zdjęcia zamaskowanych osób, które z flagą Daesh – na tle zabytków Waszyngtonu, Londynu, Paryża, czy Amsterdamu – deklarują wierność kalifowi. W szeregi Państwa Islamskiego wstąpiło już ponad 30 tysięcy bojowników, z czego około połowa to mieszkańcy Bliskiego Wschodu – około 5 tysięcy przyjechało z Europy Zachodniej i tyleż samo z Kaukazu. Nie brak też ochotników z Azji Południowo-Wschodniej (razem z 81 państw). Jakie są przesłanki do uznania, że w 2016 roku trend się odwróci, a idea kalifatu straci zainteresowanie wśród swych sympatyków?

Szanse na to są tym mniejsze, iż w 2016 roku najpewniej nie zakończy się także wojna w Syrii. Interwencja Rosji we wrześniu 2015 roku ocaliła prezydenta Baszara al-Asada, podczas gdy rosyjskie naloty osłabiły siły antyrządowe. Impas jest wyraźniejszy niż kiedykolwiek wcześniej i nic nie wskazuje na to, aby miało to szybko ulec zmianie – spodziewać się można jedynie rozpoczęcia nowej tury rozmów dyplomatycznych. Nawet jeśli przyniosą one jakimś cudem pozytywne rozstrzygnięcie, to nie należy spodziewać się, że wspomniani dżihadyści skapitulują – przeniosą się do Libii, do Algierii, Jemenu lub Afganistanu. Syryjscy uchodźcy również nie powrócą do swych domów – te są bezpowrotnie zniszczone, a odbudowa państwa wymagałaby setek miliardów dolarów pomocy. Nie łudźmy się więc, że to najprostsza droga do zakończenia kryzysu migracyjnego w Europie – tym bardziej, że przygniatająca liczba osób przyjeżdżających do Europy nie pochodzi z Syrii (według grudniowych danych Amnesty International aż 95 procent syryjskich uchodźców pozostało na Bliskim Wschodzie – w Turcji, Libanie, Jordanii, Iraku i Egipcie).

Do syryjskiej łamigłówki dojdą kolejne, które możliwość chociażby częściowego ustabilizowania sytuacji na Bliskim Wschodzie w 2016 roku stawiają pod wielkim znakiem zapytania. Coraz gorsza sytuacja panuje w Libii, co napędza terrorystów w państwach sąsiednich – Egipcie, któremu przyjdzie zmagać się z coraz silniejszymi dżihadystami na półwyspie Synaj, jak i w Algierii, która od dekad zmaga się ze zbrojnym islamizmem. Bez wątpienia w 2016 roku część uwagi będzie skierowana raz jeszcze na Afganistan – po ponad dekadzie wojny siły międzynarodowe wycofały się, a ich miejsce coraz częściej zajmują talibowie. Ich powrót do władzy wydaje się wysoce prawdopodobny.

Azja

W ostatnich latach wiele mówiło się o narastających napięciach w Azji Wschodniej i Południowo-Wschodniej, co stanowiło efekt coraz ofensywniejszej i bardziej asertywnej polityki Chin, które zwiększały swoją polityczną i militarną obecność na obszarze Morza Południowochińskiego, gdzie aktywnymi stronami sporów pozostają Chiny, Tajwan, Malezja, Brunei, Filipiny, Singapur, Indonezja oraz Wietnam. Chociaż w 2015 roku Pekin starał się załagodzić sytuację i ograniczyć napięcie, to spory z Chinami jako elementem dominującym będą najprawdopodobniej dominować w 2016 roku. Ani Chiny, ani pozostałe państwa regionu, nie dają żadnych sygnałów, które pozwoliłyby uznać, że regionalny wyścig zbrojeń, a nawet „zimna wojna”, jak o relacjach japońsko-chińskich powiedział swego czasu premier Japonii Shinzo Abe, w najbliższych miesiącach zakończą się.

W połowie grudnia 2015 roku Chiny rozmieściły na Morzu Południowochińskim trzeci niszczyciel typu 052D (łącznie ma być dwanaście), a w listopadzie dyslokowano nieokreśloną liczbę odrzutowców J-11BH/BHS na wyspę Woody, która znajduje się na spornych Wyspach Paracelskich, co jeszcze bardziej podkreśla zainteresowanie Pekinu tym akwenem. Będzie to rodziło dalsze napięcia w regionie, bowiem państwa takie jak Japonia, Filipiny czy Wietnam, z niepokojem podchodzą do postępującej militaryzacji Chin, a także same zwiększają proces modernizacji swych sił zbrojnych. Nic nie wskazuje na to, aby w 2016 roku trend ten miał ulec jakiejkolwiek zmianie.

Afryka

Również Afryka należy do miejsc szczególnie istotnych z perspektywy zagrożeń tak regionalnych, jak i globalnych. W nadchodzącym roku spodziewać się można kontynuacji przemocy w takich miejscach jak Somalia, Mali, a także jej zwiększenia w Sudanie Południowym, Demokratycznej Republice Konga oraz w Republice Środkowoafrykańskiej. Szczególną uwagę warto skoncentrować na Nigerii, która od lat zmaga się z muzułmańskimi radykałami spod sztandaru Boko Haram (obecnie występują pod nazwą zachodnioafrykańskiej prowincji Daesh). To obecnie organizacja terrorystyczna, która zabija najwięcej osób na świecie (w przygniatającej większości przypadkowych cywilów).

W 2016 roku dodatkowym problemem może być postępująca destabilizacja w Delcie Nigru. Region ten boryka się z ubóstwem i zniszczonym w efekcie wydobywania ropy naftowej środowiskiem naturalnym. W maju 2015 prezydentem przestał być Goodluck Jonathan, którego zastąpił Muhammadu Buhari, emerytowany generał i dyktator kraju w latach 1983-1985, który zapowiedział walkę z Boko Haram. Taki wybór głowy państwa nie spodobał się bojownikom z Delty Nigru, którzy uznali wybory za sfałszowane. Nigeryjska łamigłówka ma jeszcze jeden wymiar – prócz sporów chrześcijanie-muzułmanie oraz prowincja-centrum, w ostatnich tygodniach doszło do zintensyfikowania napięć wokół szyitów. Powiązany z Iranem przywódca nigeryjskich szyitów, Ibrahim Zakzaky, został niedawno aresztowany, a nigeryjskie siły porządkowe są oskarżane przez Teheran o zamordowanie kilkunastu lub nawet kilkuset szyitów. Sprawa nie została wyjaśniona i nic nie zapowiada, aby tak się stało, co może stanowić dodatkowy czynnik destabilizujący kraj.

Ameryka Środkowa i Południowa

Na tle innych regionów Ameryka Środkowa i Południowa jawi się jako wolna od kryzysów i zagrożeń – w porównaniu z Bliskim Wschodem, czy Azją, brak tam istotnych napięć międzynarodowych, które mogłyby przekształcić się w wojnę. Najważniejszy kryzysem w regionie, prócz nierozwiązanego problemu wysokiej przestępczości, pozostanie de facto wojna domowa w Meksyku, w którym siły rządowe, w tym wojsko, prowadzi brutalną wojnę z kartelami narkotykowymi. Trudno w to uwierzyć, ale w latach 2007-2014 w Meksyku zanotowano aż 165 tysięcy morderstw, co oznacza więcej ofiar śmiertelnych wśród cywilów, niż w Iraku i Afganistanie w tym samym okresie razem wziętych.

2016 rok może być trudny dla pogrążonej w coraz większym kryzysie gospodarczym Wenezueli, gdzie społeczeństwo jest wyraźnie spolaryzowane, a wskaźnik morderstw jest drugi na świecie (za Hondurasem). O trudnej sytuacji w kraju świadczy zastrzelenie w listopadzie jednego z lokalnych przywódców opozycji. W grudniu władzę w parlamencie zdecydowanie przejęła opozycja, która zaapelowała do prezydenta Nicolasa Maduro, spadkobiercy socjalistycznej koncepcji Hugo Chaveza, o dialog. Ten jednak nie nastąpił, co jeszcze bardziej pogarsza sytuację wewnętrzną kraju – niektórzy politycy opozycyjni nadal pozostają w więzieniach. Jeśli kryzys nie zostanie zażegnany to Wenezuelę czekać może powtórka z 2014 roku, kiedy to w ulicznych protestach zginęło ponad 40 osób.

Dr Robert Czulda

Zobacz również

WIDEO: Ile czołgów zostało Rosji? | Putin bez nowego lotnictwa | Defence24Week #133
Reklama
Reklama