Reklama

Geopolityka

Irak to nie Afganistan – fałszywe „analogie” i odmienne realia [OPINIA]

Fot. US Air Force
Fot. US Air Force

Pojawiające się porównania Iraku z Afganistanem są całkowicie chybione. Interwencja w Iraku miała zupełnie inne przyczyny i charakter niż w Afganistanie, a dzisiejsza obecność wojsk USA i innych państw NATO jest z nią dość luźno związana. Choć w obu przypadkach można mówić o porażce amerykańskiego projektu „nation building” (budowanie państwa) to w Iraku nie ma dziś zagrożenia dla konstytucyjnego porządku i władz wybranych w wyborach. Również wycofywanie się USA z Iraku ma zupełnie inne znaczenie i charakter.

Po wkroczeniu talibów do Kabulu i chaosie jaki zapanował w kolejnych dniach, panicznej ucieczce dziesiątek tysięcy Afgańczyków, dramatycznej ewakuacji i lawinie krytyki jaka (zasłużenie lub nie) spadła na amerykańskiego prezydenta Joe Bidena, pojawiły się również komentarze, że kolejna podobna katastrofa czeka Irak. Problem w tym, że są to sytuacje zupełnie nieporównywalne z wielu powodów, a podobieństwa są czysto pozorne. Promowanie takiego zestawienia jest oczywiście częścią propagandy przeciwników Bidena obliczoną na budowę wizerunku nieudolnego prezydenta, kapitulującego przed wrogimi USA "siłami islamu". Jednym z nielicznych podobieństw między sytuacją w Afganistanie i Iraku jest tymczasem to, że tzw. wycofanie się (które w istocie nie jest żadnym wycofaniem) USA z Iraku jest konsekwencją nieodpowiedzialnych kroków oraz decyzji podjętych przez Donalda Trumpa. W promowaniu takiego zestawienia zainteresowane są również siły antyamerykańskie: Rosja, Chiny i do pewnego stopnia Iran, którym zależy na tworzeniu wizerunku słabej Ameryki jakoby opuszczającej sojuszników. Wreszcie, zupełnie z innych powodów, promują ją iraccy Kurdowie. W tym wypadku chodzi o utrzymanie korzystnego dla Irbilu balansu sił w Iraku i niedopuszczenie do wzmocnienia władzy centralnej (co jest zresztą paradoksem, gdyż słabość władzy centralnej jest zwykle podawana jako jedno z głównych podobieństw Iraku i Afganistanu). Nie ulega natomiast najmniejszej wątpliwości, że to nie obecność USA w Irbilu jest dziś gwarancją, że nie wkroczy tam Haszed Szaabi (oddziały błędnie nazywane „proirańskimi milicjami szyickimi”), a tym bardziej Państwo Islamskie.

W przeciwieństwie do wojny w Afganistanie interwencja zbrojna w Iraku nie była spowodowana atakiem tego kraju, czy też sił znajdujących się pod jego ochroną, na USA. Abstrahując od różnych formalnych powodów i spekulacji na temat faktycznych przyczyn inwazji z 2003 r. to zarówno deklarowanym jak i w dużym stopniu również faktycznym celem okupacji była budowa nowego, demokratycznego państwa. O ile w Afganistanie był to cel wtórny i skończyło się to całkowitą klapą, o tyle w Iraku sytuacja jest znacznie bardziej złożona. O porażce USA w Iraku w tym kontekście można mówić w tym sensie, że efekty rzeczywiście nie były (i nie są) zgodne z oczekiwaniami amerykańskich teoretyków ignorujących lokalne uwarunkowania kulturowe. W szczególności nietrafne okazało się założenie, że w demokratycznych wyborach wygrają faworyzowani przez USA kandydaci, którzy będą prowadzić politykę sekularną, liberalną, tworząc w Iraku amerykański model demokracji i prowadząc politykę zagraniczną przyjazną interesom USA i Izraela, a nieprzyjazną Iranowi. To ostatnie założenie oparte było na doktrynie demokratycznego pokoju, zgodnie z którą demokratyczne państwa nie walczą ze sobą.

Gdy Amerykanie zorientowali się, że ich kandydaci nie wygrają w wyborach to chcieli wprowadzić pewne mechanizmy pośrednie gwarantujące odpowiedni wynik, ale ulegli pod wpływem nacisków ze strony ajatollaha Alego Sistaniego, najważniejszego duchownego szyickiego w Iraku. Nowa konstytucja iracka z 2005 r. była efektem międzysektariańskiego (szyicko-sunnicko-kurdyjskiego) kompromisu i choć USA odegrało kluczową rolę w jej tworzeniu, to Irakijczycy zaakceptowali ją w niesfałszowanym referendum.

Co więcej, o ile sunnici początkowo kontestowali nową rzeczywistość polityczną, o tyle szybko zorientowali się o bezcelowości takiego podejścia. Faktem jest, że w 2007 r. wybuchła wojna domowa między szyickimi milicjami a sunnickimi dżihadystami z Al Kaidą na czele oraz siłami związanymi z obalonym reżimem partii Baas, ale nie spowodowała ona znaczącego bojkotu wyborów i instytucji irackiego państwa przez żadną z grup etnosektariańskich. Warto przy tym podkreślić, że nawet najniższa frekwencja wyborcza w Iraku (wybory parlamentarne w 2018 r.) była dwukrotnie wyższa niż frekwencja w ostatnich wyborach prezydenckich w Afganistanie. Ponadto, o ile w powszechnej opinii wybory w Afganistanie były fałszowane, o tyle w Iraku tak nie było i dowodem na to jest zarówno to, że nie wygrywali kandydaci faworyzowani przez USA, jak i to, że przegrywali w nich czołowi politycy i kilkukrotnie doszło do pokojowego przekazania władzy.

image
Fot. U. S. Army

To oczywiście nie oznacza, że system zbudowany w Iraku jest doskonały. Wręcz przeciwnie, jest bardzo ułomny. Jednakże problemy z nim związane są zupełnie innej natury niż w Afganistanie. System etnosektariańskiego podziału stanowisk (znany jako muhasasa al taifija) doprowadził do zakorzenienia się korupcji, nepotyzmu i traktowania instytucji państwa (w tym ministerstw) jak udzielnych lenn przez poszczególne ugrupowania, a co za tym idzie obsadzania ich przez niekompetentnych ludzi. Warto przy tym dodać, że Amerykanie odegrali kluczową rolę w implementacji korupcji w Iraku, a najbardziej skorumpowanym rządem był rząd tymczasowy, który nie pochodził z wyborów. Inną sprzecznością w polityce USA w Iraku jest z jednej strony krytykowanie systemu muhasasa al taifija (który zresztą sami Amerykanie wprowadzili), w tym wspieranie antyrządowych protestów, z drugiej zaś strony popieranie postulatów Kurdów dotyczących obsady stanowisk według kryterium etniczno-partyjnego i nie centralizowania władzy (czego domagają się protestujący).

image
Fot: U. S. Army

 

Kluczowe znaczenie w zrozumieniu różnicy między sytuacją w Afganistanie i Iraku ma to, że obecnie nie ma w Iraku odpowiednika afgańskich talibów, to jest znaczącej siły polityczno-militarnej pragnącej i zdolnej do siłowego obalenia rządu oraz konstytucji, a następnie wprowadzenia nowego modelu rządów wykluczającego wybory. Faktem jest, że próbowało to zrobić w 2014 r. Państwo Islamskie jednakże znów jest tu znacząca różnica między pozycją tej organizacji w Iraku, a sytuacją talibów w Afganistanie. Bazą poparcia dla talibów jest bowiem największa grupa etniczna w Afganistanie tj. Pusztuni (ponad 40%) ale w mniejszym lub większym stopniu ich szeregi zasilali również przedstawiciele wszystkich innych grup etnicznych, z wyjątkiem szyickich Hazarów. Sunnici stanowią jednak 80 – 90% w Afganistanie. W Iraku ISIS nigdy nie mogłoby reprezentować szyitów, jazydów, chrześcijan i innych mniejszości religijnych, stanowiących łącznie ponad 60% społeczeństwa. ISIS stanowiących ponad połowę mieszkańców Iraku szyitów chciało po prostu eksterminować całkowicie. Również wśród stanowiących kolejne 20% irackiej populacji Kurdów poparcie dla ISIS było znikome.

Faktem jest, że ISIS po zajęciu Mosulu cieszyło się początkowo poparciem większości irackich sunnitów. Tyle, że bardzo szybko okazało się, że cele ISIS są inne niż spodziewała się tego większość irackich sunnitów, którzy nie pragnęli wymordowania szyitów, jazydów, chrześcijan itp. ani też budowy „kalifatu” skonfliktowanego z całym światem i funkcjonującego poza systemem międzynarodowym (talibowie zawsze chcieli funkcjonować w jego ramach, utrzymując stosunki dyplomatyczne z innymi państwami, a zatem jest to kolejna kluczowa różnica), lecz spodziewali się zajęcia Bagdadu przez ISIS, obalenia znienawidzonego przez nich rządu Nuriego al Malikiego i przywrócenia porządku opartego na politycznej dominacji sunnitów. Pojawiające się w tym czasie w mediach zachodnich spekulacje dotyczące rzekomego planu budowy „sunnilandu” przez irackich sunnitów były kolejną konfabulacją oderwanych od irackiej rzeczywistości zachodnich teoretyków. Przytłaczająca większość Irakijczyków (z wyjątkiem Kurdów) ma silne poczucie irackiej tożsamości narodowej, czy wręcz irackiego nacjonalizmu, a problemem jest to, że różne grupy mają różne rozumienie tego na czym ta tożsamość jest oparta.

image
Fot. U. S. Army

Reasumując, ISIS nigdy nie mogła odegrać takiej roli w Iraku jaką talibowie odegrali w Afganistanie, gdyż nie miała takiego potencjału społecznego poparcia (nie chodzi o realne poparcie, lecz jego potencjalne granice). Podobieństwem jest natomiast to, że tak jak talibów w Afganistanie, tak również ISIS w Iraku wspierały inne państwa. Tyle, że znów mimo tego podobieństwa wystąpiła też kluczowa różnica. Walkę z talibami prowadził bowiem wyłącznie afgański rząd działający pod patronatem i przy wsparciu USA i NATO, a inne państwa były co najwyżej neutralne, o ile nie zainteresowane porażką USA i NATO. Dotyczy to w szczególności Rosji, Chin oraz Iranu. Tymczasem w Iraku, poza wrogo nastawionymi do rządów opartych na szyickiej większości państw sunnickich, inne państwa nie wspierały ISIS. Dotyczy to w szczególności Iranu, który był zainteresowany zniszczeniem ISIS ze względu na własny interes tj. bezpieczeństwo Iranu oraz wpływy tego państwa w Iraku i szeroko rozumianym „szyickim półksiężycu”. Wspólny wróg wprawdzie nie spowodował sojuszu miedzy Iranem a USA, ale przez całą wojnę obie strony zawarły niepisany rozejm, nie wchodząc sobie nawzajem w drogę, a irackie Joint Operation Center współpracowało zarówno z Iranem jak i USA (i koalicjantami).

image
Fot. U. S. Army

Faktem jest również to, że iracka armia uciekła przed ISIS w Mosulu, tak jak to się stało obecnie w Afganistanie z siłami rządowymi poddającymi kolejne miasta i nie stawiając w nich znaczącego oporu. Tyle, że w Afganistanie nie doszło do zwołania pospolitego ruszenia przeciwko talibom, bo po prostu nie miał kto tego zrobić i poza niewielkimi wyjątkami (np. siły wciąż stawiające opór w Pandższirze) nie było formacji zbrojnych, które mogły i chciały stawiać opór bez względu na posiadanie lub nie zewnętrznego wsparcia. Tymczasem w Iraku ajatollah Ali Sistani cieszy się niepodważalnym autorytetem wśród szyitów (i nie tylko nich). Dlatego jego wezwanie (fatwa) do powszechnej mobilizacji i dżihadu obronnego przeciwko ISIS miało błyskawiczny efekt w postaci uformowania Haszed Szaabi. Ponadto trzon tej formacji stanowiły dobrze zorganizowane, doświadczone w walce milicje szyickie, uśpione po zakończeniu wojny domowej 2007 r. Oddziały te walczyły w interesie własnym i Iraku, a nie USA i NATO, do których miały delikatnie mówiąc chłodny stosunek. Nie ulega też wątpliwości, że oddziały te nie oddałyby ISIS bez walki kluczowych terenów szyickich, a także Bagdadu.

Ponadto, gdyby ISIS zdołała przełamać obronę irackiej stolicy przy braku interwencji USA to taka interwencja byłaby ze strony Iranu (w razie konieczności  Iran wysłałby po prostu wojsko by bronić Bagdadu i świętych miejsc szyickich: Nadżafu, Karbali i Samarry). To przecież Iran jako pierwszy udzielił Irakowi wsparcia wysyłając kilka dni po upadku Mosulu swoich doradców wojskowych do bazy Camp Speicher. Irańczycy (w tym osobiście gen. Kassem Sulejmani) obecni byli też w bitwie o Amirli, która rozpoczęła się już w czerwcu 2014 r. i odegrała ogromną role w budowaniu morale szyickich oddziałów walczących z ISIS. Natomiast, gdy w sierpniu 2014 r. ISIS uderzyło na Kurdystan to również Iran jako pierwszy dostarczył wsparcie w postaci broni. Dopiero kilka dni później Amerykanie zaczęli bombardowania pozycji ISIS co uchroniło Irbil przed wkroczeniem ISIS.

ISIS nie miała szans na zajęcie całego Iraku w 2014 r., bez względu na to czy Irak miałby wsparcie USA i innych państw międzynarodowej koalicji czy nie. Nie oznacza to bynajmniej, że to wsparcie było bez znaczenia. Wręcz przeciwnie, niemniej w najgorszym dla Iraku wypadku Iran kontrolowałby szyickie południe i prawdopodobnie Bagdad, „kalifat” pozostałe tereny arabskie, a Kurdowie dokonaliby secesji ojeśl  mieliby wsparcie ze strony USA (w przeciwnym razie Kurdystan zostałby zajęty albo przez siły irańsko-szyickie albo przez ISIS). To rozwiązanie nie było w interesie USA gdyż wzmacniało Iran i był to jeden z powodów interwencji. Obecnie zajęcie Iraku przez ISIS jest tym bardziej nierealne, gdyż armia iracka jest znacznie silniejsza i o zdecydowanie wyższym morale i podobnie jest z Haszed Szaabi.

Ponadto ISIS nie mogłoby już liczyć na takie wsparcie sunnitów jakie okazali oni w 2014 r. Wojna z ISIS była bowiem lekcją i to zarówno dla sunnitów jak i szyitów. Sunnici stracili najwięcej, bo to ich tereny i ich domy zostały najbardziej zniszczone. Ponadto ISIS niszczyło Irak, z którym zdecydowana większość sunnitów się identyfikuje. Dotyczy to również uczestników antyrządowych protestów, którzy kontestują system polityczny (ale nie demokrację jako taką), a w szczególności muhasasa al taifija, w imię wzmocnienia Iraku i władz centralnych, a nie jego niszczenia. Protestującym daleko również do ISIS, zwłaszcza, że większość protestów organizowana jest przez szyitów.

Jeszcze bardziej absurdalne jest porównywanie roli Haszed Szaabi w Iraku do tej jaką odegrali talibowie w Afganistanie. W przeciwieństwie do talibów formacja ta nie zwalcza ani irackiego systemu politycznego, ani obowiązującej konstytucji, ani też rządu i nie kwestionuje wyborów jako drogi wyłaniania władzy. Co więcej, Haszed Szaabi jest w dużej mierze beneficjentem tego systemu i (co już czyni całkowicie absurdalnym porównania z talibami) jest częścią irackich sił bezpieczeństwa. Całkiem niedawno iracki premier, w otoczeniu kluczowych dowódców armii irackiej, w tym mającego dobre relacje z Amerykanami szefa antyterrorystycznego CTS gen. Abdel Wahaba al-Saadiego, przyjmował defiladę Haszed Szaabi. Ugrupowania polityczne związane z niektórymi oddziałami Haszed Szaabi uczestniczą w wyborach, a największa formacja współtworząca Haszed Szaabi, tj. Badr, de facto opanowała Ministerstwo Spraw Wewnętrznych.

Oczywiście ma to swoje negatywne strony i przyczynia się do ułomności irackiego systemu politycznego ale oznacza, że Haszed Szaabi nie ma żadnego interesu by go obalać, zwłaszcza po wycofaniu się USA z Iraku, a inne podmioty, w tym w szczególności ISIS, nie mają takiej możliwości ze względu na brak siły. Nie bez znaczenia jest też to, że ajatollah Sistani i szyicka hauza (hierarchia duchowna skupiona w Nadżafie) nigdy by nie pozwolili na siłowe przejęcie władzy przez jakąkolwiek grupę szyicką. Proces wyborczy w Iraku jest przy tym niedoskonały i plagą stały się zabójstwa polityczne oraz demonstracje siły różnych formacji zbrojnych, przy czym dotyczy to nie tylko Haszed Szaabi ale również kurdyjskiej Peszmergi, która faktycznie dzieli się na dwie części podległe odpowiednio Partii Demokratycznej Kurdystanu i Patriotycznej Unii Kurdystanu. Powoduje to, ze zarówno Haszed Szaabi jak i Peszmerga mają charakter hybrydowy i determinuje to również hybrydowy charakter irackiego państwa. Irackiemu państwu i jego instytucjom daleko jednak do rozpadu, gdyż nikt liczący się nie ma w tym interesu.

Szyici również wyciągnęli lekcję z doświadczeń 2014 r. i wiedzą, że zbyt głęboka frustracja sunnitów nie jest także w ich interesie, bo mogą za to słono zapłacić. W wojnie z ISIS zginęły przecież tysiące szyickich żołnierzy zarówno irackiej armii jak i Haszed Szaabi. Z 2014 r. wyciągnęły lekcję również ościenne państwa sunnickie, w tym Arabia Saudyjska, Katar czy Zjednoczone Emiraty Arabskie. Wiedzą one, że wspieranie sunnickiej rebelii doprowadzić może najwyżej do tego, że Iran wzmocni swe wpływy w Iraku, a sunnitom zostaną zgliszcza, bo tereny naftowe są w strefie szyickiej i kurdyjskiej. Dlatego mimo wewnętrznej słabości Irak wzmacnia obecnie swoją pozycję regionalną.

Reklama
link: https://sklep.defence24.pl/produkt/brytyjskie-wojska-specjalne/
Reklama 

Całkowite wycofanie się USA z Iraku na pewno nie miałoby więc takiego efektu jak w Afganistanie. W szczególności nie wywołałoby żadnej paniki, nie spowodowałoby ucieczki kluczowych polityków za granicę, nie doprowadziłoby do ewakuacji ambasad (wręcz przeciwnie, można byłoby się spodziewać, że ostrzał Zielonej Strefy stałby się rzadszy o ile w ogóle by nie ustał) ani też nie stworzyłoby zagrożenia dla osób współpracujących z USA, zważywszy, że niemal wszyscy (poza kilkoma wyjątkami takimi jak Muktada as Sadr czy Kais al Chazali) politycy iraccy, w tym powiązani z Iranem i Haszed Szaabi, również współpracowali z USA. Przykładem jest nie tylko b. premier Nuri al Maliki, który władzę objął za Busha, a utrzymał mimo złego wyniku wyborów za Obamy, ale nawet lider związanego z Haszed Szaabi bloku Fatah Hadi al Ameri.

Z drugiej strony, obecność sił USA nie przeszkadza ani w politycznych zabójstwach, o które oskarżane są niektóre proirańskie frakcje Haszed Szaabi takie jak Kataib Hezbollah, ani we wsadzaniu do więzienia dziennikarzy pod zarzutem szpiegostwa (i to na rzecz państw europejskich) co miało niedawno miejsce w Kurdystanie. Wycofanie się USA nie spowodowałoby również wprowadzania jakichś nowych zasad dyskryminujących mniejszości czy kobiety, gdyż gdyby była taka wola to już by to zrobiono. Warto choćby wspomnieć, że kilka lat temu parlament uchwalił zakaz sprzedaży alkoholu i błyskawicznie się z tego wycofał, przy czym nie stało się to pod wpływem nacisków międzynarodowych, lecz wewnętrznych (uderzało bowiem ekonomicznie w chrześcijan i jazydów, o których poparcie szyici rywalizowali z Kurdami). Wreszcie wycofanie się wojsk USA z Iraku nie doprowadziłoby też do ataku sił rządowych (i/lub szyickich) na Kurdystan, gdyż wszyscy doskonale wiedzą, że zapoczątkowałoby to nową wojnę domową, a tej nikt w Iraku nie chce. Ponadto po referendum kurdyjskim w 2018 r. obecność USA nie zapobiegła siłowemu przejęciu przez siły rządowe i Haszed Szaabi tzw. terenów spornych. I to nie USA ale liderzy Haszed Szaabi zakazali szyickim oddziałom wkroczenie do Regionu Kurdystanu, gdyż nie chcieli przekroczyć czerwonej linii. Kilka miesięcy później polityczne frakcje w parlamencie związane z Haszed Szaabi zawarły sojusz z Kurdami.

Warto też pamiętać, że okupacja Iraku zakończyła się w 2011 r., a aktualna obecność wojsk USA i międzynarodowej koalicji w Iraku nie wynika z interwencji w 2003 r. ale z tej, która nastąpiła na prośbę władz Iraku w 2014 r. przeciwko ISIS. W tym sensie zakończyła się ona sukcesem. W okresie prezydentury Trumpa, zwłaszcza po odstąpieniu od JCPOA, coraz większe znaczenie zyskiwał jednak inny cel militarnej obecności USA w Iraku: przeciwdziałanie wpływom Iranu. W tym zakresie jednak USA i tak poniosło już porażkę i to w wyniku nieodpowiedzialnych działań Trumpa takich jak w szczególności zabicie gen. Kasema Sulejmaniego oraz Abu Mahdiego al Muhandisa. Doprowadziło to do intensyfikacji presji szyickich oddziałów tworzących tzw. „opór” i w rezultacie konieczności ewakuacji amerykańskich żołnierzy z większości baz. Ponadto w wyniku uchwały irackiego parlamentu żądającego wycofania się wojsk USA Trump, mimo początkowych pogróżek pod adresem Iraku, faktycznie ten proces rozpoczął ograniczając liczbę amerykańskich żołnierzy w Iraku do 2,5 tys. To za jego kadencji zapadła też decyzja o pełnym wycofaniu się po zawarciu stosownej umowy z Irakiem o współpracy w zakresie bezpieczeństwa. Warto podkreślić, że taka umowa w istocie została zawarta przez administrację Joe Bidena w czasie wizyty irackiego premiera Mustafy al Kadhimiego w Waszyngtonie w lipcu br. Stwierdzono w niej również, że z Iraku zostaną wycofane wyłącznie oddziały bojowe, a misja szkoleniowo-doradcza będzie kontynuowana. Tyle, że Pentagon nie podał jaka część obecnych sił USA w Iraku pełni funkcję bojową i istnieją głębokie wątpliwości czy jakakolwiek. A to oznacza, że „wycofanie” faktycznie nie jest wycofaniem, lecz tylko zmianą nazwy.

image
Fot. U. S. Army
Reklama

Komentarze

    Reklama